Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: WIDZIAŁEM SMUTNĄ WAJDY TWARZ

WIDZIAŁEM SMUTNĄ WAJDY TWARZ

Życie emocjonalne i artystyczne (1)

Wypełzłem ze swojej jamki na ulicy Turka i powlokłem się na krakowski Rynek. A cóż to za news, ktoś spyta. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście nie wygląda to na rewelację, w końcu nie jestem gwiazdą, której każdy krok ludziska śledzą z wypiekami na twarzy, żadna ze mnie Doda (choć oboje pochodzimy z tego samego miasta, Ciechanowa, zabawna zbieżność). Tyle tylko, że wypełznięcie i powleczenie się miało swoje konsekwencje, jak zwykle zresztą, bo jak się już w okolice Rynku dotrze, to zawsze się tam kogoś spotka. Tym razem było to spotkanie z kategorii niespodziewanych. Siedziałem w ogródku Dymu, wystawiałem twarz do słońca – piękną mamy jesień tego roku, oj, piękną – gdy nagle przysiadł się do mnie ni mniej, ni więcej, tylko krytyk w stanie spoczynku, Jarosław Klejnocki, który jako opiekun warszawskich licealistów bawił właśnie w Krakowie. Zaraz zapytał, co sądzę o Excentrykach Włodzimierza Kowalewskiego i pojawiającej się w tej powieści postaci wrednego, głupiego kelnera o nazwisku Ostaszewski, nie zdziwiło mnie to, bo ostatnio Klejnocki za każdym razem, gdy się widzimy, pyta mnie o nową prozę Kowalewskiego, taką ma konwersacyjną zajawkę, więc odpowiedziałem, że książka słabawa, a pomysł na danie mi prztyczka w nos kiepski. A potem, gdy już zaliczyliśmy rytualną wymianę zdań na temat prozy Kowalewskiego, zaczęliśmy rozmawiać o Katyniu Andrzeja Wajdy. I nagle przeszedł obok naszego stolika Wajda we własnej osobie (takie zbiegi okoliczności to przy Rynku normalka), a twarz miał smutną.

A czemuż to Wajda smutną ma twarz, skoro smutny być raczej nie powinien, zacząłem się zastanawiać. Przecież po wielu perypetiach zrobił wreszcie film, który zrobić bardzo chciał, widzowie walą na projekcje aż miło, dostał wprawdzie kilka negatywnych recenzji, ale przecież równie dużo, jak nie więcej, było pozytywnych, więc powinien się cieszyć, świętować sukces. A tymczasem obnosi po Krakowie smutną twarz. Może dotarło do wielkiego reżysera, że ten film niezbyt mu się udał? Bo moim zdaniem jest to film mocno średni. Zastrzegę od razu – żaden ze mnie filmoznawca, co więcej, do kina chodzę od wielkiego dzwonu, telewizor włączam najczęściej po to, żeby obejrzeć mecz futbolowy, nie mam nawet odtwarzacza DVD, o kinie domowym nie wspominając. Ale może dzięki temu mam świeższe spojrzenie na Katyń. Ten film jest przede wszystkim puszczony konstrukcyjnie, zbyt wiele jest w nim powierzchownie potraktowanych wątków, przez co staje się przewidywalny i momentami zwyczajnie nudny. Nie wypalił też pomysł, aby na plan pierwszy wysunąć losy nie tych, którzy zginęli (mężczyzn), lecz tych, które przeżyły (kobiet), bo zabrakło odpowiednio wycieniowanych portretów psychologicznych (na marginesie, wydaje mi się, że Wajda popełnił jednak błąd, rezygnując ze scenariusza, który przygotował mu Włodzimierz Odojewski; jak wygląda opowieść katyńska w wersji autora Zasypie wszystko, zawieje, przekonać się można, sięgając po wydaną w roku 2003 powieść Milczący, niepokonani). Oczywiście, pojedyncze sceny z tego filmu na pewno przejdą do historii naszego kina, jak choćby zamykająca obraz sekwencja egzekucji w lesie katyńskim (choć już naprawdę mógł sobie Wajda darować ten kiczowaty motyw z ręką oplecioną różańcem, która powoli ginie pod kolejnymi łopatami zrzucanego piachu), ale pewnie tyle tylko. Zresztą, prawdę powiedziawszy, większe wrażenie niż sceny z Katynia robiły na mnie swego czasu literackie opisy tej zbrodni, ale cóż, być może mam większą wrażliwość na słowo niż obraz.

Czyżby więc Wajda obnosił po Krakowie smutną twarz, ponieważ zdał sobie sprawę, że nakręcił kiepski film? Nie sądzę, prawdopodobnie jest przekonany, że stworzył film najlepszy, jaki stworzyć mógł. Co więcej, pewnie jest wielu, którzy reżysera w takim przekonaniu utwierdzają, a tak zdeklarowani malkontenci, jak ja, stanowią jednak zdecydowaną mniejszość. Skąd więc smutek Wajdy? Myślę, że zasmuciło reżysera to, co stało się z jego filmem już po premierze i na co wpływ miał raczej niewielki. Bo Katyń, film tak długo wyczekiwany, w takich bólach powstający, pojawił się na ekranach kin w momencie zarazem najlepszym, jak i najbardziej fatalnym. Z jednej strony całkiem niedawno odkryto na Ukrainie kolejne miejsce pochówku pomordowanych polskich oficerów, więc znowu o tej zbrodni zrobiło się głośno w mediach. Z drugiej jednak strony premiera filmu przypadła na czas kampanii wyborczej, dosyć bezpardonowej, choć momentami groteskowej. Zaraz Kaczki wpadły na pomysł, aby film Wajdy w swoich przedwyborczych grach i zabawach wykorzystać, bo to kultywowanie pamięci kultywowaniem pamięci, tradycja tradycją, ale przy okazji dobrze jest coś ugrać w teraźniejszości, podlizać się kolejnym wyborcom. I Wajda musiał pisać list, że on sobie nie życzy uczestniczyć w Kaczkowych aferach, i pewnie wtedy, gdy uświadomił sobie, jak brzydko jego i jego dzieło starano się użyć, posmutniał.

Wajda już dawno zniknął w zaułkach Starego Miasta, Klejnocki poszedł opiekować się warszawskimi licealistami, a ja wciąż siedziałem w ogródku Dymu i myślałem o smutnej twarzy wielkiego reżysera. I dotarło do mnie, że to zwykle tak się kończy, gdy literatury, czy sztuki w ogóle, próbuje się używać do celów, które zdają się ważniejsze od samej literatury, czy sztuki w ogóle. I że koniec końców nie ma znaczenia, czy te cele są budujące (jak kultywowanie pamięci o haniebnej zbrodni – w przypadku Wajdy), czy raczej kompromitujące (jak leczenie się z piętrowych kompleksów – w przypadku Kowalewskiego), bo to zawsze kończy się podobnie: smutną twarzą twórcy. I pomyślałem, że obecnie coraz głośniej rozmaici ludzie domagają się, aby literatury, czy sztuki w ogóle, używać politycznie, że chłopcy i dziewczęta z okolic „Krytyki Politycznej” coraz częściej przykładają do literatury, czy sztuki w ogóle, polityczną suwmiarkę, że już za chwileczkę, już za momencik odbędzie się festiwal literatury politycznej i że na pewno będą tam się działy rzeczy, które mnie zasmucą. I nie chodzi mi wcale o obronę mitycznej czystości literatury, czy sztuki w ogóle, nie zależy mi, by pisarze czy artyści zamykali się w wieżach z kości słoniowej; niech sobie piszą czy tworzą, co chcą, niech zajmują się Kaczkami albo Tuskami, bezrobotnymi albo pracownikami korporacji, kobietami, które nie mogą zajść w ciążę albo kobietami, które ciążę chcą usunąć. Problem w czym innym: wzrasta ciśnienie, żeby literaturę, czy sztukę w ogóle, czytać politycznie (czy tam społecznie), żeby przykładać do niej polityczną suwmiarkę. A to nie ma większego sensu, bo przykładając do dzieła literackiego, czy dzieła sztuki, taki sprzęt, dowiemy się jedynie, jak jest on skalibrowany, czy jest przegięty w tę czy w tamtą, bardziej w lewo czy bardziej w prawo – i niewiele więcej.

Chyba wyraźnie posmutniałem, bo barman z Dymu podszedł do mnie i zapytał, czy mi czegoś nie podać, co zwykle nie zdarza się w tej knajpie tradycyjnie samoobsługowej, a ja odpowiedziałem, że nie, dzięki. I powlokłem się do swojej jamki na ulicy Turka. A twarz miałem zapewne smutną.