Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: NIESPECJALNIE PRZYZWOITE SŁOWO NA „P”

NIESPECJALNIE PRZYZWOITE SŁOWO NA „P”

Życie emocjonalne i artystyczne (5)

Nie jestem językoznawcą – mogę tylko westchnąć: na szczęście – wszelkie dziedziny językoznawstwa zazwyczaj potwornie mnie nudziły, a z zaliczaniem na studiach przedmiotów, które choćby zahaczały o tę naukę, miewałem pewne problemy. Trudno więc posądzać mnie o jakiekolwiek w tej materii sentymenty czy ambicje. Ale, ale... Przyznam się, że od czasu do czasu chodzi mi po głowie, żeby napisać książkę o przygodach słów. Oczywiście, żadną tam naukową dysertację, nic z tych rzeczy, ale poważnie myślałem, czy nie zająć się fenomenem popularności pewnych słów i – dla przykładu – nie spróbować dociec, dlaczego na początku lat 90. ubiegłego wieku tak dużą popularnością cieszyło się słowo „consensus”. Bo czyż nie jest to fascynujące!? Nagle i zupełnie niespodziewanie pojawia się w dyskursie publicznym słowo, o którym wszyscy myśleli, że od dawna już jest solidnie martwe, jak, nie przymierzając, łacina, zatrzaśnięte na dobre między grubymi okładkami słowników, do których mało kto zagląda. Więcej nawet, nie tyle pojawia się, co staje się słowem-wytrychem, przy pomocy którego otwiera się i zamyka każdą wymianę zdań. Właściwie – po co używa się tego słowa, skoro równie dobrze można by posłużyć się słowem całkiem innym? Nie wiem, gdybym zajął się na poważnie fenomenem popularności słów, pewnie prędzej czy później znalazłbym odpowiedź na to pytanie. Ale to kiedyś, może na emeryturze – jeśli dożyję.

W ostatnich miesiącach wielką popularnością cieszyło się niezbyt przyzwoite słowo na „p”. Tak, tak, chodzi oczywiście o słowo „polityka”, żadna to niespodzianka. O polityce mówili wszyscy i przy każdej okazji; nie dało się z nikim spokojnie pogadać, bo zaraz zaczynały się dywagacje na temat blasków i cieni kaczyzmu, szczegółów strategii wyborczej PO czy kolejnych afer w Samoobronie. Co więcej, o polityce zaczęli mówić nawet ci, którzy do tej pory byli rozmówcami zdecydowanie monotematycznymi, choćby samotni frustraci przesiadujący przy barach i zadręczający wszystkich niezliczonymi wariacjami na temat historii o kobietach, które są wrednymi sukami, i życiu, które kąsa jak wściekły pies, czy też gawędziarze seksualni, nieodmiennie chwalący się wyimaginowanymi podbojami. Nawet moja matka niespodziewanie zadzwoniła z nakazem, żebym wziął sprawy w swoje ręce i poszedł głosować, co już zdumiało mnie niepomiernie, przecież dawno temu zapowiedziała, że nie będzie mi nic sugerować w sprawach wiary, polityki i doboru kolejnych narzeczonych, bo zauważyła, że absolutnie nie słucham jej rad, a ona nie chce gadać po próżnicy. I poszedłem, bo dobry ze mnie syn (czasami).

Polityczne pospolite ruszenie raczej mnie zirytowało niż zaintrygowało, nic dziwnego, zdecydowanie nie jestem zwierzęciem politycznym, a poza tym dawno temu, po tym, jak zobaczyłem światek polityków z bliska i przekonałem się, że pełno w nim ludzi o małych, prostych rozumkach i dużych, lepkich łapkach, postanowiłem nie zwracać na niego specjalnej uwagi. Dlatego ci, którzy spodziewają się w tym miejscu złośliwostek pod adresem PiS-u i peanów na cześć PO albo odwrotnie, czy też jakichś głębinowych analiz politycznych, mogą sobie mój felieton z czystym sumieniem odpuścić. Zupełnie nie interesuje mnie to, co działo się, a także wciąż się dzieje, na głównej scenie politycznej, zajmują mnie raczej wątki poboczne i mocno marginalne. Jak zwykle zresztą.

Prawdę powiedziawszy, zdziwiła mnie nie tyle masowość politycznego pospolitego ruszenia, co raczej sposób, w jaki wielu Polaków zaczęło traktować politykę i wyrażać swoje poglądy. Co tu kryć, w przeważającej mierze jesteśmy narodem narzekaczy i ponuraków, a do tego miewamy poważne problemy ze zdystansowaniem się wobec siebie samych i świata, zdrowym reagowaniem na żart czy ironię, czego dowodem jest choćby głośna wcale nie tak dawno „afera kartoflana”. I nikt nie wmówi mi, że to przypadłość jedynie Kaczek i ich popleczników. A tu nagle w czas przedwyborczy ruszyła cała lawina żartów, dowcipnych agitek i pełnych ironii inicjatyw. Przykładami mógłbym pewnie zapełnić cały felieton, więc przypomnę tylko esemesy zachęcające do odebrania babciom dowodów czy stronę w internecie www.geralt.pl, na której jako kandydata na posła promowano Wiedźmina, mającego usunąć z naszej polityki wszelkich mutantów. Wszystko wskazuje na to, że z poziomu podniosłych haseł, pompatycznych deklaracji i dyskusji przypominających zwyczajne pyskówki przeszliśmy na poziom nieco wyższy, odrobinę subtelniejszy. I dobrze.

Oczywiście, można by podejrzewać, że ten nagły wybuch zdrowego, oczyszczającego śmiechu był jedynie reakcją na to, co przez ostatnie lata wyczyniali nasi – a właściwie wcale nie nasi, bo kto też głosował w poprzednich wyborach!? – polityczni reprezentanci. A ci zrobili przecież niemało, aby zamienić budynek na ulicy Wiejskiej w podrzędny kabarecik, a samych siebie w objazdową trupę klownów, fikających ucieszne koziołki. Mam jednak nadzieję, że będzie to głębsza i trwała przemiana.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym od polityki nie przeszedł do literatury, tym bardziej, że czas po temu jest jak najbardziej właściwy, skoro niektórzy robią teraz tak wiele, aby wypromować hasło „literatura polityczna”. Niech im tam, niech robią, co chcą. Podejrzewam jednak, że ich działania nie zakończą się przesadnym sukcesem choćby dlatego, że nie zauważyli, iż Polacy zaczęli nieco inaczej podchodzić do polityki. U nich wciąż jest poważnie jak na pogrzebie bojowca, który poległ za sprawę. Jak towarzysz Igor Stokfiszewski wystosowuje kolejną odezwę do ludu czytającego miast i wsi, to nie ma zmiłuj i nie ma brania jeńców; między wierszami słuchać pomruk wystrzałów z „Aurory” i szczęk odbezpieczanych kałachów, bo kto nie jest z nami, ten jest przeciw nam. Wiem, że jeśli chce się promować literaturę sprofilowaną politycznie, trzeba mieć wyraziste i zdecydowane poglądy, nie zawadzi jednak przy tym odrobina humoru i dystansu. Doskonale zdają sobie z tego sprawę ci, którzy polityczną literaturę próbują tworzyć, choćby Michał Zygmunt. Jedna z postaci książki New romatic mówi wprost: „A śmiech, mój bracie, jest najstraszliwszą bronią, jakiej może użyć rewolucjonista. Jest bronią ogólnodostępną i znaną każdemu”. Ale od deklaracji do jej realizacji droga bywa kręta, długa i najeżona problemami, o czym doskonale wiedzą politycy, którzy pasą lud kiełbasą wyborczą. Przyznam, że w prozie Zygmunta jakoś mnie nie rozbawiły sceny zamachu na Kaczyńskiego ani opisy obozu koncentracyjnego, w którym poddawano „resocjalizacji” homoseksualistów. Ale cóż, może ja mam zwyczajnie bardzo specyficzne poczucie humoru.

Na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak wystosować krótką odezwę. Rewolucjoniści wszystkich krajów w ogóle, a naszego kraju w szczególności – więcej uśmiechu!!!