Wydawnictwo FA-art Grzegorz Tomicki: NATURA RZECZY
 tu jesteś: strony autorówGrzegorz Tomicki

NATURA RZECZY

Nieocenione pożytki wypływać mogą z wertowania nowych czasopism z niniejszego wieku. Biorę sobie na przykład do ręki „Odrę” (11/2007) i czytam:

„Mamy do czynienia z językiem jakby samoistnie wypływającym z natury rzeczy i z dialogami tak naturalnymi, że czytelnik odnosi wrażenie, jakby ten zapomniany świat był mu dobrze znany”.

Usłyszeć język samoistnie wypływający z natury rzeczy – choćby tylko „jakby” – to rzeczywiście byłoby coś.

Tymczasem chodzę i pytam.

I nasłuchuję.

Biorę naturę rzeczy i za język ją ciągnę, ale co z niej wyciągam, co jej bywa językiem, to nie wiem.

Nie tylko jej język – taki, jakim go słyszę – jest zawsze „jakby”, ale i ona, sama natura.

Nie tylko jej język – przez to, jak go słucham i słyszę – jest zawsze „jakby”, ale samo to moje „słuchanie” i „słyszenie”.

A nie tylko to moje „słuchanie” i „słyszenie” natury rzeczy jest zawsze „jakby”, ale i sama ona – tak, jak ją widzę – natura rzeczy i jej moje widzenie.

Ale też po cóż, ach, po cóż ja się tak byłem z naturą rzeczy poróżniłem?

Czy to mi źle było z własną naturą do rzeczy natury należeć?

I czym się rzeczywiście poróżnił, czy tylko „jakby” – przez to moje „słuchanie”, „słyszenie”, „patrzenie” i „widzenie”? Przez to moje „chodzenie i pytanie”?

Bo czy one, te moje „słuchania”, „słyszenia”, „patrzenia” i „widzenia”, nie z mojej natury, która jest częścią rzeczy natury, wypływają?

Toż może my razem z oną naturą rzeczy tym samym językiem mielemy, który wypływa z natury rzeczy jako z natury tego, co jest?

A tak będąc częścią natury tego, co jest, razem z naszymi językami – tudzież z moimi ich „słyszeniami” i „widzeniami” – samoistnie z natury rzeczy być może wypływamy?

Żebyśmy to jednak wiedzieli, z czym obcujemy, tak sobie przystojnie albo i nieprzystojnie z naturą rzeczy obcując.

Atłasowa czapeczka ze świńskiego ucha dla Krzysztofa Koehlera za używanie „form językowych odzwierciedlających porządek rzeczywistości, czyli tego, co naprawdę jest”.

Atłasowa czapeczka ze srebrnym kutasem na czubku dla Wojciecha Wencla za to, że „z chwilą odkrycia przede nim całej rzeczywistości, takiej, jaka ona jest, zaczął po prostu zdawać relację ze swoich przeżyć”.


Tymczasem siedzę sobie we Wrocławiu w Nehringu na Nankiera, w takiej jednej grzecznej bibliotece wrocławskiej, czytam w „Odrze” wrocławskiej o Wrocławskich Promocjach Dobrych Książek (29.11-2.12.2007) i tak się tym Wrocławiem przytłoczony czuję, że wróciłbym już najchętniej busikiem do Legnicy. Co żywo.

Bo to już i ściemniać się zaczyna, i mi już w tym Wrocławiu broda od rana urosła, choć rano ogoliłem się gładko, iżby do metropolii zarośniętym nie przyjeżdżać i zarostem moim prowincjonalnym wiochy nie robić.

Za oknem rusztowania, bo remont – „ten zapomniany świat był mu dobrze znany”, a jakże. Znam jego język i jeszcze do niego wracam.

Być może jeszcze do niego wrócę.

Ciągnie natura do rzeczy natury.

A czasem ściąga, choć się własna natura opiera.

Robotnicy to się wspinają, to schodzą w dół. Zupełnie jak ja tutaj. A kiedyś to nawet dosłownie.

A kiedy tak wchodzą i schodzą, to sobie na siebie czasem zerkniemy i tak sobie patrzymy, każdy w swoje akwarium.

Zupełnie jak te rybki, co głosu nie mają, a wiedzą wszystko.

Jakby wiedzą. Jakby wszystko.