Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: Kolorowy smutek prowincji

Kolorowy smutek prowincji

Życie emocjonalne i artystyczne (8)

Od tygodni trwa zima, która udaje jesień, albo jesień, która udaje zimę, jest szaro, buro i ponuro, mgły snują się nad polami, słońce nie pokazywało się od dobrych kilku dni. W taki czas marzą mi się tropiki, byle jakie, byle gdzie, oby tylko zalane słonecznymi promieniami, upalne aż do przesady, pełne strzaskanych na brąz, porozbieranych ludzi. Pojechałbym nawet do krajów, gdzie szaleją bezlitośni fundamentaliści religijni albo srożą się reżimy oskarżane o zbrodnie znacznie cięższe niż korupcja. Nie ważne też, co bym tam robił i czy z przyjemnością, czy bez, mniejsza o to, czy dopadłby mnie pośród strzelistych palm osławiony smutek tropików, czy też brykałbym radośnie po ciągnącej się jak okiem sięgnąć plaży od jednej atrakcji do drugiej. Taki bywam zdesperowany. Ale od desperacji do reakcji droga bywa długa, więc nieodmiennie w czas panowania jesieni, która udaje zimę, albo zimy, która udaje jesień, trafiam na polską prowincję, gdzie gnębi mnie smutek tak dojmujący, że smutek tropików ma się do niego jak katar do przewlekłego zapalenia płuc.

Mając w pamięci skrzydlate słowa komentatorów sportowych i wojskowych strategów głoszących, iż najlepszą obroną jest atak, staram się, nim jeszcze smutek prowincji uderzy we mnie z całą mocą, uprzedzić jego morderczą inwazję. Klaruję sobie, że przecież taki Andrzej Stasiuk czy nawet Michał Olszewski ciągle jeżdżą po rozmaitych prowincjonalnych zadupiach, odwiedzają miejsca, gdzie brud, smród i rozpadające się baraki, i nie tylko nie popadają w permanentną depresję, ale jeszcze potrafią opiewać trudną, surową urodę prowincji na setkach stron. Tyle tylko, że to raczej nie pomaga, bo przecież doskonale zdaję sobie sprawę, że ja tak nie potrafię, że na pewno nie znajdę w sobie dość siły, żeby będąc na prowincji, w dodatku o niej pisać. Próbuję więc inaczej, tłumaczę sobie, że Ciechanów, bo to właśnie miasto jest prowincją, na którą od czasu do czasu bywam skazany, jest moją małą ojczyzną, a jak pokazały kariery wielu prozaików, grając małoojczyźnianą kartą, można ugrać całkiem sporo. Ale zaraz w mojej głowie wybrzmiewa ironiczny głosik, który przypomina, że jestem przecież z natury nomadą, więc czepianie się korzeni, rzeczywistych bądź tylko wyobrażonych, byłoby w moim przypadku grubą ściemą. Koniec końców atakuję na ślepo, próbuję na siłę wymyślać rozmaite pożytki wynikające z przebywania na prowincji, chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że kolejny raz przegram i znowu przez kilka dni będę musiał znosić dojmujący smutek prowincji.

I znoszę, jak umiem, czyli kiepsko. Łażę wieczorami po opustoszałych ulicach Ciechanowa, kuląc się mimowolnie, niekoniecznie z zimna, i przypominając sobie starą piosenkę Lombardu o „szybach niebieskich od telewizorów”. Upadła komuna, Ciechanów przestał być miastem wojewódzkim, drapieżny kapitalizm pożarł prawie wszystkie zakłady pracy w mieście, skończyło się jedno tysiąclecie i zaczęło drugie, a ulubioną wieczorną rozrywką ciechanowian wciąż pozostało gapienie się w szklany ekran. Mijają mnie napakowani dresiarze albo smutni faceci w mocno średnim wieku, pobrzękujący reklamówkami pełnymi browarów. Próbuję znaleźć czynną knajpę, co w Ciechanowie wieczorową porą nie jest wcale łatwe. Bary mojej młodości, w których niezwykłym rarytasem był Żywiec w butelkach, pojawiający się od wielkiego dzwonu, dawno znikły, na ich miejsce pojawiły się podejrzane piwiarnie, do których nawet ja, często ignorujący rozpaczliwe ostrzeżenia instynktu samozachowawczego, boję się wchodzić. Wreszcie znajduję jakąś dziwaczną kafeterię, której wnętrze jest poronionym skrzyżowaniem góralskiej knajpy (boazeria z grubych dech na ścianach i suficie), prowincjonalnej dyskoteki (rozmaite gadżety, które świecą i mrugają) i wiejskiej kuchni (wszędzie tandetne, rozchybotane narożniki). Jest pusto, tylko koleś siedzący przy barze opowiada polewającemu, jak to skutecznie i efektownie nawalił się podczas świąt. Zamawiam piwo, okazuje się nawet znośne. Po jakimś czasie zjawiają się trzy rozchichotane nastolatki i zaczynają opowiadać, jak to skutecznie i efektownie nawaliły się podczas świąt. A ja patrzę przez okno na świąteczną, mrugającą kolorowymi lampkami instalację na fasadzie domu po drugiej stronie ulicy, przedstawiającą Mikołaja, który wspina się po drabinie na balkon, taszcząc na plecach ogromy wór z prezentami. To był hit zeszłych świąt, teraz wypierają go Mikołajowie dmuchani, lecz – jak widzę – nie do końca skutecznie. Tak, patrzę na kolorowe światełka jak zahipnotyzowany.

Co tu kryć, od jakiegoś czasu smutek prowincji stał się nieco inny, bardziej kolorowy. Ludziska, żyjący tam na co dzień, robią, co mogą, żeby nie zalała ich szarzyzna, a mogą nieco więcej niż kilka lat temu. Kto miał dwie w miarę zdrowe ręce i nogi, umknął przed prowincjonalną beznadzieją do Anglii, Irlandii czy Włoch, skąd śle funty czy euro. To dzięki tym funtom czy euro w przedświąteczny czas na co drugim balkonie mrugają uciesznie kolorowe światełka, na każdej, choćby nawet rozpadającej się chałupinie, pysznią się talerze anten satelitarnych, a przed domami nie stoją już tuningowane „maluchy”, o trudnym do określenia wieku i przebiegu, ale nieco lepiej wyglądające graty sprowadzane z Zachodu. Niby jest lepiej, niby nie ma już sensu wyśpiewywać mrocznych i ponurych ballad o nędzach prowincjonalnego żywota, niby dobrze, że tzw. proza zaangażowana, przedstawiająca smutne historie o, jak pisał Ignacy Karpowicz, „Polsce be, czyli fuj”, rozpłynęła się w czytelniczej niepamięci.

Ale, ale... niby dobrze to nie znaczy, że dobrze. Smutek prowincji, mimo że kolorowy, pozostaje dojmujący. Większość ludzi, których mijałem podczas wieczornego spaceru po Ciechanowie, miała wypisaną na twarzy beznadzieję, bo oni doskonale wiedzą, że byli, są i będą gorsi i biedniejsi choćby od tych, którym udało się zakotwiczyć w nieodległej Warszawce, i że kolejne setki funtów czy euro przysyłane przez mężów, żony, braci i siostry tego nie zmienią, pozwolą jedynie nieco lżej znosić „starą biedę”. Tutaj wciąż niepodzielnie panuje „stara bieda” i panować zapewne będzie, bo też mało kto chce pomagać jakimś nieudacznikom z zapyziałych wsi i miasteczek, którzy nie potrafią zadbać o swoje, poradzić sobie z życiem. Żadna z tego sława, a i raczej niewiele da się ugrać przy tej okazji dla siebie. Lepiej rozstawiać namioty w Dolinie Rozpudy, przeprowadzać żabki przez jezdnię, walczyć o równouprawnienie gejów czy o prawo do aborcji. To są sprawy dla tych, którzy chcą brać się za bary ze światem! Wcale nie twierdzę, że nie należy się nimi zajmować, może jednak warto też od czasu do czasu przypomnieć sobie o ogromnych połaciach gorszego świata, który zaczyna się zaraz za granicami wielkich miast. I może warto również, aby pisarze o nim przypominali, unikając jednak stereotypowych, schematycznych ujęć rodem z tzw. prozy zaangażowanej. Bo pisarze są – oczywiście, między innymi – od tego, aby przypominać czytelnikom o tym, co zbyt łatwo zapada się w niepamięć, znika z pola widzenia.

Dopiłem piwo. Rozchichotane nastolatki zdawały relacje z dyskotekowych igraszek z ciechanowskimi Romeami. Nie miałem ochoty na kolejny kufel. Wyszedłem z kafeterii i pomaszerowałem do domu. Na jednym z domów zobaczyłem kolejnego migoczącego Mikołaja z wypchanym worem, który jednak nie wchodził na balkon, lecz schodził z niego. Niezła metafora, pomyślałem, stawiając kołnierz płaszcza.