Wydawnictwo FA-art Adam Ubertowski: PISANIE O NICZYM
 tu jesteś: strony autorówAdam Ubertowski

PISANIE O NICZYM

Mam nadzieję, że mój Przyjaciel i Wydawca (i te Pe i te We) wybaczy mi to wyznanie i nie zrozumie go opacznie: śni mi się po nocach Agnieszka K. Śni mi się w dodatku z pejczem w dłoni, cała wciśnięta w czarną skórę i z groźną maską na twarzy. Co więcej – w tych snach Agnieszka K. chłoszcze mnie boleśnie po całym ciele, przybija do podłogi obcasami butów i wykrzykuje chrapliwie dziwaczny bojowy okrzyk: „Napisz felieton, Ubertowski! Napisz felieton!”.

Obudziłem się zlany potem, poczłapałem do lodówki, by napić się czegoś zimnego, otwieram drzwiczki, a ze środka wyskakuje, kto?, oczywiście, Agnieszka K.! „Masz felieton?”, pyta jakby nigdy nic, jakby zadawanie takich pytań z wnętrza lodówki marki chyba Goranje było czymś tak naturalnym jak śnieg w styczniu. Co ja plotę, przecież teraz nawet śnieg w zimie nie jest niczym oczywistym, wszystko się już aniołkom pomerdało, więc może siedzenie po lodówkach jest modne tej wiosny? No nieważne, poszedłem dalej, zajrzałem z duszą na ramieniu do szafy, ale nie, tam jej nie było. Podobnie – w łazience, szafce na buty, kubku i w teczce, w której noszę swojego laptopa.

Trochę już uspokojony, wyślizgnąłem się z mieszkania, jeszcze serce zabiło mi mocniej w windzie, gdy ta zatrzymała się na pierwszym piętrze i do jej wnętrza wsunęła się sąsiadka, z profilu nieco podobna do Agnieszki K. No więc całkiem już zrelaksowany, wsiadłem do samochodu, włączyłem silnik, radyjko i pomknąłem przed siebie. Zatrzymałem się na stacji benzynowej, bo zapaliła mi się kontrolka, już wczoraj, ale nie chciało mi się tankować po ciemku, nalałem do pełna, stanąłem w kolejce, odstałem swoje i kiedy już wyciągnąłem rękę do płacenia, ze stosownym banknotem albo kartą kredytową, nie pamiętam, miejscowy pracownik, szary jak poranek, niczym specjalnie się niewyróżniający, przeźroczysty jak powietrze, czy dość precyzyjnie go już opisałem?, nagle, bez słowa uprzedzenia, przemienił się na moich oczach w uśmiechniętą Agnieszkę K. „Felietonik był?”, usłyszałem. „Fe-lie-to-nik?”

Więc usiadłem w swoim samochodzie, zamknięty od wewnątrz na cztery spusty, z laptopem na kolanach i niezłomnym postanowieniem, że nie wyjdę z auta, dopóki nie wyskrobię tego nieszczęśliwego felietonu. No tak, stukam bezwiednie palcami po klawiaturze: ale o czym niby miałbym go napisać? Nie co dzień przecież trafia się człowiekowi myśl na miarę przewrotu kopernikańskiego. Coś, o czym po prostu MUSIAŁBY napisać. Nie musi to być od razu prawdziwie mikołajowe odkrycie, jęczę, może to być malutki, taki środkowoafrykański przewrocik, bo pisać-żeby-pisać, to mi się zwyczajnie nie chce. Szczerze podziwiam niektórych felietonistów, którzy potrafią usiąść przed tzw. maszyną do pisania i wyczarować cudeńko z niczego. Wystarczy im jakieś nieopatrznie wypowiedziane zdanie, mało istotne – zdawałoby się – zdarzenie albo odkurzony przedwojenny dowcip. I na tym wątłym kręgosłupie budują całkiem krzepki słowny organizm. Ja tak nie potrafię, nie mam zdolności magicznych, moja wyobraźnia jest płaska jak ziemia w czasach przedkopernikańskich. Dlatego potrzebuję wielkiego tematu, czegoś, co przesłoni miałkość mojego, pożal się Boże, umysłu.

No ale nic takiego nie widziałem wokół siebie (może przesłaniała mi to trochę stacja benzynowa), rozglądałem się bacznie wokoło, ale widziałem tylko beznadziejną pustkę. Wprawdzie – na moment zakiełkowała we mnie nadzieja – byłem niedawno za wschodnią granicą, w pewnym kraju, którego nazwy przezornie nie wymienię i wizyta ta była dla mnie impulsem do przyspieszonych przemyśleń, ale wydaje mi się jeszcze za wcześnie, by o tym napisać, myśli powinny mi się spokojnie ułożyć w głowie, może nawet trochę poleżakować, pośpiech może tu tylko zaszkodzić, nadmiar emocji utopiłby intelektualne danie główne w mętnym, gęstym sosie i w efekcie – trzymajmy się dalej kuchennej poetyki – powstałby tylko mentalny zakalec.

A nic innego, prawdę rzekłszy, nie przychodzi mi do głowy. Jakbym mozolnie pogrzebał, to dokopałbym się pewnie jakiegoś problemu lub choćby problemiku, który wymaga potraktowania wałkiem (kuchennej poetyki ciąg dalszy), może nawet odkryłbym grudkę prawdziwego złota, takie rzeczy się zdarzają, jak człowiek grzebie w ziemi z odpowiednią upierdliwością. I miałbym problem z głowy, nikt nie nękałby mnie wyrzutami sumienia po nocach i po lodówkach. Ale ja jakoś zawsze byłem słaby w grzebaniu w glebie, już w przedszkolu te sprawy niespecjalnie mnie pociągały, wolałem inne zabawy i tak mi już pozostało.

I w tym właśnie momencie, po postawieniu powyższej kropki przypomniałem sobie, że kiedyś pewien krytyk powiedział o pewnej książce, iż jest to (cytuję z pamięci): „Klasyczne (typowe? kliniczne?) pisanie o niczym”. Zdumiała mnie szczerze ta opinia, bo nie potrafię sobie jakoś wyobrazić pisania kompletnie o niczym. Jak się buduje zdania, to musi być podmiot i orzeczenie, a to jest dla mnie równoznaczne z „kimś” i „czymś”. Ale postanowiłem uwierzyć w nieomylność owego krytyka i wysiliłem całą swoją płaską wyobraźnię, by ujrzeć pod zamkniętymi oczami opasłe tomiszcze z idealnie pustym wnętrzem. I wtedy mnie olśniło! Tak, to jest pomysł!

Że też wcześniej na to nie wpadłem i musiałem się posiłkować krytycznymi cytatami!

Skoro można napisać całą książkę o niczym, to tym bardziej jest możliwe napisanie o niczym krótkiego felietonu.

Co należało udowodnić.