Wydawnictwo FA-art M.K.E. Baczewski: TABAKA W ROGU OBFITOŚCI
 tu jesteś: strony autorówM.K.E. Baczewski

TABAKA W ROGU OBFITOŚCI

Namnożyło się ostatnimi czasy, oj, namnożyło... Aż ciśnie się na usta dyżurne powiedzonko o deszczu i grzybach; ze szczególnym wszakże naciskiem na umiarkowaną kaloryczność tego ostatniego pożywienia. Wbrew pozorom nie mam wcale na myśli ulewy bezpłatnych autostrad, nawałnicy stadionów czy klęski żywiołowej nadmiaru obwodnic. Idzie mi o nagrody literackie, których to w gęstym barszczu opinii publicznej urodzaj wciąż większy i większy.

Łza się po prostu w oku kręci... Gdzie te czasy, kiedy listę premii literackich można było wymienić jednym tchem przedzawałowca? Człek napisze książkę i staje ciemny jak tabaka w rogu obfitości. Nie wiadomo, co wybrać.

Jest to osobliwy rodzaj obwoźnego panteonu. Gdynia (czyli czeski film), Angelus (centrum jest gdzie indziej), Silesius (chłop żywemu nie przepuści), Nike (macie swoich poetów), Wielka Fundacja (nie ma mocnych), Nagroda Medialna z abonamentu (na złodzieju czapka gore).

Wymieniałbym dalej i wymieniał, ale staje mi na przeszkodzie to, co Montaigne powiedział o światowych zasobach atramentu.

Skąd zatem ów spektakularny urodzaj? Ano, zapewniają tautologicznie fundatorzy, z potrzeby. Potrzeba jest usprawiedliwieniem wszędobylskim, znajdującym posłuch nawet w najlepszym towarzystwie, ale czy można wyjść za mniejszą lub większą matką wynalazków? I czego zaiste potrzeba bardziej: autorom nagród czy nagrodom autorów?

Zastanówmy się tylko. Cóż może uczynić taki nagrodzony? Po pierwsze, może wypromować nazwę pewnego miasta na firmamencie debaty literackiej. Może obłożyć dyskretną warstwą tłuszczyku czyjeś kameralne ego. Może również stać się użytkownikiem gotówki, z którą posiadający i tak nie wie, co uczynić. Może wreszcie być wymarzonym targetem dla czyichś przedsięwzięć jałmużniczych, przy okazji dając swoją osobą – z konieczności skromną – wspaniały obiekt dla zaspokojenia zapotrzebowania na ekspiację.

Wszystkie te przesłanki – nader, trzeba przyznać, rozbieżne – wiodą do jednego wniosku. Nagrodzony się poświęca. W tym zatem nieskończenie zawiłym akcie, jakim jest donacja nagrody literackiej, spotykają się przyczyna i skutek, ofiara i rewanż. Czasem nawet zagłada i pomsta.

Jeśli chodzi o gotówkę towarzyszącą mniej lub bardziej niepełnosprawnym statuetkom, to jej krzepiących właściwości nie należy przeceniać. Cóż byłoby, gdyby taką kwotę doliczyć do wypłaty? Na samą myśl niejednemu z maluczkich ślina zasycha w gardle. Gorzej, gdyby ta gratyfikacja miała nam zastąpić wypłatę. Po dokonaniu odpowiednich czynności matematycznych może się po prostu okazać, że ta sumka – z pozoru wcale okrągła – w rzeczy samej nikogo by nie zaokrągliła.

Mój drogi wstępujący autorze, gdybyś tak się sprężył w swych talentach i chapnął wszystkie wymienione nagrody w jednym roku rozrachunkowym, nabyłbyś sobie może i garsonierę w stołecznym mieście naszego kraju. Kto wie, jakie rabaty przygotowała dla nas Opatrzność.

W idiomatycznych zasobach współczesnego języka ojczystego brakuje mi określenia „kulturalna kasa”. Byłoby to coś pośredniego pomiędzy wdowim groszem a ceną za operę Brechta.

A jeszcze trzeba uzmysłowić sobie szereg towarzyszących imprezie niedogodności. Biedny laureat musi się przedzierać przez kordon nienawistnych dziennikarzy, potrafiących co najwyżej zadać pytanie zbudowane z niemiłosiernie spiętrzonych okresów warunkowych: „gdyby pana mama nie żyła, to czy pomyślałby pan sobie, że gdyby mama żyła, cieszyłaby się z pana nagrody?”. Sensację, jaką wzbudzają premie literackie, najzdrowiej uznać za niezdrową.

Lecz choćby był to spektakl przesycony na wylot mdłym blichtrem medialnej celebry, urągający przy tym klauzurowej powadze rzemiosła, główny bohater nie powinien stroić sobie fochów. Idzie wszak o zaspokojenie ambicji poznawczych lwiej części literackiej widowni, która wprawdzie odmawia sobie lekturowych łakoci, niemniej jednak ma prawo wiedzieć, czego się wyrzeka. Umartwienie bez pokus to żadne umartwienie.

Jest to specyficzną cechą polskiego procesu literackiego, że monstrualny autorytet autorów stoi w jawnej sprzeczności z mizerną pozycją książek.

Jestestwo nagrodzonego autora raptownie zaczyna się piętrzyć. Piętrzyć, uwierać i wymykać. Byt ucieka zeń wszelkimi porami. Nic to, że po upływie terminu zawitego, obligatoryjnego i krótkiego cała sława doczesna pryśnie niczym bańka mydlana. Pieścić wzrok obrzmiałym wyciągiem z konta może już tylko ktoś uszczknięty.

Byle Koło Fortuny nie zna ulewy durnych żurnalistów ni zawistnych krytyków. I więcej płacą.

Przez tydzień zachować kamienną twarz. Nikomu wszak nie wolno pokazać, że chodziło o kasę. Potem stężenie może wejść w nawyk i nagroda już się nie powtórzy. Telewizje wszak mogą zażądać, żebyś się uśmiechnął. A tu nic z tego. Odbierającym nagrody przydałoby się oblicze Janusa. Z jednej strony winni oni okazać niewzruszony spokój kogoś, kogo nie spotyka nic prócz sprawiedliwości, z drugiej – pożądane byłoby, by laureat zaprezentował rzeszom telewidzów triumfalny uśmiech, jako że trup współnominowanych pretendentów zaścielił przedpole sławy nader gęsto. Najlepiej uśmiechać się półgębkiem; drugą natomiast połową fizjonomii zachować powagę, albowiem tłumom reporterów nawet nie przejdzie przez myśl, że tę oto kreaturę wynajęto w jakimś innym celu niż dla obcowania z bankietową lampką szampana. Lecz cóż, wstępujący autorze, jeśli mimiczna ambiwalencja nie jest twoją mocną stroną? Nie ma co się martwić. Pomyśl tylko, ile potomność zaoszczędzi na marmurze. To też surowiec nieodnawialny.

Nagrody literackie pełnią istotną funkcję demoralizatorską. Ktoś tknięty katastrofalną eksplozją wyrzutów sumienia może udać się do księgarni i nabyć wyróżnione arcydzieło. Wówczas będziemy mieli do czynienia z odrębnym skandalem. Cyrk literacki spełnia funkcję promocyjną. Z jednej strony trudno odmówić swego rodzaju mrocznej fascynacji owej chwili, w której obiektywna wartość książki jedna się z jej wartością rynkową. Z drugiej – istnieje poważne ryzyko, że taką się w ostatecznym rozrachunku okaże.

Kupować nagrodzoną książkę – oto jedna z tych niezwykłych rozkoszy, dostępnych tylko duszom usposobionym do przeżywania mistycznych wzlotów, w jakich zazwyczaj tracimy wrodzone poczucie dysproporcji między tym, co immanentne, a tym, co transcendentne. Duchowe oświecenie naprawdę daje się zainstalować bez konieczności dokonywania żmudnych wyborów.

Nie chciałbym, aby moje intencje zostały źle zrozumiane. Nie mam nic przeciwko nagrodom literackim. Tyle że istnieje poważne zagrożenie. Przy tak wytężonej eksploatacji lokalnych zasobów geniuszu zachodzi obawa o ich wyczerpanie. Być może kanon literatury pięknej an sich trzeba będzie poszerzyć o fantastykę, kryminał, romans, publicystykę, a w końcu – bo czemuż by nie? – przyjdzie nagradzać wnioski o przyznanie funduszy strukturalnych. To też literatura.

Lecz cóż, jeśli dzielnych autorów zabraknie? „W celu odebrania nagrody”: czy ta formuła byłaby wystarczającym argumentem dla wystawienia międzynarodowego nakazu aresztowania...? I czy nie zajdzie potrzeba wzmocnić argumentów finansowych jakimś sugestywnym gratisem? Na początku felietonu wymieniłem sześć nagród. Po zsumowaniu ich budżetu wyszło mi, że wydajemy na premie literackie równowartość circa dziesięciu metrów autostrady (pomijając fakt, iż niektóre z imprez egzystują w cyklu dwuletnim). W arsenale środków służących społeczeństwu dla wynagradzania osób podejmujących trud pracy literackiej winien się znaleźć drobny aneks. Na przykład odjęcie ze dwóch punktów karnych, przyznanych wyrokiem innej zgoła kapituły: za popełnienie drobnej nieścisłości w przepisach ruchu drogowego.

Jak to stwierdził onegdaj Cioran, autor w dzisiejszych czasach musi się nieźle nagimnastykować, żeby go pominęli. Niewykluczone, że ponadto zasłużyć. Czy w konsekwencji nie stanie się zasługą nie dostać?