Wydawnictwo FA-art Krzysztof Sołoducha: Słabosilni i małolepsi

Słabosilni i małolepsi

– To jest brutalna, organiczna, totalna wojna. Wojna pokoleń, w której liczy się tylko zwycięstwo – krzyczał histerycznym głosikiem wielki, chudy, pochylony Franciszek Samozwaniec Małolepszy o posturze złego czarownika z Jeziora łabędziego. – To jest czysty darwinizm kulturalny, walka o władzę nad zaczarowaną krainą Lecha, decydujące starcie pomiędzy skutecznymi arystokratami mediów, a naiwnymi niewolnikami, nad którymi rozciągniemy swą władzę słowa – coraz bardziej zapalał się w histerycznych, rasistowskich wręcz okrzykach, wymachiwał rękami i przestępował z nogi na nogę. Cienki głosik wydłużał mu się w dychawicznym dyszkancie, twarz buraczała, a oczy wychodziły na wierzch. Brakowało jeszcze tylko grzywki i wąsika. Byłby jak malowanie.

– To jest nasza dolina, to jest nasza ziemia, nasza przestrzeń życiowa, to są nasi ludzie, których będziemy mobilizować i podgrzewać do walki coraz nowszymi hasłami: rewolucja, życie, aktywność, konserwatywna siła, kto nie z nami, ten przeciwko nam – widać było jak te słowa zapalały w nim pokłady wojennej mobilizacji i że wierzy w nie bezgranicznie. Wzrok miał szklisty, nawiedzony, odurzony i pełen histerycznych samopotwierdzeń, z jakąś kapłańską nutką.

– No, ale wie Pan, prawdziwy król to ten, którego wybierze lud, a Pan jakiś taki samozwańczy arystokratyzm prezentuje, zbyt podlany medialnym marketingiem, polityką „ręka rękę myje”, a nawet, trzeba to powiedzieć, mało szlachetnym nepotyzmem – prokurent Rutkowski patrzył zaskoczony na ten histeryczny spektakl i nie mógł powstrzymać swych błazeńskich skłonności. Przecież dla wszystkich wystarczy tej przestrzeni. Po co od razu silić się na jakieś wojny, rządy, wyższy – niższy, kto kogo i w ogóle. Można przecież żyć obok siebie bez tych wojennych orzeczeń.

– Tylko skuteczność się liczy, wywyższenie na lidera, nieskuteczni zostają prowincjonalnym łajnem historii, nawozem, na których rosną prawdziwe kwiaty kultury, giganci ducha, wielcy twórcy, rasa panów, jak nie przymierzając ja i mój support duchowy, suflerka, Eryka Słabosilna – tu wskazał patetycznym gestem na tajemniczą postać szepczącą mu coś do ucha z prawej strony. Jak coś się nie podoba, to proszę kierować pytania do niej, ona jest ostatnią instancją, prorokiem, nawozem mojego dyszkantu, terapeutką moich zahamowań, matriarchalnym dopalaczem, powerem, superfosfatem i azofoską na którym rosnę, rosnę i któregoś dnia na pewno wyrosnę na Szekspira, Mickiewicza, Marksa, Goethego lub co najmniej Byrona. Na prawdziwego giganta, stratosferycznego mocarza, całego świata reprezentanta, a może i nadświata.

Prokurent Rutkowski coraz bardziej zadziwiał się tą przemową pozbawioną wszelkich hamulców, wstydu i odrobiny dystansu. Po głowie zaczęły mu latać różne brunatne fakty oraz historie. Szarpał nim nawet pewien rodzaj współczucia na widok tej wysilonej pozy. W pewnym momencie jednak niechęć wzięła górę nad litością i wypalił bezczelnie.

– Ale jakoś ta Pana skuteczność jakby nieskuteczna się wydaje. Toć dotychczas wszystkie przedsięwzięcia waliły się z hukiem. Dopiero obcy suport postawił do pionu. Czy przez zbyt długie obcowanie z korporacyją nie przyswoił sobie Pan najważniejszej zasady – grunt to przypisywanie sobie cudzych zasług i tworzenie tak zwanej rzeczywistości wirtualnej samozachwytu? Coś ta Pan wyższość jakaś bardzo niskie sprawia wrażenie, a nawet, powiedziałbym, lekko trąci przekrętem, rasizmem, niestabilnością i rozchwianiem – dodał. Czy nie byłaby tutaj bardziej trafna jakaś rywalizacja sportowa? Niechby wygrał lepszy, a nie koksiarz faszerowany tonami dopalacza z mediów.

Na te ostre słowa zza pleców Franciszka wyłoniła się szalona Eryka i zaczęła rzucać kilogramami cytatów, stertami cudzych myśli, tonami przeżutego papieru, tajemniczymi zaklęciami złożonymi z obcych słów, mesjanistycznymi kwestiami i semickimi sentencjami.

– Nie będziemy tolerować tych, którzy nam się nie podporządkowali, którzy nie zapisali się do naszej partii i nie przyjęli naszych poglądów. Więcej życia, siły, romantycznej egzaltacji, biologicznej pasji, wszystko wyparowuje albo się skrapla, żyje albo umiera, rozwija albo zwija, przyswaja albo rozpiera, skraca albo wydłuża. To jest właśnie ta nieodgadniona siła, rzeczywistość życia, nad którym my panujemy, bo my jesteśmy biologicznie najsilniejsi, nasze geny zwyciężą – tu zaczęła prężyć muskuły oraz wypinać obfitą klatę. Popadała przy tym w coraz większą emfazę podkręcając się stopniowo aż do poziomu bełkotu.

– Bardzo to wszystko brzmi znajomo – zaznaczył prokurent Rutkowski. Czy Pani nie za bardzo jednak oddaje się powszechnej dzisiaj kulturze „Ctrl C, Ctrl V”? – ośmielił się dodać. Siła w tym kontekście wygląda jakoś słabo, powiedziałbym nawet ulotnie i podejrzanie.

Nie zdążył jeszcze skończyć, kiedy matriarchalny duecik podkręcił jazgot o kilka decybeli. Przykrył prokurenta kakofonią dźwięków tak, że jego głos zupełnie zanikł w profesjonalnej burzy w szklance wody.

– Lance Armstrong przy nich to anioł wcielony. Używają ze dwa razy więcej medialnego koksu – mruczał pod nosem prokurent Rutkowski. Na słowie się jednak nie skończyło. Nazajutrz przeszedł do czynu. Otrzepał się ze swoich pacyfistycznych odruchów i zakupił tonę betonu, żeby zbudować ostatni bastion, redutę Ordona, ostoję wolności. Miała chronić jego prostolinijną duszę przed zapędami tych proroków zamordyzmu. Nabył też kamizelkę kuloodporną, żeby bezpiecznie przemieszczać się po ulicach. Trzeba powiedzieć, że odkrył nawet pewną misję w tych pracach. Poczuł się ostatnim Mohikaninem wolności, ostatnią szansą na alternatywny bieg zdarzeń. Jak dobrze pójdzie, to może nawet wywołamy powstanie – przemknęła mu przez głowę zuchwała myśl.

– Ewa Demarczyk jednak musi być zbawiona – zanucił, przemieszczając się w rejony, gdzie można znaleźć ostatnie ślady olimpijskiego ducha.