Wydawnictwo FA-art Grzegorz Tomicki: BOŻY ZWIERZYNIEC, CZYLI DOŚĆ PRYMITYWNY GATUNEK SSAKÓW
 tu jesteś: strony autorówGrzegorz Tomicki

BOŻY ZWIERZYNIEC, CZYLI DOŚĆ PRYMITYWNY GATUNEK SSAKÓW

Jadę sobie autobusem z Legnicy do Wrocławia, albowiem firma przewozowa „Zawisza” kwitnie i kursy odbywane w strategicznych godzinach obsługują już nie poczciwe busiki, lecz busy co się zowią, zaopatrzone w WC, klimatyzację, monitory (wprawdzie niepodłączone do prądu, ale zawsze) i rozkładane mini-stoliczki do mini-notatek, mini-wierszy albo i do mini-felietonów – a wszystko to w wersji mini, albowiem każdy, kto próbuje na czymś takim do niczego niepodobnym pisać (trzeba umieć wykrzesać z siebie odrobinę heroizmu), musi z konieczności zostać minimalistą, wie bowiem, że pisanie na czymś takim do siebie, tj. do stołu, niepodobnym nie jest łatwiejsze od dokonywania zapisków na pudełku od zapałek, a przecież nie z każdego jest zaraz taki Umberto Eco, na jakiego jeden z drugim się lubi kreować – jadę sobie zatem owym klimatyzowanym (niezła powietrzna kondycja) autobusem, co mi cokolwiek zaburza rytm zdania oraz burzy miły sercu klimat – „jadę sobie autobusem” to wszak nie to samo, co „jadę sobie busikiem” – i jak to mam w zwyczaju, zatrudniam się obmyślaniem strategii przetrwania.

A zatrudniam się nie tylko obmyślaniem strategii przetrwania, jak to mam w zwyczaju, ale i przemyśliwaniem innych, równie abstrakcyjnych kwestii. Na przykład, czy nie lepiej aby miesić wapno, niźli zatrudniać się przemyśliwaniem równie abstrakcyjnych albo i nieporównanie abstrakcyjniejszych kwestii, jako i przemyśliwaniem jakichkolwiek kwestii w ogóle, skoro już Jan Jakub Swojski vel Jean Jacques Rousseau stwierdził, „że refleksyjność jest stanem przeciwnym naturze i że człowiek, który rozmyśla, to zwierzę zwyrodniałe” (Trzy rozprawy z filozofii społecznej, przeł. H. Elzenberg, Warszawa 1956, s. 149), o czym przypomina mi starodawny numer „Znaku” (1996, nr 1), który nabyłem w drodze darowizny od nieustannie upadającej, wciąż jednak dokumentnie nieupadłej Filii Miejskiej Biblioteki Publicznej nr 9 w Legnicy, gdzie za Niemca ulokowana był filia zajezdni tramwajowej, czego, niestety, albo i stety zgoła, nie daje się ukryć.

Skoro jednak i bez odkrywczego stwierdzenia Jana Jakuba człowiek, który rozmyśla, to i tak zwyrodniałe zwierzę, natomiast „w Bożym zwierzyńcu jest również miejsce dla filozofów”, jak się dowiaduję z owego archaicznego numeru „Znaku” (Andrzej Pawelec, s. 110), przemyśliwam sobie w najlepsze o „kryzysie cywilizacji zachodniej”, równie nieustannym, co upadek Filii Miejskiej Biblioteki Publicznej nr 9, o czym – tj. o kryzysie cywilizacji, nie o upadku biblioteki – traktuje wspomniany starożytny numer „Znaku” z ubiegłego wieku, a w nim zwłaszcza artykuł go otwierający autorstwa Jerzego Jedlickiego pt. Trzy wieki desperacji. Rodowód idei kryzysu cywilizacji europejskiej, następnie przez innych „zwyrodniałych” komentowany, ergo poddany krytycznej rewizji, ergo prześwietlony filozoficzną refleksją jak się patrzy.

Owa krytyczna rewizja vel filozoficzna, antropologiczna, socjologiczna, a nawet psychologiczna refleksja często, i słusznie, dotyczyła szczególnego fragmentu Trzech wieków desperacji, w którym stoi, jak następuje:

„Sukcesy myśli naukowej i technicznej w poznaniu praw przyrody i w przekształcaniu fizycznego środowiska człowieka stale przekraczały horyzont antycypującej je wyobraźni, podczas gdy sukcesy w ludzkiej samowiedzy, samokontroli i poprawy środowiska moralno-społecznego (i tego, co do niego zależy) pozostały wysoce problematyczne. Ta drastyczna nierównomierność rozwoju doprowadziła do sytuacji, w której moralnie dość prymitywny (mimo wyrafinowanych systemów etycznych) gatunek ssaków dysponuje niewiarygodnym potencjałem intelektu i techniki” (s. 22).

A niech mi się stolec wypsnie! – byłbym wykrzyknął może i mało patetycznie, za to najzupełniej szczerze i bezpośrednio, gdybym był cokolwiek mniej cywilizowany tudzież nieskutecznie zsocjalizowany, czyli poddany, z wynikiem ujemnym, społecznej a konwencjonalnej tresurze przez rozmaite instytucje użyteczności publicznej pragnące tyleż mojego osobistego dobra, co powszechnej szczęśliwości, Bóg zapłać.

A niech mnie! – że wykrzyknę w takim razie mniej barbarzyńsko, choć i mniej obrazowo, wszelako nie certoląc się przy tym nadaremno jak wyżej.

A skąd on ów autor miar tychże nabrał, ażeby móc nam przedstawić rzeczone „sukcesy w ludzkiej samowiedzy, samokontroli i poprawy środowiska moralno-społecznego (i tego, co do niego zależy)” jako „problematyczne”? Nade wszystko zaś, jakim się zmyślnym instrumentem posłużył, mierząc, po pierwsze, rozwój „myśli naukowej i technicznej w poznaniu praw przyrody i w przekształcaniu fizycznego środowiska człowieka” oraz, po drugie, rozwój moralny człowieka, a następnie jeden do drugiego porównawszy, stwierdził ich „drastyczną nierównomierność”, z czego z kolei wyciągnął zupełnie logiczny już wniosek o moralnej względnej – względem „niewiarygodnego potencjału intelektu i techniki” – moralnej prymitywności człowieka, nie tyle też człowieka, ile „gatunku ssaka”? I dlaczegóż to ssak ów miałby się odznaczać właśnie prymitywizmem, a nie na ten przykład wyrafinowanym zwyrodnieniem, jako rzecze przywoływany Rousseau, skoro jako jedyne stworzenie na ziemi kwestie etyczne w ogóle rozważa?

Rozumie się samo przez się, iż mogłoby być lepiej, aniżeli jest. A nawet dużo lepiej. Ale porównywać to, co jest, do tego, co mogłoby być, gdyby było, jak byśmy chcieli, żeby było, ale nie jest, nigdy temu, co jest – jak by nie było jednak: realnemu – na dobre nie wyjdzie. Jednak atłasowa czapeczka ze świńskiego ucha dla tego, kto mi zdoła jak sześcioletniemu dziecku wytłumaczyć, dlaczego by raczej nie przyrównywać tego, co jest, z tym, co mogłoby być, gdyby było jeszcze gorzej, a nawet tak źle, że szkoda byłoby gadać.

Jak powiadają konstruktywiści, nie można nacechować świata, nie porównując go przy tym do czegoś innego – lecz do czego przyrównać świat ludzkiej moralności, jeśli nijakiej innej moralności – poza może Boską – nie znamy?

Lepiej już, powiadam, miesić wapno, niż tracić czas na porównywanie tego, co jest, z tym, co mogłoby być, ale czego tymczasem nie ma, a może i nigdy nie będzie. Prędzej czy później życie i tak obali nasze frajerskie konstrukcje.

I tu nieoczekiwanie wypada zwrócić Janowi Jakubowi choćby odrobinę odebranego wyżej honoru i zastanowić się, czy aby „refleksyjność” nie jest rzeczywiście „stanem przeciwnym naturze”, skoro takie niestworzone konstruuje konstrukcje.

Z drugiej strony jednak, kim byłby człowiek, gdyby wbrew naturze nie postępował i swoich konstrukcji myślowych nie wznosił? Czyż nie wtedy właśnie byłby faktycznie prymitywnym, żyjącym w pełnej zgodzie z naturą, gatunkiem ssaka?

Tu też wypada mi się uczciwie w piersi uderzyć, albowiem i mnie samemu podobne – i podobnie arbitralne – sądy na temat „rozwoju moralnego człowieka” przychodzą do głowy, gdy nieopatrznie zatrudniam się nie tylko partykularnym obmyślaniem strategii przetrwania, co robię na własną (nie)odpowiedzialność, ale i abstrakcyjnym rozważaniem kwestii natury ludzkiej. Aczkolwiek – i to tylko mam na swoją obronę – nigdy nie czynię powyższego z czystym sumieniem, dlatego też sądy owe bezprawnie wartościujące wkładam głęboko do kieszonki „subiektywne mniemania i nieuzasadnione mitotwórstwo” i staram się ich urbi et orbi raczej nie głosić, skoro sam im przed sobą osobiście prawomocności odmawiam. A bo ja wiem, w jaki je sposób właściwie powziąłem?

Problem w tym, że czego nie można wiarygodnie uzasadnić, tego zazwyczaj nie sposób także skutecznie sfalsyfikować.