Wydrukuj tę stronę
środa, 01 styczeń 2003 10:51

Nieomylność

Napisane przez Krzysztof Uniłowski
Oceń ten artykuł
(1 głos)

Półka z książkami krytycznoliterackimi znajduje się w moim pokoju na takiej wysokości, że gdybym tylko przerwał pisaninę, oderwał wzrok od ekranu komputera i odwrócił głowę w lewo, to stanąłbym oko w oko z pewnym grubym tomem, ściślej – jego okładką. Na okładce stylizowane zielono-czarne litery moaogoioaopoooeozojoi, obtoczone złotą obwódką, składają się w ogromnego, secesyjnego motyla.

Magia poezji to tytuł retrospektywnej książki Jerzego Kwiatkowskiego, swego rodzaju the best of… Wyboru dokonały żona i córka autora, całość opatrzył posłowiem uczeń, Marian Stala. Nie ma potrzeby przekonywać, że to ważna książka, jest przecież przeglądem dokonań krakowskiego krytyka, choć przyznam, że akurat ja nie zaglądam do niej codziennie. Mimo wszystko w mojej bibliotece zajęła miejsce eksponowane i honorowe, choć to posunięcie mocno niepraktyczne – raz po raz sięgam po jakąś niezbędną mi książkę i muszę ją wyciągać zza Kwiatkowskiego. Ale kiedy już nieodwołalnie postanawiam wepchnąć Magię poezję w głąb półki, ustawić za Śladami przełomu, Zawodem: czytelnik albo innym Zwierzęciem na J. , to nic z tego, a nawet więcej – sam zamiar wydaje mnie na pastwę wyrzutów sumienia.

Tak, wreszcie wykrztuszę to z siebie: jestem ofiarą Magii poezji. Już widok książki stanowi torturę, a przecież nie mogę jej usunąć sprzed oczu, bo byłoby to więcej niż przyznanie się, że zazdroszczę… Bo o kim to, proszę łaskawych państwa, pisał Jerzy Kwiatkowski? Okazuje się, że niemal bez wyjątku o tych na „trzy wu”: Wielkich, Ważnych i Wybitnych. Tak jakby poniżej Stanisława Grochowiaka krytyk nie zwykł schodzić. Żeby nie nudzić, przytoczę nazwiska samych tylko poetów pokolenia 68 (i okolic), którzy doczekali się omówienia na kartach Magii Poezji. Oto oni (w kolejności prezentacji): Barańczak, Lipska, Kornhauser, Zagajewski, Krynicki. Cała wielka piątka w komplecie!

W potocznej świadomości krytyk ma wiele wspólnego z kiperem. Jeśli dobry (krytyk), to natychmiast się zorientuje w rzeczywistej wartości degustowanej poezji czy prozy. Oceni, doceni, a może nawet również doradzi, pomoże debiutantowi-pisklęciu przemienić się w porosłego piórkami literata. Potoczna świadomość bowiem przyjmuje, że istnieje rzeczywista, obiektywna wartość literacka, i nie wadzi jej wcale, że to, co obiektywne, zarazem okazuje się ulotne, ezoteryczne, w każdym razie – dostępne wyłącznie ekspertom o ponadprzeciętnym zmyśle. Publiczność więc skłonna jest krytyka rozliczać właśnie z jego werdyktów, ściślej – z tego, czy krytyczne wyroki się sprawdziły.

Trudno jednak powiedzieć, by mechanizm weryfikacji należał do przejrzystych i czytelnych. O wszystkim niby to rozstrzyga historia literatury no i, rzecz jasna, ci, którzy ją piszą. Wszelako sprawiedliwość tych rozstrzygnięć wiele razy okazywała się mocno dyskusyjna. Nie ma co przesadzać z zaufaniem ani do podręczników, ani do rozpraw. W końcu historię pisze się taką, jakiej potrzebujemy. I nie jest to znowu jakaś kolosalna różnica względem krytycznego widzimisię.

Oczywiście, krytyczne widzimisię bywa ostentacyjne, podczas gdy historycy zwykli kamuflować swoje sympatie oraz interesowność. Kamuflują je zresztą nie tyle za pomocą argumentów pochodzących z rzekomo obiektywnego porządku, ile poprzez odwołania (oczywiście, nie bezpośrednie) do powszechnie podzielanych mniemań, zwłaszcza w dziedzinie etyki i aksjologii. Historyk w większym stopniu pozostaje funkcjonariuszem społeczeństwa, co zresztą doskonale widać choćby po tym, że historia literatury jest dziedziną dużo bardziej zinstytucjonalizowaną od krytyki. Pozycja krytyka natomiast przypomina tę, jaką przyznano artyście. Krytyk działa na własną rękę. Ponieważ jego lektury mają wyprzedzać (w każdym aspekcie, nie tylko temporalnym) lektury innych, pojawia się znacznie więcej okazji, by ze społecznością się rozminąć. Mniejsze rygory instytucjonalne, większa swoboda działań mają jednak swój rewers – w razie potrzeby krytyka łatwo zlekceważyć, a jego opinie puścić mimo uszu.

Skoro tak, to przypadek Jerzego Kwiatkowskiego zakrawa raczej na wypadek, na dziwo, dla którego w przyrodzie nie ma miejsca. Proszę tylko pomyśleć: krytyk musi decydować, poruszając się w mroku, wybiera po omacku, tymczasem autor Magii poezji – jak pokazało się po latach – za każdym razem wybrał to, co należało. Prawdziwa magia krytycznoliteracka! Prawda, że do wyboru szkiców i recenzji Kwiatkowskiego trafiło omówienie poświęcone wierszom Marka Skwarnickiego, który do tuzów raczej nigdy nie należał. Wbijał mi jednak do głowy w studenckich latach Marian Kisiel, że krytyk ma obowiązki wobec własnego środowiska i że lokalnych (powiedzmy, klasa wojewódzka) literatów powinien traktować podług innej taryfy. Wziąwszy zatem stosowną poprawkę…

Sam Kwiatkowski może by mnie, kiepskiego gracza, w kompleksy nie wpędził, ale wygląda na to, że nadzwyczajny talent do wybierania dokładnie tego, co z czasem okaże się wybrane przez nas wszystkich, to pod Wawelem rzecz powszechna. Nabyłem ostatnio pierwszy tom Pism wybranych Jana Błońskiego. Kogo z prozaików ostatniego wysypu stary wyga raczył zauważyć? Tak, nie mylicie się. Oprócz Pawła Huellego (o tej sprawie, jak sądzę, wszyscy wiedzą), dostrzegł Błoński Jerzego Pilcha, Andrzeja Stasiuka i Magdalenę Tulli. Gdyby tak jeszcze było coś o Oldze Tokarczuk, to skompletowalibyśmy następną wielką piątkę. Ale i tak wyszedł wcale ładny prozatorski bukiecik…

Mówi się niekiedy, że krytyk ma prawo do błędu. Tymczasem imponują nam wyłącznie ci, który nie mylą się nigdy. Ktoś mógłby wprawdzie powiedzieć, że nadzwyczajna celność i skuteczność krakowskich krytyków wynika po prostu stąd, że towarzyszy im wsparcie instytucjonalne, z pomocą którego krytyczne widzimisię łatwiej przekuć w bezsporny werdykt historii. Ale byłaby to tyleż złośliwa, co małostkowa uwaga. Nie lekceważę bynajmniej czynnika instytucjonalnego, to zapewne pomaga, ale przecież w najmniejszym stopniu nie tłumaczy fenomenu.

Wychodziłoby zatem, że choć krytyk ma prawo do błędu, to ci najlepsi nigdy nie błądzą. Oni przecierają drogę historii literatury, oni wytyczają szlaki, które później z szybkością prądu elektrycznego przebiegać będą powszechnie podzielane mniemania. Ale przecież niezupełnie o to chodzi w krytyce. Przypominam sobie pewien sławny szkic Kwiatkowskiego, który do Magii poezji nie trafił. Nie znalazł się zresztą w żadnej wcześniejszej książce tego autora, aczkolwiek w roku 1958 wywołał sporo zamieszania i sprokurował wcale istotną dyskusję o ówczesnej poezji. Szkic nosił tytuł Wizja przeciw równaniu i zdaje się, że to właśnie on krytykowi wyrobił nazwisko. Co nie znaczy, że w tekście same prekursorskie rozpoznania, intuicje interpretacyjne, które później potwierdzili inni. Szkic na pewno jest błyskotliwy, ale nie bez powodu autor nigdy go nie przedrukował. Wizja przeciw równaniu to właściwie manifest literacki (tak, niekiedy manifesty zamiast pisarzy tworzą krytycy), wyraźnie stronniczy opis awangardy (i jej kontynuacji) oraz prognoza, która zupełnie się nie sprawdziła. Ale przecież tekst ma wartość dużo większą niż tylko historyczna, nie jest wyłącznie świadectwem epoki. Jest również deklaracją estetyczną, wypowiedzią programową samego Kwiatkowskiego, której zresztą krytyk pozostał wierny, aczkolwiek poezja, o jakiej pisał i jaką zachwalał, niezupełnie odpowiadała tej, jaka mu się marzyła. Często zresztą – co widać również w szkicach zgromadzonych w Magii poezji – naginał ją do swoich marzeń. Co więcej, po wielu latach krytyk okazuje się ciekawy niekoniecznie wtedy, gdy prekursorsko wyprzedza konstatacje historyków literatury. Bardziej fascynuje wówczas, gdy nagina i naciąga. Kto wie, czy krytyka formatu Jerzego Kwiatkowskiego nie poznaje się po tym, że jego wizja poezji staje w zawody z równaniami opisywanych wierszy?

A Błoński? Huelle Huellem, Pilch Pilchem, ale zdaje mi się, że na początku lat dziewięćdziesiątych równie wiele serca krytyk włożył w promowanie autora, któremu powiodło się znacznie gorzej, mianowicie – Krzysztofa Myszkowskiego. Nie można również powiedzieć, by recenzja z Funebre Myszkowskiego dramatycznie ustępowała tej, jaką Błoński poświęcił Opowieściom galicyjskim. Dlaczego zatem w Pismach wybranych (tom pierwszy) znalazło się miejsce dla Stasiuka, o którym i tak wszyscy, a zabrakło dla bydgoskiego pisarza, o którym już prawie nikt, a który dla samego krytyka nie był wcale mniej ważny? Jest chyba trochę tak, że redagując krytycznoliterackie the best of… podpieramy się aktualnym rankingiem. Chcemy, chyba niepotrzebnie, ex post udowodnić nieomylność krytyka i każemy mu pisać wyłącznie o tych, którzy są ważni dla nas…

Ale co z krytykiem? Otóż jeśli krytyk ma być ważny, to przecież nie dlatego, że pisał o ważnych i że cząstka cudzej ważności spłynęła na niego samego. Nie należy go zbywać, gdy pisze o mniej znanych pisarzach czy zjawiskach. Może raczej właśnie wówczas należy czytać ze szczególną uwagą. Musimy się zdecydować: albo czytamy krytyka, albo – z drugiej ręki, za pośrednictwem krytyka – czytamy tego kogoś, o kim krytyk pisze. W tym drugim wypadku zależy nam na tym, aby pisał wyłącznie o autorach, których mamy za wybitnych albo w ogóle – o których chcemy mieć zielone pojęcie bez zadawania sobie trudu ich lektury.

Zdaje się, że czytanie krytyka dla niego samego, by się dowiedzieć, jak rozumie literaturę, jak postrzega wybory i decyzje innych, jakie są jego własne propozycje – to już zabawa dla nielicznych. Ale też nie jest prawdą, że dobry krytyk to słuszny krytyk. Szczerze mówiąc, sam zawsze przedkładałem śmiałych nad słusznymi. Najbardziej lubię Kwiatkowskiego z Wizji i równania, najbliższy mi ten Błoński, który pisał o Myszkowskim. I to wcale nie dlatego, bym się z nimi zgadzał, bym sądził, że mieli wówczas rację. Nieomylność? Tak, nieomylność naprawdę jej cnotą. Buchaltera.

(1 stycznia 2003)

Czytany 9285 razy Ostatnio zmieniany poniedziałek, 24 luty 2020 11:15

Artykuły powiązane

Strona www.FA-art.pl wykorzystuje informacje przechowywane w komputerze w formie tzw. ciasteczek (cookies) do celów statystycznych. Dowiedz się więcej.