WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 65, wrzesień 2003 - KĘSIM KĘSIM 
KĘSIM KĘSIM



Jacek T. Gierliński: Pustka intymnych ucieczek. Wydawnictwo Zielona Sowa. Kraków 2003.

Umiejętność, jaką posiadł z pewnością Jacek T. Gierliński, to umiejętność erotycznego gawędziarstwa. Wiadomo, jak to jest: im kto mocniejszy w gębie, tym słabszy w rzeczy samej. I rzeczywiście, Pustka intymnych ucieczek jest zbiorem opowiadań słabiutkich, nieledwie grafomańskich. Wszystko rozgrywa się w nich wzorem jednego, góra dwu nieskomplikowanych scenariuszy: on spotyka ją albo ona jego, zakochują się w sobie, zostają parą i albo trwają w związku szczęśliwie do końca, albo go zrywają. Zresztą, czy miłość może być bardziej skomplikowana? Jeśli nawet, Gierliński o tym nie wspomina. Jego tomu nie ratuje, jakże istotne w takich sytuacjach, tło zdarzeń. Owszem, mamy tu jakieś ośnieżone góry, chińską albo arabską knajpkę, ale wszystko to nie ożywia smętnych miłosnych fabułek. Do znudzenia tanich i przewidywalnych. Zbiorek skreśliło pióro debiutanta i chyba tym tylko należy tłumaczyć decyzję wydawcy, znanego z lepszych wyborów, by książkę wydać. Gdyby kto mi chciał zarzucić, że treści nie rozumiem i bez powodu kręcę nosem, to, proszę bardzo, przykład: oto w fabule zatytułowanej Okrutna Księżniczka, opartej zresztą na tradycyjnym schemacie przypowieści o winie i karze, Jacek spotyka piękną Piu. On jest znawcą i konsumentem kobiecego piękna, ona jego wcieleniem. Jemu żadna się nie wymknie, jej żaden nie dosięgnie. I co? Ano wybierają się do jakiejś egzotycznej tawerny, zamawiają frutti di mare, po czym, zatruty przez nie wiedzieć kogo, Jacek pada trupem pod stół, a tymczasem tytułowa piękność, przy świadkach, robi mu loda. Może i na zdruzgotanej odważnym czynem widowni zrobiło to wrażenie, pewnie wydawcę też ujęło, ale mnie, mówiąc delikatnie, niezupełnie. Jakby komu było nie dość, inny przykład – mniej „skandaliczny”. W Jesiennej huśtawce prezentuje się piękny, klasyczny, miłosny trójkącik. Obaj mężczyźni, Grzegorz i Tadeusz, pracują na uczelni. Łączy ich kobieta znudzona do cna mężem, pasjonatem pracy. Że w takiej sytuacji nie ma nic lepszego, jak zmienić partnera, to Agnieszka, rzecz jasna, to czyni. Jeden z panów traci kobietę, drugi ją zyskuje, w efekcie, dziwnym splotem zdarzeń, otrzymując jeszcze stanowisko konkurenta. Ani to wszystko nie odpręża, ani nie podładowuje intelektu. Raczej bardzo drażni i wymusza pytanie, czy historia romansowa musi być aż tak bardzo głodnym kawałkiem?



Zeruya Shalev: Życie miłosne. Tłum. Agnieszka Jawor-Polak. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003.

Tytułowe życie miłosne jest w książce Shalev – mówiąc najkrócej – wszystkim. Nie wycinkiem rzeczywistości, w którym uczestniczy bohaterka-narratorka powieści Ja’ara, ale tej rzeczywistości esencją. Monolog Ja’ary jest jak życie – kończone intonacyjnym spadkiem długie sekwencje zdań doskonale odzwierciedlają autodestrukcyjną osobowość bohaterki. Symbole, metaforyka, a także sposób prezentacji świata polegający na stopniowym naświetlaniu coraz to innych fragmentów mozaiki sprawiają, że mamy do czynienia z tekstem gęstym i ciemnym, w którym, jak w życiu, powinna kryć się sankcjonująca go/je tajemnica. Niespodziewany związek z dużo starszym od siebie Ariem, przyjacielem ojca z lat młodości, jest dla młodej mężatki, biblistki czymś więcej niż ucieczką od mało satysfakcjonującego małżeństwa. Cyniczny i przede wszystkim doskonale osobny Arie to spełnienie ukrytych pragnień Ja’ary, mężczyzna odpowiadający jej potrzebie zmagania się i rozbijania o Niedostępne, potwierdzenie pesymistycznej diagnozy rzeczywistości, słowem – nadzieja na dotarcie do prawdy świata. Związek z Ariem, przypominający relację nauczyciela i ucznia, kata i ofiary (istotne jest, że relację tą dodatkowo określa patriarchalna kultura judaizmu) angażuje nie tyle ciało, co intelekt bohaterki. Odkrywając coraz to nowe aspekty miłości, Ja’ara podejmuje jednocześnie potrzebny jej bolesny wysiłek poznawczy. Lęk przed wolnością i jej pragnienie zostają pogodzone w próbie intelektualnego opanowania świata. Trzeba przyznać, że wnioski Ja’ary są wyjątkowo trafne, jak choćby ten, dotyczący egzystencjalnej osobności, a wypowiedziany, co nie jest w powieści regułą, językiem fizjologii: „(…) rozmyślałam o tym, jak to kiedyś mi się wydawało, że jeśli widziałam goły tyłek faceta, to już go mam w garści. Sądziłam, że wszystko stanowi jedną całość, że jest chuj w sercu, że jest serce w tyłku, jest tyłek w oczach, są oczy w cipce. Nie docierało do mnie, że każdy organ może ciągnąć w swoją stronę i że pewnego dnia będę płakać z zawodu za tyłkiem kogoś, kogo nie znoszę, a dokładniej, kto mnie nie znosi”. Pomimo postawy zdystansowanej bohaterka pozostaje bierna. Jej bierność nie jest przy tym tylko biernością kobiety, w zachowaniu Ja’ary jest coś z bierności, którą nazwałabym egzystencjalną. Jeśli bohaterka podejmuje jakiś wysiłek, to zawsze ze świadomością ciążącego nad nią fatum – uwarunkowanego pokoleniowo (spada na nią kara za winę matki, która odrzuciła „miłość” Ariego) i kulturowo (judaizm). Ja’ara praktycznie nie rusza z miejsca – pozwala, by zniszczyły ją lęki, a świadomość własnej niemocy nie zmienia tego stanu rzeczy. Przywołując wielokrotnie pojawiający się na kartach książki symbol Świątyni, można by powiedzieć, że życie bohaterki to nieustanna dewastacja Świątyni, dokonywana po to, by można było tęsknić za jej pięknem. Ja’ara zamierza pisać pracę o kryzysie tożsamości w legendach o zburzeniu Świątyni. Tymczasem jej własne życie, a także monolog, w którym trudno nieraz wyznaczyć granicę między rzeczywistością i fantazją, układa się w legendę o winie i karze. Związek z Ariem kończy się porażką (Ja’ara odchodzi, ale przecież rozczarowuje ją odkrycie, że Arie, jako wielki życiowy przegrany, w rzeczywistości nie uosabia tego, za czym bohaterka tęskni), powrót do męża okazuje się niemożliwy, także z tego powodu, że jest za trudny, jeśli trudem nazwać zgodę na czyjąś, nie swoją winę. Książka kończy się sceną, która podtrzymuje uciążliwe, a zarazem w miarę bezpieczne status quo. Bohaterka zaszywa się w bibliotece i tu, czytając legendę o córce kapłana, która poświęciła się, by własną winą uchronić przed winą swego ojca, przypomina sobie, że kiedyś tę samą legendę czytała jej matka. Lektura Ja’ary nie jest lekturą ocalającą, to raczej kolejny upadek, w najlepszym razie – moment zawieszenia, od którego może się rozpocząć nowe życie, ale – co bardziej prawdopodobne – kolejna (ta sama) smutna opowieść.
     Książka Shalev to kawałek dobrej, uczciwej prozy. Charakteryzuje ją pewien rodzaj wierności światu, polegający na przedstawieniu go zgodnie z jego prawidłami. Widać to chociażby w technice prezentowania zdarzeń, odzwierciedlającej proces poszukiwania tajemnicy, a także w narracji, pozornie tylko neutralnej, odpowiadającej rytmowi mowy, przy tym – trzeba zaznaczyć – narracji, w której znać rasową pisarkę. A że nie każdy godzi się z rozpoznaniem Shalev i jej bohaterki? No cóż, to również jest atutem książki. Wierność światu w wydaniu Shalev sprawia, że proza ta budzi w nas reakcje obronne – szybko skłonni jesteśmy przyznać, że, owszem, mamy do czynienia z życiem, tyle że jest to, na szczęście, życie według powieściowej bohaterki Ja’ary. A to już pozwala na moment oddechu.



Adam Pluszka: Łapu capu. Stowarzyszenie Twórcze Artystyczno-Literackie (Biblioteka „Nowego Wieku”). Kraków 2003.

Czytelnicy prozy mającej inne ambicje niż rozrywka dawno już przywykli do faktu, że spójną fabułę otrzymują raczej jako bonus - układa się im ona w głowach po zakończeniu lektury lub przy ponownym wertowaniu książki. Tak też jest w przypadku prozatorskiego debiutu Adama Pluszki - pozornie niezwiązane ze sobą, krótsze i dłuższe całostki, okazują się tworzyć opowieść o młodym mężczyźnie i krystalizowaniu się jego erotycznego świata. Ale powiedzieć tyle, to nie powiedzieć nic o książce. Cała korzyść z lektury, czyli przyjemność i materiał do przemyśleń, bierze się z przedzierania się przez gąszcz zdarzeń, postaci i relacji między nimi oraz smakowania parodystycznych zabiegów, jakimi przy ich opisie posługuje się autor. Parodia jest do książki Adama Pluszki kluczem, kpiarski ton wszystkich narracji wręcz narzuca się czytelnikowi jako oczywisty wspólny mianownik. Większym kłopotem jest określenie, w jakim celu autor parodię stosuje, i dopiero odkrycie, że wszystkie zamieszone w tomie teksty składają się na wspomnianą historię młodego mężczyzny, zbawia nas od przykrego podejrzenia, że autor kpi, żeby kpić. Kim jest i czego chce Maks, bo takie, MAKSymalne imię otrzymuje bohater przy końcu książki? Jest dwudziestoparolatkiem wychowanym w świecie zdominowanym przez kobiety, który chce „sprawiać innym przyjemność (…) bo każdemu należy się choć odrobina radości”. Przez „radość” należy rozumieć satysfakcję seksualną - bez różnicy: mężczyzn czy kobiet. Absurd ambicji Maksa jawi się jako oczywisty i wydaje się, że książka Adama Pluszki jest zgryźliwym rozliczeniem ze współczesnym ideałem mężczyzny. Jednak by odpowiedzieć, dlaczego właściwie Maks w swych wyborach błądzi, trzeba się głęboko zastanowić. Zresztą autor nie ułatwia nam sprawy, sugerując kompensacyjne motywacje bohatera. Ponoć w postanowieniu sprawiania innym przyjemności umocnił Maksa dosyć przypadkowy udział w zbiorowym gwałcie na koleżance, gdy był nastolatkiem…



Richard Wagner: Miss Bukaresztu. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2003.

Z książkami, które odrabiają pracę za recenzenta, jest zawsze kłopot: co z nich spisać? A może pomilczeć? Tak byłoby najlepiej w związku z Miss Bukaresztu Richarda Wagnera, książką, która raczej nie potrzebuje krytyka-tłumacza. Co ma do powiedzenia czytelnikowi, mówi otwartym tekstem. Trzykrotnie. Ale można jej to wybaczyć, jakkolwiek trzy historie, które składają się na tę prozę, są opowiedziane „po amerykańsku”, w pierwszej osobie. A tak nie należy pisać, czytam na którejś stronie. Zgrywa? Zdecydowanie na odwrót, albowiem powieść Wagnera jest poważna i daleka od żartów. W trzech odsłonach opowiada historię trzech rumuńskich emigrantów, którzy uciekli do Niemiec Zachodnich w czasach przełomu demokratycznego w Rumunii. Dino Schullerus jest byłym oficerem Securitate (rumuński odpowiednik naszej bezpieki), obecnie detektywem, Christain - jego synem, początkującym pisarzem, Klaus Richartz - wziętym eseistą. Łatwo się domyślić, o czym jest powieść. Najkrócej jak można: o głowach pełnych Bałkanów. A idzie o to, o co zawsze: o bycie obcym, o tożsamość, język, o konflikt Zachodu ze Wschodem… i wielką spowiedź współpracujących z reżimem (w tej roli Dino). Słowem: w Miss Bukaresztu próbuje się rozstrzygnąć walkę przeszłości z teraźniejszością. Nie tylko zostajemy dobrze poinformowani, kto i z jakich przyczyn zginął, ale też otrzymujemy stosowny komentarz w oprawie z bałkańsko-słowiańskiej melancholii (tytułowa „miss”, Erika jako wielka nieobecna i femme fatale, którą kochają wszyscy mężczyźni). Zabawa w literaturę i politykę zwykle kończy się nieporozumieniem. Tak jest i w tym przypadku, który jednak warto sobie przyswoić, choćby przez wzgląd na parę niezłych fraz. Na przykład taką: „Boże, ten znowu swoje z tą Rumunią. Zaraz chyba kimnę z nudów (…). Jakby nie wystarczyło, że się tam urodziłem”.



Marcin Wolski: Alterland. Wydawnictwo W.A.B. [seria „Z zegarkiem”]. Warszawa 2003.

Sporo powstało już powieści, kreślących alternatywne wizje historii dwudziestego wieku. W niektórych z nich pojawił się motyw manipulowania przeszłością w celu poprawienia przyszłości. Ulubionym „elementem do wymiany” z przeszłości zdaje się być Hitler (przypomnę choćby wydaną w roku 1999 powieść Andrzeja Barta Pociąg do podróży). Wolski nic więc nowego w swojej najnowszej książce nie wymyślił. Ale też nie o fabularne fajerwerki czy fantastykę w Alterlandzie chodzi, lecz o rodzaj ćwiczenia z historyczno-politycznej wyobraźni. Wolski przedstawia dwie wersje historii Europy, i oczywiście Polski: w jednej – przedstawiam w ogromnym skrócie – Hitler ginie w czasie zamachu w Wilczym Szańcu, a Niemcy stają po stronie zachodnich aliantów, aby walczyć z „czerwoną zarazą”, w drugiej – „czerwona zaraza” opanowuje stopniowo cały świat, a nieszczęsna Polska zamieniona zostaje w Autonomiczną Republikę Przywiślańską. Stara się również pokazać, w jaki sposób historia modeluje losy ludzi, odpowiadając na pytanie postawione w wygłosie powieści: „czy nasze życie nie jest przypadkiem tylko wariantem innego – lepszego albo może gorszego?”. I chociaż wizjom Wolskiego daleko do tych, które przedstawił swego czasu choćby Philip K. Dick w Człowieku z Wysokiego Zamku, to jednak lektura Alterlandu wciągnęła mnie i dostarczyła sporo inteligentnej rozrywki. Poza tym – co dla mnie istotne – w książce Wolskiego nie ma ideologicznych przegięć (co zdarza się często polskim prozaikom, piszącym tego rodzaju powieści), chociaż bez trudu można zauważyć, że pisarz ma wyraźnie prawicowe poglądy. Mówiąc krótko: przyjemna lekturka, chociaż z lekkim zgrzytem na końcu. Do Alterlandu dołączono obszerny (ponad 20 stron) „indeks postaci historycznych”, w którym tłumaczy się, na przykład, kim był Stalin albo Sikorski. Wydawało mi się dotąd, że jedynie redaktorzy prasy wysokonakładowej uważają czytelników za lekkich idiotów i niedouków. Okazuje się, że redaktorzy szanowanych wydawnictw wcale nie mają o czytelnikach lepszego mniemania.








Menu miesięcznika FA-art