WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 67, listopad 2003 - NOWACKI 
NOWACKI

Z MYŚLĄ O CIOCI Z SANOKA

Któż z nas nie lubi tekstów, w których autor wygarnął, pojechał po bandzie, przywalił, a nawet zadenuncjował. Oczywiście – któż z nas nie lubi czytać, nie zaś pisać i później wziąć po łbie. Ilekroć pochylam się nad ostrymi tekstami tego rodzaju (o dwu za chwilę tu będzie mowa), tylekroć w uszach mi dźwięczy piękny aforyzm, co to brzmi: „Słodko jest poświęcić życie dla sprawy. Cudzej”. Żeby nie przedłużać gry wstępnej, ujawnię od razu: w najnowszym numerze „Krytyki Politycznej” o populizmie literackim (raczej: o populizmie wokół literatury) piszą zajmująco i namiętnie Jarosław Klejnocki (W szponach profitariatu) oraz Radosław Wiśniewski (Say it loud, I’m black and I’m proud! Młodej poezji doświadczenia z populizmem). Piszą naprawdę ostro – zwłaszcza pierwszy z nich. Nie szczypią się wcale, walą chwilami na odlew, a w konsekwencji – wystawiają tyłki do bicia (znów: zwłaszcza pierwszy z nich).

Ani myślę polemizować tutaj tak z jednym, jak i drugim artykułem. Nie ma, według mnie, takiej potrzeby. Bo to słuszne, trafne i przenikliwe wystąpienia. Takimi są w ogólnym zarysie, na poziomie przesłania, uogólnienia czy szeroko pojętej diagnozy. Jest w nich jednak takie małe „coś”, niby drobiazg, co to uwiera jak przeklęty kamyczek w bucie. Od dłuższego już czasu chciałem o tym (niby) drobiazgu napisać. Teraz wreszcie trafiła się okazja.

Zacznę od kamyczka wydobytego z tekstu Radosława Wiśniewskiego. Oto negatywnymi bohaterami początkowych partii Say it loud… są dziennikarze „Polityki”, Katarzyna Janowska i Zdzisław Pietrasik. Oboje wspięli się – zdaniem Wiśniewskiego – na szczyty niekompetencji, jeśli idzie o dyskusję (Janowska) i pisanie (Pietrasik) na temat młodej poezji polskiej. Oczywiście wierzę autorowi „Krytyki Politycznej”, że tak właśnie było (w każdej chwili można to sprawdzić, lecz nie ma takiej potrzeby). Jednakowoż pytam: dlaczego to, co się zdarzyło, czyli wołające o pomstę do nieba dyletanctwo, Wiśniewski uważa za godne napiętnowania? Autor poniekąd – pośrednio – udziela mi odpowiedzi, nazywając „Politykę” czasopismem „uchodzącym za tygodnik inteligencji”. Pomyłka! To miejsce, w którym ukazał się tekst Wiśniewskiego, jest czasopismem (kwartalnikiem) inteligencji, ignorancją zaś popisali się redaktorzy zatrudnieni w tygodniku – by ująć rzecz najdelikatniej – nowej inteligencji. Nim wątek rozwinę, szybciutko drugi kamyczek.

„Złym” w artykule Jarosława Klejnockiego jest m.in. dziennikarz „Przekroju”, Marcin Sendecki. Jego tekst pt. Port poetów opublikowany w macierzystym tygodniku to – cytuję – „ewidentny przejaw klientelizmu (lansuję zdarzenie literackie [Port Legnica – DN], którego sam jestem znaczącym uczestnikiem, i organizatora, wobec którego pozostaję w relacjach niebezinteresownych) oraz lobbingu (promuję imprezę dowartościowując znajomych […], lansuję Andrzeja Sosnowskiego, z którym łączą mnie sympatie zarówno towarzyskie, jaki i estetyczne)”. Dostaje się także „Gazecie Wyborczej” i „Polityce”, za to oczywiście, że tolerują na swych łamach niepokojące zjawiska, które Klejnocki widzi jako mieszczące się w obszarze tytułowego profitariatu. Nawiasowo wspomina się o innych organach opiniotwórczych („Newsweek”, „Wprost”, programy kulturalne w TVP). Ponawiam pytanie: dlaczego „wazeliniarskie” (przymiotnik za Klejnockim) wyczyny Sendeckiego wydrukowane w „Przekroju” autor uważa za godne uwagi? Spodziewam się, niestety, tej samej odpowiedzi, na którą reaguję tak jak przed chwilą: pomyłka! Teksty czy tekściki ogłoszone w tygodnikach „nowej inteligencji” nie są ważne, choć bez wątpienia bywają dość często szkodliwe.

Klejnocki (w całości) i Wiśniewski (w połowie) opisują niecne praktyki, do jakich dochodzi na łamach wysokonakładówek. Dziwne powiązania, śmierdzące na kilometr zależności, korupcyjne układy, a na poziomie dyskursu krytycznoliterackiego – czysty populizm. Obaj na przykład, niezależnie od siebie, piszą o tym samym, a mianowicie o „wygenerowaniu fenomenu świętych krów”. Klejnocki: „Możemy być pewni, że cokolwiek napiszą Czesław Miłosz, Wisława Szymborska lub Tadeusz Różewicz, zostanie w mediach popularnych ocenione w kategoriach wydarzenia”. Wiśniewski: „gdyby Czesław Miłosz wydał w danym roku osiem książek – to wszystkie osiem znalazłoby się w ścisłym finale [Nike – DN]”. Cóż, powiem najprościej jak się da: jeśli ktoś spodziewałby się czego innego po największych (w znaczeniu: najbardziej skutecznych medialnie) przekaziorach, musiałbym go nazwać – znów delikatnie – człowiekiem głęboko naiwnym. Jeśli ktoś sądzi, że to, co na temat danego dzieła jednej z owych „świętych krów” wydrukują wysokonakładówki, jest najważniejsze, ten sam wyrządza sobie dużą krzywdę. Przejrzałem z dziesięć okazjonalnych tekścików (sama „Wyborcza” dała ich bodaj cztery) poświęconych Chwili Szymborskiej (że pełnych entuzjazmu – nie muszę chyba dodawać), ale nie zapamiętałem żadnego. Albo: przejrzałem mimochodem dwa tuziny laurek na cześć tomu Matka odchodzi – mam w pamięci tylko jedną wypowiedź, króciutką recenzję Skorpiona z „Tytułu” (2000, nr 3), i to nie tylko dlatego, że ów komentarz wyłamuje się z chóru obligatoryjnego zachwytu nad książką Różewicza.

Słowem, jeżeli już jakiś śmiałek tropi i ujawnia rozliczne patologie naszego życia literackiego, to niezawodnie w przestrzeni medialnej baraszkuje, redaktorów wysokonakładówek kopie po kostkach, radiu i telewizji ma za złe. Mnie to nie pasuje, ja się nie zgadzam! Na co konkretnie (się nie zgadzam)? Ano na to, że sensem aktywności pisarskiej jest powodowanie i konsumowanie owoców rozgłosu. Jeśli kto pisze i publikuje po to, żeby o jego wysiłkach tekstotwórczych dowiedziała się ciocia z Sanoka, nauczycielka robótek ręcznych z podstawówki, względnie sąsiad z klatki obok lub pani w warzywniaka na dole – jego problem. Dla tych, którzy celują w zarysowany tu efekt informacyjno-promocyjny, rzeczywiście cholernie ważne jest to, co o młodych poetach naskrobał Pietrasik lub bredziła Jankowska, względnie to, jakimi superlatywami uhonorował Sendecki swoich „portowych” kolegów. Powtórzę: bynajmniej nie polemizuję – jeno głębokie ubolewanie wyrażam. Z jakiego powodu? Ano z tego, że najbardziej przykrym doświadczeniem naszym jest zdrada i jej pochodna – niedowierzanie sobie. Bo kiedy młody, wielce utalentowany i nad wyraz sprawny intelektualnie krytyk na moje słowa powątpiewania w kosmiczną zjawiskowość debiutu Doroty Masłowskiej, reaguje: „a czytałeś felieton Pilcha”, to przykrość mnie wielka przenika. I kiedy siedzę pośród profesorów polonistyki, mężów o siwych skroniach, poważnych bardzo, i słyszę, jak ci zażarcie dyskutują o nominacjach do Nagrody Nike, tak zażarcie, jakby chodziło o dobro ich dzieci i wnucząt lub o niepodległość Ojczyzny naszej, smutno mi, Boże. Takich przykrości mnóstwo na każdym kroku. Komentowane tutaj artykuły – choć się pod nimi podpisuję bez chwili wahania, choć im mówię głośne „tak” – również mnie zasmuciły. Bardzo.

(13 października 2003)







Menu miesięcznika FA-art