WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Miesięcznik Nr 71, marzec 2004
KĘSIM KĘSIM

Krystian Lupa: Podglądania. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003.

Czego Lupa chce od literatury? Nie dość mu, że wystawia ją w teatrze? Widać nie dość. Literatura, tak zresztą jak każdy zapis, obojętnie – literacki, muzyczny czy plastyczny, daje iluzję wieczności, poczucie zapanowania nad czasem, wybicia się na trwałość. Z tych dwu, teatru i literatury, wyłącznie ostatnia wygrywa wyścig z przemijaniem. Spektakl trwa kilka godzin i pozostaje tylko w pamięci tych, którym udało się zająć miejsca na widowni. Oddziaływanie książki jest daleko szersze. Ale to nie jedyne zalety literatury, którym uległ Lupa. Zmierzwione, nieuporządkowane wydarzenia codzienności nie miałyby znaczenia, gdyby nie zostały zapisane. Zatem Podglądania to walka o znaczenie, i to nie takie, które powstaje w wyniku odpowiedniego zestawienia wspomnień, ale to rodzące się w interwale przeżycie-zapis. Jeśli czytać ten tom jako walkę wydaną czasowi, to jest ona prowadzona wszędzie, równocześnie i szybko: stąd wrażenie chaotyczności zapisków. Ale w książce nie idzie tylko o zapewnienie trwania nietrwałemu. To także spowiedź i próba rozgrzeszenia niewłaściwych relacji z matką, powrót w zakole dzieciństwa, do wczesnorannych podróży pociągiem, zwrot ku tabu erotyzmu, zwłaszcza homoseksualnego i przypomnienia spotkań z przyjaciółmi. To opisy owych spotkań decydują o specyfice książki – Lupa, rasowy reżyser, zatrzymuje się na geście, spojrzeniu, pojedynczym ruchu i przypisuje im znaczenia, które bodaj jedna literatura może wydobyć. Może więc Lupa walczy raczej z bezsensownością świata? Jeśli tak, jest jednak zakładnikiem prawdy, że sens ma tylko to, co dwukrotnie przeżyte: raz in statu nascendi, drugi raz post factum. Jedno jest pewne: literatura w jego wykonaniu wydostała się z modernistycznej mgławicy, otrząsnęła z nalotu wielkich figur kultury i nabrała własnego poloru. Nie przypomina już, tak jak Labirynt, twórczości Brocha, Musila, Bernharda. Nie potrzebuje dodatkowych protez. Zresztą – nie ma w niej miejsca na literackie reminiscencje.



Henryk Waniek: Finis Silesiae. Wydawnictwo Dolnośląskie. Wrocław 2003.

Nikt chyba nie ma wątpliwości, że koniunktura na prozę małoojczyźnianą minęła. Wyczerpały się tematy i chęci piszących, a i miejsc do literackich powrotów jest coraz mniej. Tym bardziej niespodziewanym wydarzeniem jest Henryka Wańka powieść o ostatnich chwilach przedwojennego Śląska. Finis Silesiae jak Widnokrąg Myśliwskiego powstał z lektury zdjęcia, a właściwie zdjęć. A jeszcze ściślej, całego albumu fotograficznego wydanego w 1942 roku. Rzecz przedstawia Śląsk, lecz na niektórych zdjęciach pojawia się także dziewczyna. Idąca zatem tymi tropami powieść Wańka to obraz rozkwitu i upadku Śląska, a także dywagacje o relacji, jaka mogła była zawiązać się między pozującą a fotografem. Oto Paul Scholtz, fotograf, zabiera ukochaną Brigitte w różne malownicze miejsca niemieckiego Śląska (rzecz dzieje się, jako się rzekło, przed II wojną światową). Głównie po to, by ją i je fotografować. Zwiedza, obserwuje. Tenże Scholtz, zbiedniały student i niedoszły autor prozy historycznej, otrzymuje pewnego dnia w spadku po zmarłej ciotce dom. W jednej chwili jego życie diametralnie się odmienia. Ożenek z Brigitte staje się możliwy, ubiór wdzięczniejszy, a sprzęt fotograficzny doskonalszy.

W powieści Wańka prawda historyczna miesza się ze zmyśleniem. Za miłością fotografa i dziewczyny kryje się miłość do Śląska, do jego piękna i krajobrazu. Finis Silesiae daje obrazy wyidealizowane. Bez cienia historii – nie ma tu hitlerowskich flag i sztandarów, bez krztyny przemysłu – nie ma także kopalń i fabryk. Tak jakby historia, polityczna i gospodarcza, działa się z dala od prawdziwego życia. Czytamy, że „Wielka historia toczy się gdzie indziej. Poza tymi zdjęciami. Na nich nie widać nawet, który to dzień, rok, ani miejsce. Z jakich imion, spraw i przeznaczeń składają się te chwile zapisane na światłoczuły papier. Wielka historia defiluje przed innym aparatem”. I jeszcze: „Historyjka oraz historia przez wielkie „H” na razie jest poza obiektywem”. Bo i owszem, w Finis Silesiae nie ma jeszcze wojny. Jest za to pejzaż, piękny pejzaż.

Dzieje Paula Scholtza, śląskiego fotografa, są opowiadane potoczyście, co i rusz uprzedza się wypadki, co i rusz snuje historię, która mogłaby się wydarzyć. Tak od dawna się już historii nie opowiada, mamy więc do czynienia z propozycją w pewien sposób przestarzałą, by nie rzec – historyczną. I to nie tylko dlatego, że poetyka małoojczyźniana, w jakiej lokuje się Finis Silesiae, przestała, co prawda niedawno, być w modzie. Przede wszystkim dlatego, że tryb snucia opowieści należy od dawna do historii literatury.



Michel Houellebecq: Cząstki elementarne. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003. Pozytywizm jest bohaterem smutnej bajeczki. Triumfujący bodaj najkrócej ze wszystkich literackich prądów został przegnany przez modernizm, gdzie pieprz rośnie. Porastał nim przez długie lata, gnił w grobie, by od czasu do czasu przypomnieć się na kartach jakiejś nekrofilskiej historii literatury. A przecież w czasach rozwoju techniki i społeczeństwa byłby jak znalazł. Nikt jednak nie zechciał reanimować trupa. Może dlatego, że powieść, bo jej to pozytywizm oddał największe przysługi, zapomniała, że może opowiadać długie, błędne (to od Latającego Holendra, nie błędu) historie i onanizować się brzydotą. Tedy między literaturą a życiem rozwarła się przepaść. Każde na własną rękę skrobało rzepkę, zapominając o drugim. Powstawały opowieści wsobne, metaliterackie, złowieszczo przewidujące koniec narracji, gdy tymczasem pozytywizm przewracał się w grobie i pochlipywał nad swoją niewczesną ofertą realizmu. Ale, jak powiada Poeta, każdy ma swój koniec, nawet wąż zaskroniec. Nadszedł wreszcie lepszy czas dla uśmierconego prądu. Odgrzebał go i ożywił francuski pisarz, Michel Houellebecq, ale głównie po to, by pokazać światu jego kości, odleżyny i długie białe włosy. Albowiem pozytywizm występuje w Cząstkach elementarnych jako samopożerająca się konwencja. Ta szeroko zakrojona, opasła powieść jest w istocie historią dwudziestowiecznej Francji. Opowiada losy mód, seksualnej emancypacji i ekonomiczno-technologicznej hossy, by, przy okazji, dać obraz rozkładu filozofii. Pozytywistyczne są w niej i forma, i bohater. Ta pierwsza nie tyle, jak nasza polska Lalka, zrodzona z dociekliwości i skłonności do stawiania wielkich pytań epoki (przypomnę, że czas wielkich pytań i narracji już minął), ile tworząca pendant do gwałtownie rozwijającego się świata. A bohater? To uczeń pozytywistycznej szkółki, samotnik, niczym doktor Judym odpierający miłość na rzecz nauki. Historia rozgrywa się stopniowo. Najpierw w obozie hippisów, z którymi brata się (zsiostrza?) matka naukowca, później w kołach naukowców, klubach rozkoszy, w wakacyjnych plenerach. Nie byłby to jednak pozytywizm unowocześniony, gdyby korzystał tylko z narzędzi dziewiętnastowiecznych. Ale Houellebecq postanowił rozsadzić przedawnioną konwencję dwiema znoszącymi się egzystencjami, z których każda pędzi na łeb i szyję, na złamanie karku. Obaj bracia należą do najgorszego gatunku, tzw. samców omega, skazanych na rychłą zagładę. Oto, co znaczy pozytywistyczny determinizm. W myśl teorii Darwina żyją na granicy śmierci, jeden znajdując ocalenie w nauce, drugi w nałogowym spółkowaniu. Można powiedzieć, że pierwszy kłania się zasadzie rzeczywistości, drugi zasadzie przyjemności. Ale jaka to rzeczywistość, skoro rozgrywa się w czterech ścianach, przy monitorze komputera i świergocie zdychającego kanarka? Zdaniem Houellebecqa żadna egzystencja nie jest współcześnie możliwa. Ludzie dławią się samotnością, swoje sprawki rozwiązując przez internet, ewentualnie w najbliższym hipermarkecie. Świat tonie w doświadczeniu konsumpcji. Cząstki elementarne zostały pomyślane jako powieść naukowa. Być może ten fakt stanowi o respekcie, jaki czuje wobec nich czytelnik, jeśli nie o trudności, którą musi przezwyciężyć w lekturze. Każde postępowanie bohaterów znajduje tu uzasadnienie scjentystyczne. Ale jest to wiedza bardziej encyklopedyczna niźli naukowa, przypominająca raczej wypisy z uniwersyteckich podręczników, a nie fragmenty artykułów z prasy popularnonaukowej. Świadczy to wszystko o jednym: o nieużyteczności nauki, o jej nieprzystosowaniu do potrzeb człowieka. A może o skłonności nauki do degradacji ludzkiej egzystencji? Bo oto w wyniku badań i doświadczeń Michela powstaje nowy gatunek sztucznie generowanej krowy, który kilkadziesiąt lat później zostaje zastąpiony sklonowanym człowiekiem. Życie tego francuskiego scjentysty można by nazwać niesieniem w ciemności oświaty kaganka, gdyby nie fakt, że jest efektem braku wyboru. A może rozleniwienia? Bo tym, czego najbardziej brakuje w Cząstkach elementarnych, są ludzkie uczucia. Zatracone w seksualnym wyzwoleniu zdają się być dodatkowym balastem, jeśli nie przeszkodą na drodze do osiągnięcia kariery. Tedy jeśli pojawia się tu rodzina, to rozbita, jednak najchętniej zastępowana przez przyczółki w rodzaju Miejsca Odnowy, w których każdy z każdym, a kto nie do pary, ten sam. Powieść Houellebecqa stanowi także przegląd ludzkich zatrudnień: od naukowca, przez redaktora, pisarza, nauczyciela po sklepikarza. Cóż jednak, kiedy wszystkie one są wykonywane przez ludzi samotnych, tak jakby praca wykluczała łączenie się w pary. Jeśli ta francuska proza daje obraz rozwoju cywilizacyjnego na przełomie wieków, to jest to obraz bardzo ponury, bardziej naturalistyczny niż realistyczny. Ale w końcu czego tu oczekiwać po czasach wojen, głodu, totalitaryzmów? Rola grabarza pozytywizmu, jaką przywłaszczył sobie Houellebecq, jest jednorazowa. Nie da się go wskrzeszać w nieskończoność. A szkoda, bo i Polsce przydałoby się drobne napomnienie, a raczej prognoza niepogody, jaka nastąpi, gdy pragmatyzm ustąpi bałwochwalstwu nauki.



Marek Ławrynowicz: Pogoda dla wszystkich. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003.

Zapewniam Państwa, że nie ma nic gorszego od zachorowania na amnezję. Przekonał się o tym niejaki Jan Sierpień, bohater Pogody dla wszystkich Marka Ławrynowicza, który pewnego dnia przebudził się na ławce w Parku Ujazdowskim i skonstatował, że nic nie pamięta. Nic a nic, nul, zero, za to trwając w poczuciu, jakby kto przetarł jego pamięć ostrą ściereczką do naczyń i wytarł z niej wszystkie dane. I co dalej? Ano o tym, co może przytrafić się takiemu biedakowi, jest cała powieść Ławrynowicza. Bezimienny trafia najpierw na pogotowie, potem do szpitala na oddział neurologiczny, wreszcie do kliniki psychiatrycznej i na pewien czas staje się przypadkiem chorobowym. Dalej zgłasza się do programu o zaginionych i poszukiwanych, by bezskutecznie wyczekiwać pod drzwiami kliniki, aż zgłoszą się po niego mamusia albo żonka z dzieckiem. To ledwie początek, bo machina satyryczna Ławrynowicza rozkręca się z chwilą, gdy świeżo ochrzczony imieniem Jan dostaje się jako żywa reklama do kampanii prezydenckiej. A wszystko, jak ktoś niegdyś śpiewał, za jeden uśmiech. Jan ma bowiem to szczęście, że pięknie się śmieje. Pięknie znaczy tu tyle, co naiwnie, optymistycznie, z wiarą w życie. Im jednak bardziej je Jan poznaje, tym jego uśmiech smutnieje. Biedak staje się trybikiem w maszynie pędzącego na oślep polskiego kapitalizmu. Można go nazywać szczęściarzem. Bo otrzymać za uśmiech mieszkanie, książeczkę oszczędnościową i sute wynagrodzenie to przecież nie lada gratka. Można też go nazwać pechowcem. Bo przecie stać się pionkiem manipulowanym przez różne szwarccharaktery, które najpierw obiecają, a potem, jak uśmiech zszarzeje, nic nie dają i jeszcze zwolnią, to pech nie lada. Pogoda dla wszystkich może i nie jest najmocniejsza literacko, ale satyrą jest całkiem niezłą. Ławrynowicz wyśmiewa tych wszystkich, którzy zasypiają z przekonaniem, że kolejny dzień przyniesie lepsze jutro i nowe perspektywy. W jego prozie nie przynosi, mnoży za to kłopoty i mało zabawne perypetie. A zawiedziony światem Jan mógłby, transponując znaną, choć prawda, że trochę grobową prawdę, powtórzyć: z parku jesteś, do parku powrócisz. Albowiem powieść zaczyna się w parku i tamże kończy, podczas gdy środek wypełniają bodaj najbardziej śliskie i moralnie podejrzane przestrzenie: polityki i reklamy. Ławrynowicz nie pozostawia na nich suchej nitki.








Menu miesięcznika FA-art