WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 63, lipiec 2003 - FLUX-JAZDY 
FLUX-JAZDY

WYPRAWA DO ŹRÓDEŁ. MESJASZ XXI WIEKU

Tak się ni stąd ni zowąd porobiło, że w krainie nad Wisłą mamy do czynienia ostatnio z donośnym fetorem. Z intensywnym, a nieprzyjemnym zapachem. Dysponuję dużym nosem i wyczuwam to szczególnie dobitnie. Wchodzi mi to prostu w obie dziurki i kręci, wierci, aż dociera w okolice oka. Tak działa, że czasami nie chce wychodzić się z domu i człowieka ogarnia jakieś takie znużenie. Ostatnio poświęca się temu więcej uwagi, ale i tak za mało.

– Widocznie nie wszystkim doskwiera tak mocno – myślałem zniechęcony brakiem gwałtownych reakcji (choć pod koniec czerwca sytuacja się poprawiła). A może to wyłącznie produkt mojego nosa. Bez związku z faktycznością. Na szczęście uzyskałem wsparcie z zewnątrz.

– A co to tak śmierdzi, wnuczku – zapytała babka Stefa, kiedy jak w każdy czwartek odbywała rutynową inspekcję tygodniową. Przyjechała zza granicy, miała więc świeży nos.

– Coś tu śmierdzi, Stefciu, ale nie jestem pewien co. Od dawna zachodzę w głowę – odpowiedziałem i podałem jej ulubioną herbatę z rumem.

– Czyżby to było… – babcia wykazywała nieludzki poziom taktu. Niektóre słowa nie przechodziły jej przez usta.

– Tak, tak. To chyba to właśnie – wykazałem się pogłębioną znajomością zagadnienia.

– Hmmm, ale czy to musi tak cuchnąć?

– Gówno babciu nie pachnie jak comber w buraczkach – nazwałem rzecz po imieniu.

– To po co to na wierzch wyciągać, skoro śmierdzi.

– Nie wiem. Nadchodzi taki dzień, że samo wychodzi na wierzch. Kiedyś ktoś się przybrudził. No i zostało za paznokciem. I teraz zaczyna śmierdzieć. Na szczęście zresztą.

– No tak. Na szczęście. Zapamiętaj sobie raz na jutro – gówna na długo nie ukryjesz. Tak czy owak da znać o sobie. Już my to wiemy.

Skrzywiła się jeszcze raz z niesmakiem i poleciała na zakupy. Patrzyłem z sympatią na stromą trajektorię lotu i trzepot skrzydeł. Babcia dawała nadzieję. Że moje napięte sensory mają rację. Że fetorek to czynnik obiektywny, a nie wytwór rozpalonej głowy.

2.

– Istnieje więc poważna obawa, że ten piękny kraj zamieni się wkrótce w jeden wielki i niepowetowany szalet – usłyszałem w radio głos eksperta. O godzinie 8.15. Zamiast budzika.

– Władze nie podjęły jak na razie żadnych działań zapobiegawczych – leciał dalej sceptyczny komentarz.

A więc kolejny znak. To już naprawdę dawało do myślenia. W końcu jak kilka osób mówi to samo, to już nie przelewki, znaczy się, intersubiektywność się pojawia.

Na skutek tego potwierdzonego doznania przed oczami stanął mi smutny widok. Pojawiła się straszliwa imaginacja. Od morza aż do Tatr biegną kilometrami tylko pisuary, muszle klozetowe, spluwaczki i żygaczki, papier toaletowy, żółte strumienie uryny i packi kału na ścianach. Z nieba leci mocz, a na drzewach zamiast gruszek rosną krowie placki. Jak patelnie. Na krzakach owcze bobki zamiast porzeczek. I jeden wielki smród ciągnie po polach. Nad miastem siarkowodór, a z nieba zamiast gradu lecą dwuletnie zbuki.

– Niezły sajens fikszyn – przeleciało po głowie.

W tym momencie doszła mnie trwoga i drżenie. Dzwon bił na alarm. Nie miałem czasu za bardzo patrzeć skąd, ale było to jasne, że bije też dla mnie. Potrzebny jest nam wybawiciel – przeleciało mi po głowie. I nagle zdarzył się ten jeden z nielicznych cudów na świecie. Nagle ni stąd ni zowąd pojawił się kandydat. Spontanicznie wyłonił się z mroku. Jego imię nie było czterdzieści i cztery.

3.

Wyglądał na bardzo zdeterminowanego. Miał romantyczne czoło i grzywkę zaczesaną do góry. Widać było, że jest przeszkolony w zbawianiu świata, pali się do tego i wykazuje natychmiastową gotowość do działania. Jego ciało było sprężyste, a myśl spiczasta.

Była to niewątpliwie postać pozytywna. Obserwowałem go pilnie. Namierzyłem też pelengatorem jego myśli.

W pierwszym odruchu pomyślał.

– A nie mówiłem. W drugim zaś rzucił się na kolana ze wzrokiem strasznym oraz kadzidłem i dezodorantem w dłoni. A następnie dawaj wypędzać morowe powietrze zapachem dymu i leśnym. Dodatkowo wachlował wachlarzem na potęgę i zatykał pakułami wszelkie otwory, którymi wlewał się smród. Niestety – ciśnienie było zbyt wielkie. Trudno było nadążyć. Zatruwanie nie ustawało. Nawet gdyby miał dziesięć par rąk, a nie miał, nawet wtedy by nie nadążył.

– Źródło, szukać trzeba u źródła. Tam, skąd wypływa ten niepohamowany strumień – szepnąłem mu do ucha. Posłuchał. Udał się w kierunku skąd płynął potok i skąd wiatr zawiewał fetor. Po dwóch tygodniach wędrówki doszedł wreszcie. Zobaczyłem, co widział. Popatrzyłem po twarzach. Rozpoznałem jakby parę postaci znanych skądinąd. Mimo wstrętu do taniej publicystki muszę nadmienić, że byli tam też niektórzy z tych, których lud wymienia jednym tchem i wytyka palcami. Choć nie wszyscy na szczęście. Praca dupami szła pełną parą.

Tu nadmienić ponadto muszę, że wcale się nie ucieszyłem z tego, że sprawdzają się te dawno zapowiadane już wizje. Że zgodnie z vox populi rzeczywiście grono jest tak liczne i że przy odpowiednim poziomie naprężenia odbytu ta armia ludzi mogła rzeczywiście wykazać wydajność dostateczną do zamienienia w szambo krainy nad Wisłą. I nie pomoże Gwardia Narodowa, GROM ani BBN. Pomóc może tylko wybawiciel

Bardzo się przestraszyłem, a następnie zrobiło mi się naprawdę smutno i ckliwie. Po czym pomyślałem, że mesjasz powinien podłożyć bombę pod to źródło przebrzydłe. Ale się natychmiast z tej myśli otrząsnąłem. Pomyślałem o ofiarach wybuchu i zachlapanych kałem polach koniczyny, maków oraz słonecznika. O zaścielonych odorem falujących lasach i upstrzonych na brązowo plantacjach ogórków, o przedszkolakach skrobiących fetor z wierzb mazowieckich i z szyb nowych supermarketów. Skutek wybuchu byłby więc opłakany. Substancja rozlałaby się po kraju szerokim strumieniem Wysłałem dyskretne ostrzeżenie.

Odebrał SMS–a. Pokiwał głową i widać było jak myśli. Po chwili stanął z okiem wzniosłym. Wszedł na ambonę i naprężył się w sobie. Wyraźnie chciał przemawiać.

Trzeba powiedzieć, że bardzo mi tym zaimponował. Założyć misję u źródeł gówna. To jest dopiero coś. Zostać tym, kto przerwie zaklęty krąg zła i da ludziom nadzieję w fetorze nieludzkim. Hę,hę – cisnęło mi się sceptycznie na usta. Ale buzia w ciup. Cisza. Czekamy co dalej

4.

Mesjasz wybawiciel przystąpił więc do przemowy. Tematem okazały się zgubne skutków działalności dupą. Temat potraktowany został finezyjnie i dogłębnie trzeba przyznać. Bez dualistycznego prostactwa. A oto niektóre wyrywki tego oracyjnego majstersztyku:

Istnieje pewien typ ludności, który uważa, że w sprawie życia najważniejsze jest przeżycie. Nie styl. Że najważniejsze jest trwać, a ludzie i tak zapomną faule, które przytrafiły się w międzyczasie. Że czas goi rany, a pamięć zawodna. Że liczy się skutek i kto przetrzyma napór i burze. Osobnicy ci posługują się nietzscheańską logiką, co to daje w świecie jedno wyłącznie zadanie – przeżyć, przechować geny, a w razie czego kopać, drapać, wygrać, a nawet wbić nóż. Żeby zwyciężyć. Wolna amerykanka jednym słowem.

Ta postawa jest nawet usprawiedliwiona. W końcu jest zgodna z instynktem samozachowawczym. Choć z drugiej strony nie jest zgodna z ambicją, którą przypisuje się tak zwanej ludzkości. Chce ona bowiem – ta ludzkość znaczy – być ponad instynktem samozachowawczym, ten instynkt przełamywać i przez to od zwierząt być lepsza. Niektórzy znajdują do tego jeszcze metafizyczne i religijne uzasadnienia. Aż po nadstawienie policzka usłużne. Tak czy owak jest niezwykle rozpowszechnionym dążeniem ludzkości, żeby się ponad animalny poziom wznieść i z góry na animale popatrzeć. Ludzkość chce po prostu być ludzkością i się jakoś od animala odróżnić dla dumy. Nie zawsze się to udaje.

W każdym razie ze względu na poziom przełamania animala w ludzkości można ją podzielić na trzy co najmniej zbiory. Jak w każdym rozkładzie naturalnym ekstrema są tam na szczęście w mniejszości, a w większości jest środek. Co jest zresztą nudne intelektualnie, ale słuszne wychowawczo.

– Najpierw chciałbym zwrócić uwagę na grono szeryfów z misją idealnej czystości. Jest to poziom od animala najbardziej oddalony. Charakteryzuje się wielkim poczuciem higieny ciała i nie chce Broń Boże ubrudzić rączek. W wyniku tych działań okazuje się czasami, że w ogóle nie chce wetknąć rączek w cokolwiek. Ale nie zawsze. Jest jednak sztancą czystości, że tak powiem. Jest wzorcem z Sevre w tym względzie. Jest to populacja niewielka, ale niezwykle ważna dzięki swej prawodawczej mocy. Jest niestety bardzo wrażliwa na zmiany pogody i zanieczyszczenia ze względu na brak odporności organizmu, który pojawił się wskutek unikania wszelkiego kontaktu z brudem. Muszą więc być szeryfowie obiektem specjalnej troski. Bo narażeni są stosunkowo łatwo na wymarcie.

– Następnie występuje całe ogromne stadu ludzi z gumy. Gotowych w imię życia do elastyczności. Jednak pewien określony poziom smrodu nie pozwala im żyć normalnie. Normalnie ich to zatyka. Więc unikają zbyt wysokich poziomów rozciągnięcia krocza. Są w stanie wytrzymać co najwyżej poziomy średnie. I nie szkodzą za bardzo ludzkości

– A wy producenci gówna. Wy jesteście gównojady i musicie to sobie uświadomić. Produkujecie gówno, a potem je zjadacie i zatruwacie nie tylko swoje organizmy. Tu poszedł szum po sali wskutek drastyczności wypowiedzi. Diagnoza jest dosyć prosta. To nie wasza wina. Jesteście bogu ducha winni. To wasze organizmy odmówiły współpracy. Zatraciliście po prostu naturalną umiejętność odróżniania zapachów. W związku z tym nie jesteście w stanie uchwycić szamba, w którym tkwicie po uszy . Ale nie martwcie się. Mamy coś specjalnie dla was. Tu mesjasz wyciągnął zza pazuchy tajemnicze urządzenie. Oto specjalnie dla Was skonstruowany czujnik zapachów. Gdy tylko przekroczycie znośny poziom smrodu, natychmiast odezwie się stosowny sygnał dźwiękowy. To wasza ostatnia szansa. To jest ostatnia deska ratunku. Hough. Po stówce za sztukę. Tu zatarł ręce i oddalił się z ambony.

Tak więc brzmiała ta przemowa. Gdy zakończył, wypuścił powietrze. Po czym powiódł wzrokiem, szukając oklasków. Po tłumie przeszedł szmer uznania. W tym momencie obraz niestety zaczął falować i znikać. Aż zniknął zupełnie. Z oddali słychać było tylko pracę wykrywaczy gówna. Głowa sama kiwała mi się z uznaniem. Świat został i tym razem uratowany. I to bez chodzenia z tacą. Tak, tak, to był mesjasz XXI wieku.


(1 lipca 2003)







Menu miesięcznika FA-art