WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 63, lipiec 2003 - PRZEGLĄDARKA 
PRZEGLĄDARKA



Kamyki do wieży Babel. W „Przeglądarce” była już notatka o awanturze na tyłach „Odry”, ale jeszcze raz chciałem wrócić do tej sprawy, a dokładniej do felietonu Urszuli Kozioł O zawalidrogach i obrazoburcach („Plus-Minus” z dnia 14-15 czerwca 2003). Autorka demaskuje w nim „pokoleniowy szowinizm” młodych pisarzy i krytyków, objawiający się ponoć w licznych agresywnych atakach na starszych, uznanych pisarzy, które mają formę czegoś „na kształt lepperyzmu”. Wydaje mi się, że takowych ataków nie było wcale zbyt wiele (chociaż być może ja i pani Kozioł czytamy różne czasopisma). Poza tym jestem przekonany, że więcej szkody niż takie podszczypywanie robi twórczości mistrzów bezrefleksyjna klaka, która towarzyszy każdemu wydanemu przez nich dziełu. Czy pani Kozioł potępia wszelkie próby krytykowania tekstów starszych pisarzy? Otóż nie, pisze przecież: „Jest jasne i oczywiste, że nawet wybitnym poetom nie same arcydzieła spływają spod pióra, bo wiersz wierszowi nierówny (jak skok Małysza, powiedzmy), wszystkie razem tworzą jednak spójną przestrzeń dopowiadając się wzajem i uzupełniając”. Cóż właściwie znaczy to enigmatyczne zdanie? Że świetne wiersze mistrzów dodają wartości słabym i takim sobie, z którymi tworzą „spójną przestrzeń”? Że nie można skrytykować słabych tekstów na przykład Szymborskiej czy Miłosza, jeśli wcześniej nie nakreśli się monografii całego ich dzieła, akcentującej genialność wierszy genialnych? W gruncie rzeczy sprawa jest banalna i oczywista: powinniśmy przede wszystkim zwracać uwagę na to, czy recenzja jest rzetelna, dobrze zrobiona, bo to, czy jest pozytywna czy negatywna jest kwestią drugorzędną. Myślę, że pani Kozioł zgodzi się ze mną. Na koniec pozwolę sobie odwrócić nieco problem. Zastanawia mnie często, czy mistrzowie muszą publikować, poddając się zapewne w dużym stopniu naciskom wydawców wietrzących interes do zrobienia, wszystkie teksty, które „spływają im spod pióra”, czy nie mogą, jak, powiedzmy, Małysz w momencie obniżki formy, zrobić sobie przerwę w rynkowych „występach”, aby trochę „potrenować”? Niektórzy na szczęście tak właśnie robią, na przykład poeta, którego bardzo cenię za perfekcjonizm, Ryszard Krynicki. Zakończę fragmentem wywiadu, który z autorem Magnetycznego punktu przeprowadził Dariusz Suska („Gazeta Wyborcza” z 30 czerwca 2003): „Jest wielu poetów, którzy nie czują oporu przed pisaniem, więc czy nie przydałby się głos inny, kogoś, kto taki opór, wagę języka czuje? – Nie chciałbym tu mówić o innych. To jest mój problem. Sam dołożyłem niejeden kamyk do wieży Babel. Wiem o tym i tym bardziej się staram, żeby nie pomnażać pustego mówienia i pisania. Żeby nie pomnażać chaosu”.



Coś z piękna. Upadają albo mają się coraz gorzej czasopisma wydawać by się mogło bogate i stabilne, bo żyjące na garnuszku mass mediów. Redakcja poznańskiego „Arkusza” ogłosiła, że numer z maja 2003 roku będzie ostatnim tego pisma. „Res Publica Nowa” zapowiedziała zmianę cyklu wydawniczego z miesięcznego na kwartalny. To chyba dowód ostateczny na to, że mass media nie są zainteresowane sponsorowaniem czasopism kulturalnych czy społeczno-kulturalnych. A jeszcze do niedawna niektórzy łudzili się, że mariaż z mediami będzie udany i piękny. Teraz okazuje się, że w najbliższych planach jest tylko piękny pogrzeb.



Co pozostanie, sprawią (gdańscy) poeci? W gdańskim „Tytule” (2003, nr 1-3) rozmowa Tadeusza Dąbrowskiego z Wojciechem Wenclem. Pytanie: „Co ostatecznie wygra: popkultura czy poezja?” Odpowiedź: „Zdecydowanie poezja. Za sto lat nikt nie będzie już pamiętał piosenek Ich Troje, a dobre wiersze zostaną. Popkultura jest za słaba kulturowo, żeby mierzyć się z poezją.” Cóż, skoro Wojciech Wencel może reprezentować dobrą poezję, to Ich Troje może reprezentować popkulturę. A ja i tak uważam, że ostatecznie wygra Superman. Z pozdrowieniami dla Michała Wiśniewskiego i gdańskich poetów -



Poddane tyły. Dosyć zabawna wpadka na okładce majowego numeru „Odry” – reklamująca nowy dodatek pt. „Orda” zajawka brzmi „»Odra« powstaje na tyłach »Odry«”. Myśl wyszła głęboka, ale nie okazała się prorocza, bo już drugi numer „Ordy” nie ujrzał światła dziennego (choć można go ściągnąć z internetu), a jego wycofanie z drukarni wywołało wpierw redakcyjną, a ostatnio nawet ponadlokalną awanturę. Koniec końców „Ordy” w „Odrze” jednak nie będzie. Trochę niesporo mi komentować, bo był w tym wycofanym numerze wywiad ze mną, ale przecież nie mogę się oprzeć, by – przeczytawszy „Odry” numer czerwcowy bezdodatkowy – nie zauważyć, że pomysły redakcyjne Marcina „Ordy” Hamkały są, owszem, ciekawe, ale odległe od wrażliwości reszty redakcji „Odry” o lata świetlne. W sumie to trochę tak, jakby próbowano do „Tygodnika Powszechnego” produkować dodatek pod tytułem nie „Apokryf”, a „Pokrywka”. Niby wszystko jest możliwe, ale trzeźwo patrząc, podobny ruch miałby szansę powodzenia dopiero w drugim, albo nawet trzecim zapośredniczeniu. Innymi słowy, sens miałoby raczej przedsięwzięcie reklamowane „Pokrywka powstaje na tyłach Apokryfu”. Póki co, „Odra” poddała tyły, a pożytek z całego zamieszania widzę tylko w uświadomieniu kolejnemu pokoleniu ludzi kultury jego mentalnej odrębności. Oceny, że jest to mentalność barbarzyńców, uważam za przesadzone – oni chcieli wejść w dialog, a przynajmniej: próbowali porozmawiać.



Bez korka. W nowym numerze „Studium” (2003, nr 2) znajduje się sprawozdanie z kolejnej rundy zmagań w popularnej ostatnimi czasy w krakowskich środowiskach młodoliterackich konkurencji kopania się po kostkach. Tym razem punkty zdobyła reprezentacja „Studium”, w barwach której wystąpiła dwójka graczy zamiejscowych: Joanna Orska (Chociaż mało mamy lat…) i Michał Kasprzak (Zwierzę pociągowe). Wypunktowany został „Ha!art”. Teksty Orskiej i Kasprzak tyczą oczywiście Tekstyliów i nie są bynajmniej pełne zachwytów (swoją drogą, w plebiscycie na najbardziej zjechaną książkę stulecia Tekstylia miałyby szansę na absolutną czołówkę, o czym piszę nie bez żalu, było nie było sam się przecież własnym tekstem do tej „cegły” dołożyłem). Nie chcę jednak pisać o księdze trzech muszkieterów (PM, MW, IS), tylko o moim pojedynku z Orską, bo toczymy takowy, na drobne uszczypliwości. Krytyczka pisze: „ten tekst, jak i inne, dedykuję mu (czyli RO – przyp. RO) oczywiście, żeby mógł sobie go przypiąć na swoją korkową tablicę”. Ze dedykację kłaniam się w pas, ale muszę sprostować: tablicy korkowej nie miałem, nie mam i mieć nie zamierzam.



Nie ma sprawy. Jakiś czas temu we wstępniaku do „FA-artu” (2000, nr 3-4) Kęder z Uniłowskim pisali: „W grudniu po południu oficjalnie skończył się w „FA-arcie” postmodernizm”. W jednym miejscu się skończył, w drugim właśnie się zaczyna. „Pogranicza” (2003 nr 2) zainicjowały tekstem Andrzeja Skrendo Sprawa felietonu nowy cykl Postmodernism now. Skrendo nie przejmuje się angielskojęzycznym nagłówkiem i pisze o postmodernizmie w Polsce, a właściwie Polsce jako kraju postmodernistów („Rzeczosobliwa Polska to kraj postmodernistów”). Wskazuje, nieco ironicznie, że najbardziej postmodernistycznym z naszych miast jest Szczecin (brak centrum, ulice, w których jest „więcej łat i dziur niż właściwej nawierzchni, co stanowi doskonałą ilustrację dekonstrukcjonistycznej logiki suplementu”…). A potem zajmuje się obroną biednych felietonistów, których „zwalczają i wrogowie, i zwolennicy postmodernizmu”. Jako felietonista, który w pewnych kręgach kojarzony jest z niecnymi praktykami postmodernistycznymi, chciałem za obronę serdecznie podziękować. Ale muszę też uświadomić Andrzejowi Skrendo, że w „sprawie felietonu” właściwie nie ma sprawy, że wyświadcza on felietonistom, broniąc ich, niedźwiedzią przysługę. Przecież wszelkie napaści i agresywne zachowania słowne są wodą na młyn rasowych felietonowych wymiataczy, którzy żyją ze sporu, karmią się nim, dzięki niemu wzrastają; a czasem pożywiają się nawet cienką strawą pyskówki. Jeżeli mnie samego nikt przez kilka tygodni z rzędu nie zaczepia, próbując „zwalczyć”, popadam we frustrację i zaczynam zadręczać moją odwieczną, acz nieoficjalną narzeczoną pytaniami w rodzaju: czy skończyłem się już jako felietonista?



Długie trwanie. „Kwartalnik Artystyczny”, który od jakiegoś czasu realizuje formułę pisma jako Księgi (koniecznie tak, w końcu redaktorzy tego kwartalnika zajmują się wyłącznie najpoważniejszymi kwestiami) przypisów do tego, co w literaturze znane i uznane, w najnowszym numerze (2003, nr 1) daje bloczek materiałów poświęconych Mironowi Białoszewskiemu. Znaleźć w nim można fragment dziennika poety zatytułowanego Dokładne treści. Sam tekst jest interesujący, pozwala wejść w prywatny świat Białoszewskiego, poznać jego znajomych i przyjaciół, posmakować kolejny raz wyrazistego stylu autora Mylnych wzruszeń. Mnie jednak najbardziej zafrapowała notka, którą ten fragment dziennika został opatrzony: „Podali do druku: Tadeusz i Anna Sobolewscy. Całość dziennika Mirona Białoszewskiego z lat 1975-1983 ukaże się w roku 2010”. Dla pewności spojrzałem na kalendarz. Tak, mamy rok 2003. No, proszę bardzo! W czasach niestabilności branży kulturalnej, kiedy rozmaite inicjatywy, akcje i pomysły równie szybko się pojawiają, jak nikną w bezmiarze niemożności, ktoś planuje publikację z siedmioletnim wyprzedzeniem, myśli w kategoriach długiego trwania. Widać humanistyka, mimo narzekań na nią, wciąż jeszcze może być szkołą cnót wszelakich, na przykład wiary i nadziei. Przynajmniej dla niektórych.








Menu miesięcznika FA-art