WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 63, lipiec 2003 - KĘSIM KĘSIM 
KĘSIM KĘSIM



Marcin Wolski: Alterland. Wydawnictwo W.A.B. [seria „Z zegarkiem”]. Warszawa 2003.

Sporo powstało już powieści, kreślących alternatywne wizje historii dwudziestego wieku. W niektórych z nich pojawił się motyw manipulowania przeszłością w celu poprawienia przyszłości. Ulubionym „elementem do wymiany” z przeszłości zdaje się być Hitler (przypomnę choćby wydaną w roku 1999 powieść Andrzeja Barta Pociąg do podróży). Wolski nic więc nowego w swojej najnowszej książce nie wymyślił. Ale też nie o fabularne fajerwerki czy fantastykę w Alterlandzie chodzi, lecz o rodzaj ćwiczenia z historyczno-politycznej wyobraźni. Wolski przedstawia dwie wersje historii Europy, i oczywiście Polski: w jednej – przedstawiam w ogromnym skrócie – Hitler ginie w czasie zamachu w Wilczym Szańcu, a Niemcy stają po stronie zachodnich aliantów, aby walczyć z „czerwoną zarazą”, w drugiej – „czerwona zaraza” opanowuje stopniowo cały świat, a nieszczęsna Polska zamieniona zostaje w Autonomiczną Republikę Przywiślańską. Stara się również pokazać, w jaki sposób historia modeluje losy ludzi, odpowiadając na pytanie postawione w wygłosie powieści: „czy nasze życie nie jest przypadkiem tylko wariantem innego – lepszego albo może gorszego?”. I chociaż wizjom Wolskiego daleko do tych, które przedstawił swego czasu choćby Philip K. Dick w Człowieku z Wysokiego Zamku, to jednak lektura Alterlandu wciągnęła mnie i dostarczyła sporo inteligentnej rozrywki. Poza tym – co dla mnie istotne – w książce Wolskiego nie ma ideologicznych przegięć (co zdarza się często polskim prozaikom, piszącym tego rodzaju powieści), chociaż bez trudu można zauważyć, że pisarz ma wyraźnie prawicowe poglądy. Mówiąc krótko: przyjemna lekturka, chociaż z lekkim zgrzytem na końcu. Do Alterlandu dołączono obszerny (ponad 20 stron) „indeks postaci historycznych”, w którym tłumaczy się, na przykład, kim był Stalin albo Sikorski. Wydawało mi się dotąd, że jedynie redaktorzy prasy wysokonakładowej uważają czytelników za lekkich idiotów i niedouków. Okazuje się, że redaktorzy szanowanych wydawnictw wcale nie mają o czytelnikach lepszego mniemania.



Wojciech Kuczok: Gnój. Antybiografia. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003.

Chciałem bardzo, żeby Kuczok wydał wreszcie książkę prozatorską naprawdę dobrą, by – jako było nie było wydawca jego pierwszej książki (poetyckiej) – ze szczętem się nową książką zachwycić i się po nie swojej, ale jednak śmietance oblizać. Nic z tych rzeczy, po raz trzeci obchodzę się smakiem. Po pierwsze dlatego, że ta książka, podzielona na trzy części, to właściwie dwa i pół opowiadania. Choć konstrukcje luźne są od wielu lat modne, zatem owo dwa i pół opowiadania ujdzie w tłoku, to jednak nie sposób zauważyć, że umiejętności tworzenia dużych całostek musi się Kuczok dopiero nauczyć. Po drugie dlatego, że owe dwa i pół opowiadania są wypełnione scenami skonstruowanymi na podstawie klisz modnych i obowiązujących, co zresztą autor uczciwie w podtytule zaznacza („antybiografia”). Niewiele by się przecież zmieniło, gdyby nawet napisał „autobiografia”, bo nikt o zdrowych zmysłach, a znający się choć ciut na literaturze, nie rozpoznałby w tej książce autobiografii. Ale ten podtytuł, jak i zastrzeżenie, iż „wszystkie postaci i wydarzenia są fikcyjne” wyraźnie wskazują, że czytelnikami Gnoju mają być osobnicy w literaturze średnio obeznani, dobrze jednak znający klasyczną pozycję z dziedziny psychologii popularnej pt. Toksyczni rodzice. Dla nich także są przeznaczone mocno już prześwietlone klisze historyczne (np. wzięli Ślązaka siłą do Wehrmachtu i zginął, przyjaciel-Żyd przychodzi w okupację po pomoc, której mu się odmawia). Ze zbioru klisz opatrzonego znakiem „kolekcja Kuczoka” nie wynika oczywiście ani żadna prawda literacka, ani inna prawda prawdziwa. W sumie książka broni się wyłącznie tym, co i wcześniej było atutem pisarstwa Kuczoka – niezłym stylem i wyobraźnią językową autora, objawiającą się błyskotliwym wykorzystywaniem homonimów i aliteracji. Wszyscy ci, którzy liczyli na więcej, pozostają w żalu ze swoją oskomą.



Imre Kertész: Kadysz za nienarodzone dziecko. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003.

Czy bohater powieści Kertésza (opublikowanej po węgiersku w roku 1990), pisarz i tłumacz B., faktycznie – jak sugeruje tytuł – spisuje kadysz za swoje dziecko? To dziecko, któremu powiedział wyraźne „nie!”, powtarzane dobitnie na początku każdego akapitu tekstu, odsuwając od siebie możliwość bycia ojcem? Nienarodzone dziecko stanowi w tym przypadku jedynie pretekst do rozliczenia się z własnym życiem. Na dobrą sprawę więc B. odmawia kadysz za samego siebie, co nie dziwi, zaważywszy, że uważa się w pewnym stopniu za umarłego; przynajmniej umarłego dla świata. Przyczyn życiowych klęsk bohater nie upatruje tylko i wyłącznie w swoim żydostwie i przeżyciach obozowych. Temat Zagłady jest wprawdzie mocno wpisany w tekst Kertésza, ale – jak mi się zdaje – wcale nie stanowi jego centrum. Węgierski pisarz pokazuje człowieka, który nie potrafi dopasować się do świata, zaakceptować reguł w nim obowiązujących, przez co naraża się na bolesne zderzenia z rzeczywistością. B. stwierdza: „nie potrafię się przystosować do tego, co jest, do życia, a jednak, mimo to, jestem, istnieję i żyję”. Nerwowy, momentami chaotyczny i pokrętny, monolog B. stanowi kolejną próbę oswojenia paradoksalności i zarazem absurdalności własnego istnienia: oto on, który nie potrafi żyć, dla którego życie naznaczone jest nieredukowalną obcością (nie przez przypadek przecież słowo „życie” w przywołanym cytacie zapisane zostało kursywą), jednak żyje, oto on, który „niszczony” był w dzieciństwie przez opresyjne instytucje wychowawcze i toksycznego ojca, a potem przez Niemców w obozie, mimo wszystko przetrwał. Chociaż B. nie tyle próbuje oswoić własne lęki, złagodzić dojmujące poczucie absurdalności życia, co raczej – zagadać je, zatopić w potoku słów. Bohater wyraźnie akcentuje ocalającą moc pisania, literatury: „uratowała mnie praca, choć w rzeczywistości uratowała mnie jedynie dla śmierci”. Literatura ocala – zdaje się mówić Kertész – znieczulając piszącego. Nieustanne opisywanie własnego życia, sporządzanie kolejnych redakcji życiorysu nie przybliża wprawdzie do zrozumienia sensu własnego istnienia, ale pozwala uzyskać wobec niego dystans. Żałobny kadysz zamienia się w pean ku czci literatury, pean paradoksalny jak cała książka, bo przecież wychwalający literaturę, która nic w życiu nie zmienia, a mimo to pomaga.








Menu miesięcznika FA-art