tu jesteś: Miesięcznik nr 73, maj 2004 - gość: SIENIEWICZ
|
gość: SIENIEWICZ
ZMOPSIALI OCALĄ ŚWIAT!Nowy Wspaniały Świat jak stara baba śpiewa nade mną — klasycznym frustratem, z lekko ezoteryczną domieszką nieuzasadnionego optymizmu — do cna zgraną śpiewkę, że czas to pieniądz. Im bardziej ten banał jawi się oczywisty, tym więcej nabieram względem niego podejrzeń, które zmusiły mnie ostatnio do gruntownego przemyślenia rozkładu dni i miesięcy mego żywota. Bowiem, po pierwsze: pieniędzy nie mam, po drugie: czasu mi brakuje na wszystko. Jak to więc jest? Powinienem albo mieć dużo kasy, albo dużo wolnego czasu. A tu ani jedno, ani drugie. Pytanie o brak pieniędzy jeszcze mogę wytłumaczyć. Bądź to nikczemną kondycją finansową mojego chlebodawcy, bądź to własną gamoniowatością w szukaniu i liczeniu złotówek. Jednak z czasem zajętym bądź wolnym bardziej złożona sprawa. Iluż to tytanów brało się z nim za bary! I Proust horyzontalnie, i Marquez wertykalnie, i Lightman sennie i Brautigan eksperymentalnie. Raz jest go niewiele, a powinno być dużo, innym razem za dużo go tężeje w przestrzeni, a powinno być akurat tyle, by płynnie przechodzić z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc. Gdzie więc się czai, przecieka, umyka, za jakie plecy obowiązków codziennych i odświętnych się chowa? No i, odliczywszy czas poświęcany sprawom efektywnym (higiena, praca, jedzenie, odpoczynek), wylazł mi czas ani mityczny, ani fizyczny, ni senny, ni laboratoryjny — wylazł mi czas marnotrawny, który zjawia się tuż przed spaniem i obwieszcza: kolejny dzień minął. Otóż zauważyłem, że rano i wieczorem ścielę łóżko w 4 minuty, bo zawsze jakoś poduszka wleźć nie chce do wersalki, a pościel wystawia na zewnątrz język. Bezsenność i przewracanie z boku na boku zajmuje mi nawet minut 20, często uprzedzone i wspomagane beznadziejnie zdrętwiałym patrzeniem w telewizor. Czyli minut kolejnych gdzieś tak 30. Zdarza się wielokrotnie, że czekam jałowo, bez celu, aż woda na kawę się zagotuje. Gdzieś z 2 minuty się gapię. Z pokoju do kuchni idę 3 sekundy, do łazienki sekund 4, co łącznie daje 7, a pomnożone przez kilkadziesiąt wędrówek daje około 5 minut przemieszczania się po mieszkaniu dzień w dzień. Dalej, drogę z domu do pracy i z pracy do domu przemierzam łącznie w 50 minut. Jeśli jest zima, czapkę, szalik, płaszcz zakładam i zdejmuję w 1 minutę. Buty też w 1 minutę, chyba że zrobi się supeł lub — co gorsza — pęknie sznurówka, wtedy nawet i 3 minuty można zamarudzić. Aha, no i psa muszę wyprowadzić dwa razy dziennie, po minut 15 jeden spacerek. W najróżniejszych kolejkach, i to codziennie, po fajki, chleb, mleko, na poczcie stoję nawet i dwa kwadranse. Ale najgorsze są tzw. czynności wspomagające, lub — jak wspomina Brach-Czaina w Szczelinach istnienia — krzątactwo codzienne, które swe źródło bierze z prostej przyczyny: siedzi w nas atawistyczna skłonność do zamykania i otwierania, chowania i wyjmowania, wsuwania i wysuwania. A co zamknięte, musi być przed użyciem otwarte. Komputer otwiera się i zamyka w 4 minuty, wieczko od cukierniczki — 1 sekundę, zakrętkę puszki od kawy — sekund 3, szufladę ze sztućcami — 2 sekundy. Ręcznik, ubrania, skarpety z szafek — sekund 20, a nawet więcej, pudełko z płytami CD — 3 sekundy, okno — 4 sekundy. Oprócz tego zgroza wyjścia i wejścia, mozół przekraczania, który nie ma, rzecz jasna, nic wspólnego z transgresją postulowaną chociażby przez Bataille’a. Dom-drzwi-ulica. Ulica-drzwi-dom. Wracam bowiem, otwieram, wycieram buty, wchodzę do przedpokoju i żeby nie zabrudzić podłogi, najpierw muszę postawić torbę, z kieszeni wyjąć: papierosy, zapalniczkę, komórkę i portfel i położyć na szafce (z butami przecież nie wejdę). Następnie, gdy się rozbiorę, papierosy, zapalniczkę, komórkę i portfel mogę przenieść do pokoju. Ta operacja zajmuje mi z 60 sekund. Policzmy więc: ścielenie, bezsenność, gapienie. Łażenie, ubieranie i zdejmowanie, zamykanie i otwieranie, przenoszenie przedmiotów z kąta w kąt. Wychodzi na to, a liczby nie kłamią, że czas marnotrawny wynosi 10653 sekundy, co daje prawie 180 minut, czyli około 3 godzin w ciągu doby! 3 godziny czynności niby koniecznych, nieodzownych, ale z których przecież nic nie wynika. To logistyka codzienności, która w miesiącu kosztuje mnie 210 godzin, czyli ponad 8 dni. Cholera, więcej niż tydzień poświęcam w miesiącu na krzątactwo! No i teraz już jasne, dlaczego ani pieniędzy nie mam, ani wolnego czasu. Pewnie, że nawet sznurując buty, można wadzić się z Bogiem wewnętrznie, stawiać metafizyczne pytania na temat ludzkości lub parząc kawę, przenikać istotę człowieczej doli. Może Dziady Mickiewiczowskie powstały między wsuwaniem butów a zapinaniem płaszcza? Kto sprawdzi? Ja jednak nie mam na głowie (raczej pod stopami) paryskiego bruku, lecz Nowy Wspaniały Świat wybrukowany konsumpcją, która przemienia się w żarcie. Gdyby tak z tych 210 godzin zaoszczędzić chociaż 96, chociaż 72, miałbym trzy, cztery dni w miesiącu na zbijanie szmalu i jakiś biznes. Gdyby… Gdyby… Z gdybania kasa nie wynika, jeno szlachetna proza — bądź to inicjacyjna, bądź to fantastyczna. Bo twórca czas zazwyczaj cofa albo popycha, rozregulowuje zegar w zależności od potrzeb duchowych, nie biznesowych. A te 210 godzin wciąż czeka — nieujarzmionych, nieprzekutych w czyn przedsiębiorczy. Co więcej, każdy normalny pisarz ten czas marnotrawny, jeśliby nawet go skupił, odsączył, odzyskał, od razu albo w akt twórczy przemienia, albo w dobrodusznym akcie łaski puszcza na wolność. I znowu nici z biznesu. Pomijam akty twórcze, o tych się można przekonać w książkach, ale czas marnotrawny, w dodatku uwolniony, zamienia się w nudę. A tej patronuje wielce znudzony sobą i światem Obłomow. Muszę dodać, że kto ni razu nie poczuł się Obłomowem, nie wpuszczony zostanie do Królestwa Niebieskiego Literatury. Z nudy nie tylko Gonczarow chwytał za pióro, ale i Gombrowicz w Banco Polacco, a wcześniej młodopolszczyzna coś kombinowała i poeci francuscy fin de siècle’u (oczywiście podbili sobie bębenek, obłudnie nazywając nudę „metafizycznym splinem”). Nuda jest bardzo pacyfistyczna wobec Nowego Wspaniałego Świata, nie wchodzi mu w paradę i pasie te 210 godzin z dala od kapitalistycznego zgiełku. Jedynie frustraci i prawdziwi twórcy dają się unieść rozkosznie bezcelowej, bezsensownej mazi, w której rozpływa się wszelka konsystencja myśli, emocji i czynów. Pisanie nudzie sprzyja i na odwrót, choć — podkreślam — kto nudzić się chce, nie będzie politycznie poprawnym obywatelem i beemką jeździć nie będzie. Weźmy chociażby unijny weekend majowy. Musi być atrakcyjny, dynamiczny, pełen czynnego wypoczynku i radykalnej odmiany, no po prostu vita activa à la Bruksela. Kajak zamiast łóżka, siatkówka plażowa zamiast głębokiego fotela, obserwacje wieczornego nieba zamiast obserwacji sufitu z zaciekiem lub bez. Nasza kultura tępi nudę, spycha na wstydliwe manowce tematu tabu. Czyni wszystko, aby w najgnuśniejszej czynności dostrzec karnawał i święto. Wyrzuca poza nawias nowoczesnego społeczeństwa leniuchów, znudzonych i twórców. Franza Kafkę musiały nudzić świątynie biurokratycznej manufaktury, a Robert Smith z The Cure przewalał się bezcelowo po łóżku tak długo, że pająk siecią zaczął go plątać. Tak, w jednym i drugim przypadku z nudów wyłażą demony. Jednak pacyfista uwalniający 210 godzin marnotrawnych za cenę infamii z Nowego Wspaniałego Świata nie jest głąbem. Jest przebiegły i sprytny. Znudzony nie umrze, zakłada i zmienia maski w zależności od tego, gdzie czai się jego brat Kain — kaowiec codzienności. Przecież gnuśny nie nudzi się — myśli w pozycji leżącej i potwierdza prawa grawitacji, świat obserwuje za oknem, pali papierosa, ogląda własne stopy, sprawdza wytrzymałość fotela, przewraca się z boku na bok, wygrywając muzykę sprężyn i materacy tapczanu. Nie jest zaborczy, uwalnia myśli, by przybywały i uciekały za horyzont mózgu, pozwala, by wzrok niespiesznie to przebiegał pokój, to bezwładnie opadał na przypadkowy artykuł gospodarstwa domowego (łyżka, kubek, doniczka), a zahipnotyzowany palec grzebał w zahipnotyzowanym nosie. Dzięcioł nerwów i lęków nie stuka, za to wróbel „nic-nie-robienia” mości w myślach wygodne gniazdo. Oto vita contemplativa w całej krasie. Tylko człowiek prawdziwie wolny może powiedzieć sobie bez wyrzutów sumienia: przez cały dzień się nudziłem i nie musiałem niczego robić. Znudzony jest więc istotą czystą etycznie. Być dobrym, to nie czynić zła. Ten kto się nudzi, nie wyrządza krzywdy, nie kłamie, nie zabija, nie kradnie. Dlatego niech znudzeni, gnuśni, zmopsiali przejmą rząd dusz. Będzie spokojniej, łagodniej. Nuda uchroni nas przed złodziejstwem, krętactwem, kociokwikiem afer, zadym i kłamstw. Jakże piękniej byłoby na świecie, gdyby politycy choć trochę się ponudzili, gdyby żołnierze wylegiwali się na wszystkich frontach i wystawiali twarze spod hełmów ku słońcu, gdyby morderców i bandytów ogarnęło lenistwo, gdyby aferzystom i krętaczom raptem przestało się chcieć. Być może czas to pieniądz, ale bezczas to pokój. Ech… Pielęgnujmy nudę. Zamiast na Kretę na fotel, zamiast na Wiejską na drzewo. Lepiej przecież palcem dłubać w nosie, niż tym samym palcem oskarżać, skazywać lub pociągać za cyngiel. Pamiętać trzeba tylko o jednym — niech nudzie przyświeca parafraza Balzaka: „Im bardziej twoje zajęcie jest nudne, tym więcej potrzeba w nim uczciwości”. |