WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik nr 74, czerwiec 2004 - gość: Sołoducha 
gość: Sołoducha

FUTUROLOGICZNE WPRAWKI

Zdaniem włoskiego teoretyka architektury Vittorio Lampugnaniego początek nowego wieku to koniec panowania postmodernizmu w kulturze. Lampugnani twierdzi, że skończyły się czasy, w których wątpiono w tzw. rzeczywistość. Że nie da się już dzisiaj odpowiedzialnie powiedzieć, że wszystko jest kulturą, że wszystko jest przefiltrowane przez myślenie o świecie jako o jednym wielkim tekście poddającym się różnorodnej interpretacji, a słówko „realność” jest słabe, cienkie i miałkie. Zdaniem włoskiego pisarza XXI wiek postawił nas w sytuacji realnych problemów i „twardych” zagrożeń, które weryfikują twierdzenia o tzw. końcu historii i „miękkiej” rzeczywistości. Że te „twarde” wyzwania wymagają na nowo wiary w realność i potrzeba na to zupełnie nowej ontologii.

Rozwój wydarzeń zdaje się potwierdzać te tezy. Kiedy się patrzy na zamachy, śmierć i wystrzały wokół, śmieszne wydają się pomysły Francisa Fukuyamy z początku lat 90-tych. Dynamika historii jest tak wielka, że nikomu nie przyjdzie na myśl teza o jej końcu. Wobec latających pocisków nikomu też nie świta myśl, że wszystko jest interpretacją, a rzeczywistość jest tylko intelektualnym produktem zacofanych, anglosaskich realistów. Bo ten przelatujący produkt może roztrzaskać łeb na kawałki. Chyba że ktoś ma ochotę empirycznie sprawdzić tezy braci Wachowskich.

Ale mimo wszystko nie jest tak, że postmodernizm osierocił nas zupełnie. Spośród jego trzech podstawowych tez (wielość, wzniosłość, koniec historii) bardzo dobrze się ma na pewno jedna – ta o wielości i końcu modernistycznego monopolu na całościowy sens i dostęp do informacji. I, paradoksalnie, doskonałą kondycję tej tezy o wielości zawdzięczamy sile technologii. Elementowi, który przez klasyków postmodernizmu był krytykowany najsilniej i najbardziej konsekwentnie. To rozwój technologii, a konkretnie Internetu, krok po kroku pogłębia upadek modernistycznej pretensji do posiadania słowa i bycia „prorokiem”. Przynajmniej od strony technicznej i strukturalnej. Bo ze względu na potrzeby psychologiczne i strukturę antropologiczną sytuacja wydaje się niekiedy wyglądać inaczej – wstępuje głód przywództwa i autorytetu.

Ale to zupełnie inna historia. W każdym razie od czasu, kiedy Internet stał zalążkiem nowej rewolucji – rewolucji informacyjnej, proces demokratyzacji informacji się pogłębia, a dzisiaj ten rozwój przybrał już formę wręcz lawinową i możemy bez żadnej przesady powiedzieć, że ilość zaczyna powoli przechodzić w jakość, że stoimy na progu nowej ery – ery cyberpunku.

Dla osób, które razi ten futurystyczny ton w stylu Alvina Tofflera, mam niestety złą wiadomość. Będziemy musieli przyzwyczaić się do tego, że na naszych oczach świat rzeczywiście zamienia się w globalną wioskę. Musimy też uznać, że kończy się era władzy nad informacją w trójkącie media, polityka, biznes. Zamiast tego nadchodzi epoka Internetu i wolności. Że rzeczywiście stare media z ich strukturą władzy nad odbiorcą, uwarunkowaną kosztami, czasem i dostępem do informacji powoli się kończą. Dzisiaj każdy może zostać wydawcą, każdy może być dostarczycielem informacji. Może otworzyć własny serwis internetowy i donosić, aż spuchnie. Pod warunkiem oczywiście, że ktoś będzie chciał go czytać i, co niestety najważniejsze, płacić za to, co czyta. Więc punkt ciężkości przesuwa się w kierunku marketingu i porządkowania. Nie ma bariery mówienia. Jest raczej bariera słuchania, wiarygodności i ogarnięcia informacji.

A więc być może antyglobaliści są dzisiaj forpocztą nowego ruchu wolnościowego, który byłby w stanie przewrócić świat do góry nogami? Niewykluczone. Nieprzypadkowo przywódcy Korei Północnej trzymają Internet na smyczy. Nieprzypadkowo Chiny, które zgodziły się na Internet, nie mogą już utrzymać obywateli w ryzach, nieprzypadkowo w Korei Południowej został zmieciony ze sceny politycznej przez obecnych 30-latków stary, „modernistyczny” establishment, nieprzypadkowo koncerny muzyczne tak długo kneblowały internetową sprzedaż muzyki, bojąc się o swój los. Aż doprowadziły do gigantycznego rozwoju piractwa.

Wszystkie te zjawiska pokazują, jak ogromna jest siła tego ruchu podgryzającego stare struktury i otwierającego nowe perspektywy świata wolnego od intelektualnej przemocy władzy i mediów kreujących rzeczywistość zgodnie z interesem własnym i grup, które reprezentują. Dzięki Internetowi świat może więc przemówić swoim własnym głosem. Doniesienia samotnego reportera w czasie wojny irackiej pokazały kaganiec założony przez Amerykanów na informację i serwilistyczne mechanizmy funkcjonowania wielkich mediów uzależnionych od polityki, koncesji i prawodawstwa. Cały ten system funkcjonowania starego świata został w ten sposób obnażony, ośmieszony, a oparta na władzy pieniądza telewizja i prasa zostały zepchnięte do narożnika przez jednego człowieka dysponującego tylko komputerem i dostępem do sieci (który niestety można jednak wyłączyć).

Koniec feudalnych struktur?

Jak się to ma do sytuacji Polski. A więc bardzo. Zarówno jako szansa, jak i zagrożenie. To co najbardziej zadziwia w polskiej tradycji duchowej, to to, jak bardzo jej pozycja międzynarodowa, która powinna dawać skłonność do myślenia egalitarnego i socjalnego, stoi w sprzeczności do skłonności wewnętrznej Polaków noszących w sobie głęboką potrzebę konserwatyzmu, snobizmu i kastowości. To naprawdę zadziwiające, jak bardzo naród, który powinien atakować ukształtowane gdzieś tam w XIX wieku struktury świata oparte na polityce kolonialnej, chce konserwować ten układ i mu przytakiwać. Zawsze zadziwiało mnie, dlaczego przaśni i peryferyjni Finowie potrafią się do tego przyznać i uczynić z tego atut, a w polskiej kulturze duchowej mamy dziwną sprzeczność pomiędzy trudnym do wytłumaczenia poczuciem wyższości a realnym stanem prowincji świata, który ze swej prowincjonalności powinien starać się uczynić atut, w rzeczywistości jednak tylko macha ogonkiem przed wielkimi, którzy stali się takimi na murzyńskich i arabskich grzbietach (za co dzisiaj zresztą dostają rachunek). Na tym polega też absurdalność naszej sytuacji w Iraku: Polacy – przez lata zdradzani i wykorzystywani – stają przeciwko wyrażającym swą frustrację synów kolonialnych niewolników, broniąc interesów kolonistów, którzy i nasze interesy zawsze rozgrywali tylko w imię własnych przywilejów i zysków.

To napięcie wewnętrzne można wyjaśnić na dwa sposoby.

Po pierwsze jest to wyraz ukształtowanej przez stulecia mentalności niewolniczej, w której słabszy i swą słabość uznający dla wygody podświadomie przyjmuje punkt widzenia silniejszego i zamiast starać się myśleć adekwatnie do swojej pozycji, przyjmuje zgubny dla siebie sposób patrzenia suwerena. Stąd jedyne słowa, jakie na Polaku robią wrażenie, to Londyn, Paryż, Nowy Jork. Stąd pogarda dla siebie samego, brak realizmu i dziwaczne puszenie się, które naraża na śmieszność. Stąd być może wieczna tendencja do wywyższania tych, którzy napinają się jako reprezentanci lepszego Zachodu, a deprecjonowania tych, którzy są „tu i teraz”. Stąd być może niszczenie i wyciszanie przez modernistycznych aparatczyków informacji słowiańskiego, oryginalnego Czesława Niemena, a wynoszenie pod niebiosa papug naśladujących anglosaskie i francuskie trendy. Stąd rozpowszechniony u nas śmieszny mit Rzymian Wschodu. Stąd skłonność do opartego na kompleksach naśladowania zachodnioeuropejskiego Pana, a brak dumy i ufności we własne siły, które ze swej lokalności i „tubytności” powinny czerpać siłę i twórcze soki.

Z drugiej strony jest to wynik struktury naszej kultury, w której dawne relacje dwór – lud zostały przeniesione w opozycję inteligencja – lud z charakterystyczną dla tej relacji hierarchią artykulacji i siły głosu. I znowu ma to związek z historią. Wobec kulturalnego i militarnego nacisku ze Wschodu inteligencja szukała zawsze swej tożsamości na Zachodzie, dusząc w sobie to, co lokalne i tutejsze. Zakłamując samą siebie w imię walki z agresorem i odróżnienia się od ciemnogrodu za progiem. Tu leży jej zasługa – ale i wina – w mrożeniu podrzędnej, autentycznej kultury Polski i intelektualnym zakłamywaniu swoich pozycji.

Paradoksalnie więc biologicznie prawicowa Polska, o której Stalin powiedział słynne zdanie, że wprowadzać w niej komunizm, to jak zakładać świni siodło, jeżeli byłaby szczera wobec swej prawdziwej pozycji w świecie, powinna biologicznie być lewicowa – głosować za wolnością, egalitaryzmem i rozbiciem ukształtowanych na grzbietach podbijanych ludów relacji w świecie. Szczera wobec samej siebie Polska powinna być w ariergardzie cyberpunkowej rewolucji i ją promować przez rozwijanie społeczeństwa informatycznego i nowoczesnych technologii, które zniosą dawne podziały i pozwolą być może na wyrównanie niesprawiedliwych różnic. Wbrew wielkiemu kapitałowi dążącemu do samouwielbienia.

Paradoksalnie więc zamiast z otwartymi ramionami przyjmować światowy establishment, powinniśmy z otwartymi ramionami przyjmować w Warszawie antyglobalistów zwalczających cyniczną politykę wielkich koncernów i grupy G-7. To są prawdziwi ambasadorzy prowincji, a nie wygarniturowani synowie kolonistów, którzy muszą bronić swoich pozycji. W Polsce nie ma czego bronić, tu trzeba atakować.

Jak zostać lewakiem

Dopiero teraz, po kapitalistycznych euforiach lat 90-tych i czyśćcu jednego z najcięższych kryzysów w historii gospodarki, dopiero po tym, jak dawni aparatczycy ostatecznie pokazali swoje ciemne motywy i niejasne inspiracje, dopiero teraz nadszedł chyba u nas czas na odpowiedź na pytanie, czym jest prawdziwa lewica i jakie jest miejsce tego ruchu na dzisiejszym rynku idei. Co ma do zaoferowania i czym może się wykazać we współczesnym świecie.

Pytanie to jest szczególnie ważne w momencie, kiedy tylu jest chętnych do zastąpienia upadających postkomunistów na ich pozycjach. W momencie kiedy tak wielu jest ludzi gotowych do zagospodarowania dla swoich potrzeb frustracji społecznej związanej z niepewnością nowych czasów.

Prawdziwa lewicowość w swych fundamentach będąca myśleniem w kategoriach historycznych i w kategoriach niezgody na zastany stan świata, lewicowość jako sposób na odnoszenie się do świata w sposób pozytywny i progresywny, nosi bowiem w sobie duży potencjał motywacyjny i ma sporo do zaoferowania.

Przede wszystkim ma do zaoferowania optymistyczno-pesymistyczny wniosek, że podział pracy oraz ról, który widzimy wokół siebie, w żadnym wypadku nie jest ostateczny, że powinniśmy świat traktować jako wyzwanie do budowania czegoś nowego, a nie rozpływać się w sentymentalnych wspominkach oraz opuszczeniu rąk.

Dla tego nurtu charakterystyczne jest też przekonanie, iż człowiek nie jest czymś ukształtowanym raz na zawsze, że jest on istotą plastyczną, istotą, która rodzi się niezdefiniowana do końca i z tej sytuacji może czerpać otuchę i pocieszenie. Ta fundamentalna plastyczność oraz otwartość daje mianowicie nadzieję, że stanie się on któregoś dnia kimś o nowych możliwościach i zupełnie nowych cechach; punktu, z którego wychodzi, nie powinien więc traktować jako punktu dojścia. Ta optymistyczna wizja człowieka i jego miejsca w świecie może też być pocieszeniem dla wszystkich tych, którzy wyruszyli w podróż i nie wiedzą, czy ta podróż w ogóle ma sens w sytuacji, gdy tak wielu próbuje wmówić im, iż potencjał zmian jest niewielki, a siła grawitacji zbyt potężna, by był w ogóle sens zbierać się do pracy.

Ta optymistyczna wizja człowieka, który nie jest tylko ślepym wynikiem niezależnej od niego gry sił rynkowych, może więc być w gruncie rzeczy przyjazna i jasna. Mówi, że każdy ma prawo do otrzymania równej szansy, a jego tylko sprawą jest, czy tę szansę wykorzysta.

Ten pogląd stoi zdecydowanie w opozycji do liberalizmu, który, szczególnie w swojej najbardziej ekonomistycznej postaci, mówi ni mniej ni więcej tylko to, że wszystko sprowadzalne jest do pieniądza, a więc edukacja czy zdrowie w swych najbardziej rynkowych postaciach są także czymś, co da się jakoś tak w sposób fundamentalny zagospodarować i przetworzyć na towar, co więc pozwolić może na gruntowne i niezachwiane sprowadzenie wszystkiego do możliwości ekonomicznych. Stąd kastowość systemów najbardziej liberalnych, gdzie wyjątkiem jest przebicie się do wysokich pozycji osób spoza zaklętego kręgu prywatnych szkół i związanych z nimi tzw. old boys networks – sieci powiązań ludzi już na wstępie uprzywielejowanych, takich, których to uprzywilejowanie niesie później przez całą karierę życiową. Stąd być może różnica pomiędzy bardziej egalitarnymi systemami europejskimi, jak system niemiecki lub francuski, a znacznie bardziej kastowymi systemami angielskim czy amerykańskim, gdzie prywatne szkoły oferują edukację i towarzystwo na znacznie wyższym poziomie i gdzie to bycie w zaklętym kręgu władzy i pieniędzy jest dziedziczoną przepustką do rejonów stratosferycznych.

Ta sytuacja to w gruncie rzeczy skutek ekonomistycznego myślenia liberalnego, które sprowadza wszelkie sfery życia do roli towaru i w tym widzi tylko sposób na nadanie im odpowiedniej motywacji do rozwoju. Jakby nie dostrzegając faktu, że to co naprawdę wartościowe w świecie, to co w tym świecie tak naprawdę ważne, nie jest czymś, co ma źródło w pieniądzu. Że pieniądz jest w gruncie rzeczy i tak naprawdę tylko skutkiem, do którego dochodzimy w ramach wymiany wiedzy i pracy.

W dzisiejszej sytuacji dochodzi więc do restytucji myślenia, które walczyć chce z liberalizmem działającym w oparciu o krótkookresowy rachunek ekonomiczny, a szuka sposobów na trwałe podniesienie z upadku ludzi zagonionych w ślepy zaułek oraz tkwiących w nędzy i opuszczeniu. Chce dać im równe szanse. Zarówno na poziomie mikro, jak i na poziomie makro, gdzie Polska występuje w roli aspiranta, który musi dbać o rozluźnianie układów rządzących światową gospodarką z punktu widzenia Nowego Jorku czy Monachium.

Kraju, który musi się buntować przeciwko zamknięciu obiegu pieniądza w obrębie kilku czy kilkunastu największych instytucji. Obiegowi, do którego nie ma normalnego dostępu nikt, kto nie znalazł się w tym obszarze wtajemniczenia.

Pytanie o współczesny socjalizm jest więc pytaniem nie o to, który z podstawowych sposobów myślenia – liberalny czy socjalny jest lepszy, ale o to, który z tych poglądów jest bardziej naturalny i efektywny dla Polski. Dla kraju, który musi dźwigać się cywilizacyjnie i znaleźć miejsce w świecie.

Don Kichot zamiast oportunisty

Nasz obecny status najlepiej jest scharakteryzować na przykładzie przemysłu komputerowego. Czy w Polsce tak naprawdę potrzebni są twórczy programiści, skoro cała światowa technologia opanowana jest przez firmy amerykańskie, japońskie i zachodnioeuropejskie? Czy tak naprawdę potrzebni są ludzie, którzy mają pomysły i chcą te pomysły realizować, skoro mentalność jest taka, że jeśli czegoś jeszcze nie wymyślono w Ameryce, to znaczy, że tego nie ma albo jest to niemożliwe? I wartościowe jest tylko to, co naśladuje tendencje, które dzieją się za oceanem?

Na tym chyba polega wspominana wyżej mentalność niewolnika – na zgodzie na zastany stan świata i swoją w tym świecie poślednią pozycję, bo przecież nic w nim nie da się zmienić na dłuższą metę, bo jakoś tak jest on urządzony, że gdzie woda była, tam woda będzie i basta i szlus, nie prześcigniemy wielkich korporacji o ogromnych możliwościach badawczych i nieograniczonych prawie budżetach. Mądrzej jest więc zająć się poszukiwaniem pracy w zbudowanych już organizacjach, niż zajmować się budowaniem świata od podstaw. Bo świata przecież nie da się zbudować, lepiej jest przystosować się do niego i popłynąć na ukształtowanej już fali, sprawić, żeby nurt nas porwał i popłynąć jak najdalej w przód dla interesu własnego i rodziny.

Skutek tej postawy jest w gruncie rzeczy dosyć smutny. Prowadzi ona do niewolniczego postawienia sprawy i opuszczenia rąk. Nie ma się więc co napinać. Lepiej przyłączyć się do tego, co już zbudowane, i korzystać z życia. Zajmujmy się więc administrowaniem amerykańskich serwerów, obsługujmy niemieckie programy – zakładajmy japońskie drukarki.

I jest to nie tylko wybór oparty na rachunku zysków i strat. Jest to też wybór światopoglądowy. Albo szukamy świętego spokoju, albo wyruszamy w niebezpieczną podróż bez żadnej gwarancji sukcesu. Albo wybieramy niepewną wolność, albo cieplutki serwilizm. Polska nie ma tutaj wyjścia. Jest skazana na wolność. A więc i na socjalizm. Im więcej wolnorynkowych doświadczeń, tym staje się to bardziej jasne. Żeby nie powtarzać drogi Ameryki Łacińskiej.

Mechaniczny liberalizm

Po upadku bloku wschodniego wydawało się, że jest to równocześnie zwycięstwo liberalizmu. Że ten system jest bardziej wydajny gospodarczo, jest zwycięski, a więc także pozwala na sformułowanie tezy, że jest bardziej przystosowany do wyzwań nowych czasów. I rzeczywiście – zwolennicy neokonserwatystów spod szyldu Hayeka i Friedmana mnożyli się jak króliki.

Podstawą myślenia liberalnego jest negatywna koncepcja wolności. Motywacje ludzkiego działania chce ona widzieć pragmatycznie, a nie ideowo. Tym, co stanowi tu determinantę ograniczającą ludzki egoizm, jest prawo interpretowane według znanej sentencji, że dozwolone jest wszystko to, co nie jest zabronione.

Zasadą poruszającą ludzkie zachowania jest zaś dla liberała zdrowo pojęty interes ekonomiczny. Pieniądz jest tym elementem wyjściowym, który decyduje o zasadności lub braku zasadności decyzji i rozstrzygnięć dokonywanych w ramach wolności ograniczanej przez prawo.

Wypadkowa wielu maksymalnie spontanicznych decyzji jest to średnia racjonalnych z jednostkowego punktu widzenia decyzji indywidualnych. Wypadkowa ta nazywana jest tzw. werdyktem rynku – jeżeli większość ludzi idzie w danym kierunku, to znaczy, że należy się do nich przyłączyć, ponieważ to większość posiada rację, to większość decyduje o tym, co jest racjonalne, a co nie.

Z tego punktu widzenia racjonalny jest oportunizm i wola większości, czyli populizm. Stąd urynkowienie wszelkich wartości oznacza po prostu oddanie wyroku w ręce rynku zmanipulowanego przez mechanizmy propagandy. I tu werdykt jest zazwyczaj hamujący. Wielki kapitał lansuje wzorce życia i konsumpcji. I jest to już z góry ustalone, zdefiniowane. To jest to, wedle czego żyjemy dzisiaj.

To zaś, co prawdziwie nowe, rodzi się zawsze z opozycji. Z niemądrego upierania się przy swoim. Wbrew rynkowi, a czasami wręcz z głupoty zdefiniowanej wedle rynkowego, oportunistycznego kryterium.

Idealny świat liberalizmu jest więc światem egoistycznych oportunistów realizujących swój partykularny interes i prywatne dobro poprzez przystosowanie się do schematów rynkowej propagandy konserwującej wykrystalizowane interesy. I żaden głos sprzeciwu nie jest w stanie przebić się przez gęsto zastawione sieci mediów żyjących z pieniędzy inwestowanych w propagandę.

Paradoksalnie więc ekonomizujący wszystkie sfery życia liberalizm neokonserwatywny spod znaku Hayeka i Friedmana nie jest siłą dla Polski korzystną. Biegnąc w tym samym wyścigu, nigdy nie dogonimy tych, którzy są parę okrążeń dalej. Bo to oni wyznaczają reguły gry, a w sytuacji zagrożenia zawsze mogą dać czerwoną kartkę. Dzieje Ameryki Łacińskiej od pokoleń dźwigającej się w górę i co chwila na nowo obsuwającej się w dół są tu najlepszą sentencją. Wolny rynek w tym sensie nie jest receptą na rozwój dla zacofanych. Bo ci, co gonią, nie mogą trzymać się reguł wyznaczanych przez liderów we własnym interesie. Opóźnieni muszą biec na skróty, a czasami nawet skorzystać z dopingu. Jedynym jego źródłem może być świadome swoich celów państwo.

Trzeźwy doping państwa

W powodzi negacji po upadku komunizmu zapominano o tym, że opieka państwa nad różnymi dziedzinami życie była często receptą na przezwyciężenie zapóźnienia cywilizacyjnego Europy Wschodniej i innych krajów nieprzynależących do gospodarczego Zachodu. I w wielu dziedzinach dawało to świetne rezultaty. Na przykład polskie książki, których redaktorzy nie działali pod presją czasu i rynku, uchodziły za jedne z najlepszych edytorsko na świecie. Zachodnie wydawnictwa przez wiele lat żerowały wprost na produkcji z Europy Wschodniej i ich wzorowo przygotowanych edycjach. Dzięki wysokim nakładom na naukę i edukację do dzisiaj przedstawiciele niektórych dyscyplin, jak matematyka czy muzyka, mają przewagę nad swymi kolegami z zachodnich uczelni, którzy dzielą czas między pracę, naukę i setki pokus, na które są wystawieni. Rosyjskie instytuty naukowe rozrzucone gdzieś po Syberii do dzisiaj są największą nadzieją na wielkie odkrycia dla światowego przemysłu. Na Zachodzie trwa regularne polowanie na sfrustrowanych badaczy z Rosji.

Dzisiaj, kiedy powoli kończy się u nas świat dawnych, partyjnych aparatczyków, można już bez zbędnego obciążenia historycznego powiedzieć sobie, że państwo to jest jedyne źródło dopingu dla Polski, które pozwoli pobiec na skróty i dogonić kolonistów uciekających ile sił do przodu. Źródłem dopingu powinno być więc państwo prawa umiejętnie mediujące pomiędzy rynkiem a frustracją społeczną. To państwo musi te szanse stwarzać i chronić dziedziny, które rynkiem nie mogą się stać. Ponieważ rynek najwyższe wartości oferuje tylko tym, których na to stać, spychając całe rzesze ludzi w odtwarzalną biedę.

A więc cyberpunkowa rewolucja potrzebuje państwa prawa jako swego narzędzia. Państwa zbudowanego jako zinstytucjonalizowany flash mob wyrażający spontaniczne interesy swoich obywateli dzięki nowym technologiom komunikacji społecznej. Które dają szansę spontanicznej samoorganizacji do drogi na skróty.

Bye, aparacie

Po 1989 roku dawni pracownicy aparatu musieli znaleźć sposób na przetrwanie w nowym, niesprzyjającym środowisku, które chciało zepchnąć ich na margines. Najlepszą i rokującą na przyszłość postawą było przyjęcie pozycji zafrasowanego obrońcy ludu nękanego przez nieodpowiedzialne eksperymenty reformatorów. Więc swoje poglądy formułowali głównie przez negację ich działań. Żerowali w ten sposób na lękach społecznych związanych z niepewnością przynoszoną przez nowe czasy.

Urządzili się więc dosyć sprytnie, ale nie mieli niczego do stracenia. Wyliczali w kółko społeczne koszty działań oraz zwalniali tempo w imię cierpienia.

Próbowali wprawdzie też wycieczek ideowych, ale nigdy im to za bardzo nie wychodziło. Naśladowali tylko to, co socjaldemokraci mówili na Zachodzie. Ostatecznie przetrwali jednak bardziej dzięki wytrwałości i solidarności, niż dzięki ważnym propozycjom i ciekawym pomysłom. W każdym razie dzięki nim poniekąd lewicowa opcja nie zginęła, została zakonserwowana w starych strukturach i osadziła się w świadomości społecznej jako trwały element gry o władzę. Tym bardziej, że koszty zmian wytworzyły bardzo dobry grunt dla pielęgnowania tej postawy.

Dzisiaj skończyli oni jako polityczni przedsiębiorcy działający w imię swoich klasowych interesów i przestali odpowiadać na zapotrzebowanie na autorytet i przywództwo.

I jest to wielka szansa dla socjalizmu i odnowionego państwa prawa działającego na rzecz interesów Polski, a nie grup interesów. Szansa dla organizacji, które tak jak sieciowa społeczność Linuxa zorganizuje się przeciwko globalnym interesom Microsoftu i potrafi tym interesom zagrozić. Co dać może nowy świat. Który już się rodzi. Z korzyścią dla małych i biednych. Żeby dobrze zagospodarować wolność, krocząc po nowych ścieżkach, a nie tylko wpadać w wyrobione już koleiny.







Menu miesięcznika FA-art