WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik nr 74, czerwiec 2004 - UNIŁOWSKI 
UNIŁOWSKI

Z PÓŁNOCY WIEJE WIATR…

I jest to – dokładnie tak jak chcą słowa piosenki – wiatr zmian. Robert Ostaszewski, krytyk krytykujący młodszego pokolenia (serdecznie pozdrawiam redakcyjnego kolegę), ogłosił uroczyście, że właśnie od północnej strony nadciąga nowe w naszej zabiedzonej i niedoinwestowanej młodej prozie.

Niby niewiele, ale wystarczyło, by narodziła się Legenda o Prozie Północy. W jesiennym „Undergruncie” (2003, nr 2-3) Ostaszewski opowiada, że pojęcie pojawiło się właściwie niechcący, że tak jakoś wypsnęło mu się, kiedy pisał dla „FA-artu” recenzję ze zbiorku opowiadań Tomasza Białkowskiego Leze. I dopiero czas pokazał, jakie plony wydało rzucone ot tak sobie przez krytyka słowo. Termin przyjął się i na dobre zadomowił w młodoliterackim światku. Znaczy – był potrzebny.

Dzieląc się ojcostwem terminu, Ostaszewski postąpił bardzo zręcznie. Uprzedził zarzuty, że marzy mu się rola zwrotniczego, próbującego przestawić bieg wydarzeń. Nie wiem dlaczego, ale tego rodzaju ambicje przez uczestników życia literackiego są postrzegane jako coś niewybaczalnego. Zakłada się, że krytyk powinien być pokorny i cichy niczym klasztorny skryptor, że powinien kontentować się rolą służebną – jeśli nie wobec rynku czy publiczności, to wobec pisarzy. Powinien opisywać, komentować, popularyzować i basta. Żadnych natomiast prób wpływania na bieg wydarzeń, żadnego programowania czy kreowania zjawisk! Zalecana natomiast wstrzemięźliwość przy wydawaniu ocen. Bo kimże w końcu jest krytyk, aby rozstrzygać, czy omawiana książka jest dobra albo i nie? Jeden tylko rynek może nam być arbitrem…

Tak tedy wymyślanie i ogłaszanie kierunków albo szkół literackich powszechnie uznaje się za gruby nietakt. Tym bardziej, że Robert Ostaszewski to nie żaden profesor polonistyki. Profesorom, owszem, takie rzeczy uchodzą, a nawet przystoją, ale przecież z mocy definicji profesorska godność zawiera komponent ujmującej anachroniczności i wdzięcznego konserwatyzmu. Cóż, Robert Ostaszewski pozostaje krytykiem krytykującym młodszego pokolenia, a ten ambicje schować winien do kieszeni.

Narażę się koleżeństwu i powiem, że jestem całym sercem po stronie Roberta. Cała ta retoryka krytycznoliterackiej skromności wydaje mi się fałszywa, a na dłuższą metę – zgubna. Zawsze ktoś kreuje wydarzenia i mody artystyczne. Jeśli krytycy będą się przed tym wzdragali, to rozmaici macherzy od literackiego rynku (czy raczej ryneczku) zyskają monopol. To ostatnie niezbyt mi się uśmiecha i to wcale nie z tego powodu, iżby godziło w interes cechu, lecz po prostu dlatego, że chciałbym bodaj od czasu do czasu przeczytać jakąś interesującą prozę. A nie wierzę, by dostarczyli mi ją wspomniani macherzy. Zdążyłem się już przekonać, że łączy nas mniej niż Fortynbrasa z Hamletem.

Dlatego ściskam kciuki za powodzenie kampanii Ostaszewskiego, choć – z drugiej strony – rozumiem, skąd się wzięły jego uniki. Krytyk taktownie, ale wyraźnie daje nam do zrozumienia: „To wcale nie ja, to samo życie wymusiło pojawienie się terminu!” Jest w tym nieco racji. Legenda o Prozie Północy rzeczywiście była potrzebna. Ściślej, była potrzebna jakakolwiek legenda, którą można by przeciwstawić innej opowieści. Oto po publikacji ostatnich książek Kuczoka i Sieniewicza młoda proza na dobre rozparła się na rynku. Ale czemuż to Wydawnictwo W.A.B. nagle zrobiło się tak łaskawe? Bo niespodziewany sukces Masłowskiej zagroził jego monopolowi w zakresie „wartościowej” prozy artystycznej. A kto taki uchodzi za bezpośredniego sprawcę tego sukcesu, wiadomo. Wychodzi oto jak dwa a dwa cztery, że jeśli Beata Stasińska jest matką młodej prozy, to Jerzy Pilch jej ojcem. Jak zwykł mawiać Kurtz, zgroza!

Nie trzeba przekonywać, że w takiej opowieści młodzi wypadają mało korzystnie. Najnowsza proza spada do roli dość przypadkowego narzędzia w ramach rozgrywki o prestiż i wpływy na beletrystycznym ryneczku. Uczestników tej zabawy łatwo policzyć: to raptem dwa lub trzy domy wydawnicze i niewiele więcej tzw. dodatków książkowych oraz tygodników opinii. Tak czy owak, trudno tu mówić o jakiejś rywalizacji z prawdziwego zdarzenia. Nazbyt silne są wzajemne zależności, nazbyt wątła cała struktura. Ruch w interesie jest jednak potrzebny, więc trzeba go jakoś stymulować. Jednak nie po to, aby zmienić (bo i kto miałby w tym interes), ale by stabilizować układ.

Jeśli natomiast młodym naprawdę zależy na własnej odrębności (lub jej pozorach), to Legenda o Prozie Północy będzie jak znalazł. Mówi ona o zjawisku, jakie się narodziło poza najbardziej wpływowymi instytucjami życia literackiego. Wszak wpływowe instytucje życia literackiego (wydawnictwa, dodatki i czasopisma, programy telewizyjne, nagrody) to agendy nowego, kapitalistycznego świata, Polski dla tych tylko, którym się powiodło. Tymczasem Proza Północy przypomina i upomina się o wszystkich, dla których zabrakło miejsca w kapitalistycznym raju. Inaczej mówiąc, Proza Północy to proza wypowiadająca się w imieniu Polski B i C. Więcej, to nie tylko literatura oddająca głos wykluczonym, ale również literatura wykluczona i zmarginalizowana, niszowa, nietelewizyjna.

Ktoś powie: cóż bardziej banalnego niż termin oparty na kwalifikacji regionalnej? A jednak upieram się, że został on kapitalnie skonstruowany. Regionalna kwalifikacja ma adres co najmniej potrójny. Północ oznacza tu młodych pisarzy z Polski północno-wschodniej: Pomorza (ale bez Gdańska!), Kujaw, Mazur. Odnosi się, po pierwsze, do tych obszarów na mapie kraju, które mniej skorzystały na przemianach ustrojowych. Po drugie, wskazuje na ośrodki, które w latach dziewięćdziesiątych nie uczestniczyły szczególnie aktywnie w ogólnopolskim życiu literackim (w tym kontekście nieobecność Gdańska będzie szczególnie znacząca). Po trzecie – to już prawdziwy majstersztyk – Proza Północy oznacza zjawisko opozycyjne, a przynajmniej niepodległe wobec Krakowa, za sprawą „Ha!artu” oraz antologii Tekstylia wyniesionego do rzędu młodoliterackiej stolicy kraju.

Cóż dopiero mówić o symbolicznych sensach, jakie można by przypisać pojęciu ukutemu przez Ostaszewskiego! Proza Północy to brzmi nieomal jak Jeźdzcy Północy. A od tych całkiem blisko do Jeźdzców Rohanu, Jeźdzców Apokalipsy albo wręcz do nieśmiertelnych Riders On The Storm. Cóż, jedną z atrakcji naszych trudnych postmodernistycznych czasów jest przecież wolność skojarzeń. Dla osób przywykłych do bardziej konwencjonalnej gospodarki kontekstami kulturowymi mam co innego, wymyślone na progu XIX stulecia przeciwstawienie poezji Północy i poezji Południa. Zrozumiały więc będzie sam przez się ten pejzaż ponury i monotonny jak niezaorane, popegeerowskie pole, ten klimat oziębły jak duchowość człowieka ery postindustrialnej, ten ton rapsodyczny, za którego sprawą epika i liryka zlewają się w narracjach Odiji, Sieniewicza, Białkowskiego w elegijne jedno.

Na koniec sięgnę po świadectwa filologiczne. Kto Czwarte niebo Mariusza Sieniewicza czytał, ten ma w pamięci wielce poetyczny opis chmur z czterech stron świata, jaki w owym dziele dano. Wie również, że najważniejsze pośród chmur okazały się żubrzyce z Północy. Napomknę również o niejakim Północnym, Sieniewiczowskim Korowiowie, wabiącym Drzeźniaka-Bezdomnego w otoczenie Belowskiego-Wolanda…

Jasne, że pojęcie „Proza Północy” nic nie oznacza ani nie tłumaczy. Gdyby je traktować jako kategorię opisową, wówczas musielibyśmy je uznać za humbug. Nawet jak na wstępniak czy felieton opis Ostaszewskiego wyda się słusznie zbyt powierzchowny i ogólnikowy. Jeśli Prozę Północy naprawdę miałyby wyróżniać „zwrot ku rzeczywistości”, krytycyzm wynikający z rozczarowania realnym kapitalizmem, skłonność do portretowania „ludzi wykluczonych” oraz intuicyjnie personalistyczna wrażliwość moralna, to przyjdzie nam uznać, że forpocztą całego zjawiska, a zarazem niedościgłym wzorem są Opowieści galicyjskie Andrzeja Stasiuka. Cóż, zawsze można powiedzieć, że również Galicja leży na północy. Mam na myśli, rzecz jasna, północno-wschodnie kresy c.k. monarchii…

Z drugiej strony, pewne trudności nastręcza poszukiwanie wymienionych przez Ostaszewskiego cech w utworach Joanny Wilengowskiej czy Miłki Malzahn. Krytyk zdaje się sugerować, że Proza Północy to nie tyle zestaw cech obecnych w sposób konieczny we wszystkich dokonaniach, ile raczej konstelacja rysów rodzinnego podobieństwa. Dzieje się więc tak, że autora X z autorem Y łączy jedno (wszystko inne dzieli), natomiast tegoż autora X z autorem Z łączy wprawdzie nie jedno, ale za to drugie. Jeśli zatem jest prawdą, że prozę Malzahn trudno zaliczyć do rzędu „literatury zaangażowanej”, to i tak istnieje rys łączący ją z Danielem Odiją. Chodzi o – Ostaszewski dixit – „wyjątkową wrażliwość na losy innych”. Cóż, można i tak, ale też widać gołym okiem, że pojęcie zupełnie się rozmywa. Moim zdaniem różnice między Malzahn, Wilengowską, Odiją, Sieniewiczem i Białkowskim idą tak daleko, że teza o programowej oraz poetyckiej jedności takiej konstelacji jest nie do utrzymania. Najprościej byłoby powiedzieć, że pisarzy ze Słupska, Olsztyna, Torunia łączą przede wszystkim więzy środowiskowe, rozumiem jednak, że takie spostrzeżenie nie wystarcza do ufundowania literackiej legendy.

Najważniejsza jednak pretensja, jaką mam do objaśnienia terminu, polega na czymś innym. Opis dany przez Ostaszewskiego jest nie tylko powierzchowny, ale wręcz redukuje tę prozę do jednego wymiaru, przedstawiając ją jako wyłącznie głos protestu przeciwko procesom rozwarstwienia społecznego, zaiste godnego krajów Trzeciego Świata. Rozumiem, że krytyk musiał coś wybrać, że trzeba było postawić gdzieś akcent. Rozumiem również względy taktyczne i nie trzeba mi tłumaczyć, że hasło „zwrot ku rzeczywistości” dobrze się wpisuje w obecną koniunkturę (dość wspomnieć wołania publicystów o nowe Przedwiośnie, narzekania na świata nieprzedstawianie czy dającą do myślenia także literatom karierę pojęcia „sztuka krytyczna”). Wszelako nie mogę wybaczyć, że młodą prozę zupełnie odarto z literackiej nadświadomości, choć zaznacza się w niej ona tak wyraźnie. Może u Białkowskiego akurat najmniej, może u Odiji więcej przypadku oraz intuicji niż świadomości, rzecz jednak w tym, że nieuwzględnienie tego aspektu czyni z młodych autorów nawet nie tradycjonalistów (to jeszcze nie byłoby takie złe), lecz pisarzy anachronicznych, wykonujących swoje powinności w sposób rytualny, a więc nieznaczący dla praktyki społecznej. Krytycyzm tej prozy okazuje się schematyczny i przewidywalny. Nie wiąże się z mówieniem czegoś, czego z jakichś względów powiedzieć nie wolno, a wręcz przeciwnie – polega na powielaniu diagnoz znanych skądinąd i powtarzanych tak często, że można podejrzewać, iż chodzi tu jedynie o medialne zagadywanie problemu. Proza artystyczna jako ilustracja do reportaży interwencyjnych?

Naturalnie, nie o to chodzi. Ale jeśli jest inaczej, to – wbrew Ostaszewskiemu – nie dlatego, iż „przed publicystycznością i schematyzmem ratuje tę prozę nastawienie na drugiego człowieka”. Ratuje ją raczej literacka nadświadomość. Młoda proza usiłuje powrócić do tradycyjnego sposobu rozumienia zadań literatury (diagnozowanie rzeczywistości, występowanie w imieniu strony słabszej, niedostatecznie reprezentowanej w przestrzeni publicznej, otwarcie i dialog z Innym itp.) ze świadomością, że nie da się tego uczynić, że każdy taki powrót łatwo zakwestionować, poddając w wątpliwość prawo pisarza i literatury do występowania z pozycji sprawiedliwego arbitra. Ta proza po prostu nie wierzy w to, co robi, zdradzając tym samym świadomość własnego zmarginalizowania i zmagając się z nią. Jest to więc rodzaj literackiego zaangażowania à rebours, pokaz jego nieskuteczności (Czwarte niebo byłoby tu doskonałym przykładem). Wszelako nieprawomocność literatury pozwala odsłonić uzurpatorski charakter wystąpień wszelkich samozwańczych kreatorów opinii publicznej. Paradoksalnie, świadomość własnej nieskuteczności wyzwala niemały potencjał demaskatorski. Komu zależy na literaturze rzekomo krytycznej, a w istocie basującej telewizyjnym i gazetowym reporterom? No właśnie!

Dlaczego zatem Robert Ostaszewski uparł się nie dostrzegać tego, co będzie aż nazbyt widoczne dla każdego średnio rozgarniętego recenzenta? Cóż, miło jest krzepić się legendą o własnej niezależności, ale dobrze by było również zaistnieć na głównej scenie życia literackiego. Robert Ostaszewski na pewno dobrze życzy cenionym przez siebie autorom, nic więc dziwnego, że legendę o Prozie Północy spreparował tak gładko, by W.A.B., „Gazeta Wyborcza”, „Polityka” i wszystkie komercyjne portale książkowe przełknęły ją bez popicia. Czas pokaże, czy rzeczywiście przynętę chwycili ci, którzy powinni. W najgorszym wypadku zdarzy się tak, że projekt Ostaszewskiego zostanie kupiony i potraktowany z całkowitą powagą, ale jedynie w młodoliterackim grajdole.

Trochę gderam, trochę kraczę, a przecież koncept z Prozą Północy budzi moją sympatię. Nie traktuję go w kategoriach diagnozy, raczej biorę za obietnicę, która każe mi wyglądać od strony Olsztyna czy Torunia nie żadnej tam „literatury zaangażowanej”, lecz… niespodziewanego. Jasne, że aby „niespodziewane” stało się możliwe, trzeba mentalnej rewolucji. Trzeba by najpierw sprawę postawić po Gombrowiczowsku: co mnie „Wyborcza” z „Polityką”, kiedym ja „Undergrunt” czy „Portret”. Mało prawdopodobne? A może jednak, panie Frodo, może jednak…

(3 marca 2004)







Menu miesięcznika FA-art