WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Miesięcznik nr 75-76, lipiec-sierpień 2004
KĘSIM KĘSIM

Rafał Wojasiński: Złodziej ryb. Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2004.

Obok debiutanckiej książki Rafała Wojasińskiego trudno przejść obojętnie. Przynajmniej ja nie przeszedłem, chociaż nie znaczy to wcale, że oczy zamknęły mi się na słabości tej prozy, a nogi tak bardzo mi zmiękły, że na kolana padłem. Przecież nazbyt natrętnie pobrzmiewają w niej „głosy” innych pisarzy penetrujących ponure obszary Polski trzeciej kategorii odśnieżania, na przykład głosy Andrzeja Stasiuka, Daniela Odiji czy nawet prozaików zaliczanych do tzw. nurtu chłopskiego. Styl opowiadań młodego prozaika jest surowy i momentami chropawy, a wizja rzeczywistości dosyć jednostronna, by nie powiedzieć – uproszczona. Jednak mimo tych usterek teksty Wojasińskiego intrygują. Dlaczego? Pisarz ten z rzadko spotykaną w naszej prozie konsekwencją i bezkompromisowością pisze o nędzach życia i uwikłania człowieka w naturę. A do tego – co ważne – nie sili się na tanie chwyty chętnie stosowane przez debiutujących ostatnio pisarzy-skandalistów.

W krótkich opowiadaniach, czy właściwie nowelach budowanych zazwyczaj wokół jednej, centralnej postaci, autor Złodzieja ryb portretuje zamierających ludzi i ginące miejsca. Historie rozgrywają się „daleko od szosy”, w scenerii wyludniających się kujawskich wsi. Bohaterowie snują się po nieuprawianych polach i rzadkich lasach, patrzą na opuszczone albo rozpadające się zabudowania. Wydawać się może, że w tym miejscu czas się zatrzymał i trwa jakaś dziwaczna pora przejściowa, dręcząca ludzi zimnem, deszczem i wiatrem. Autor skupia uwagę na ludziach przegranych, pozostawionych samym sobie, żyjących właściwie tylko siłą bezwładu. Są tak zwykli, prości i niepozorni, że aż prawie niezauważalni, jak bohater Szczurołapa, Waldek, który „Był nikim, jak jego ojciec, dziad i pradziad”. Ten determinizm, skazujących ich na bytowanie nieomal zwierzęce, będące raczej walką o byt niż życiem, może wydawać się przerażający (a dla bardziej wyrobionego czytelniku zbyt oczywisty jako dominanta tego właśnie skrawka rzeczywistości). Ale nie dla bohaterów prozy Wojasińskiego. Ci nie dziwią się niczemu ani nie buntują. Trzymają się kilku podstawowych prawd. Wiedzą, że muszą być silni i zdrowi, aby móc pracować i zapewnić sobie minimum potrzebne do przeżycia. Nie dziwią się złu, które uważają za nieodzowny element życia. Dalecy od metafizycznej drżączki „wierzą w życie, śmierć, życie po śmierci i Sąd Ostateczny”, ale niezbyt przejmują się zachowywaniem przykazań Dekalogu. Starość i śmierć przyjmują z obojętnością, bez żalu, wiedząc, że ci, którzy są zbyt słabi, żeby żyć, muszą umrzeć. Nieomal na wszystkie przypadki mają jedną, pełną spokojnej rezygnacji odpowiedź: takie jest życie.

W opowiadaniach Wojasińskiego widoczna jest – momentami chyba jednak niezdrowa – fascynacja biologicznym determinizmem i życiem podporządkowanym rytmowi natury. Nie przez przypadek przecież bohater zamykającego tom tekstu Ostatni ślad, nauczyciel, porzuca miasto i swoje wcześniejsze zajęcie, aby wyjechać na głęboką wieś. Chce zniknąć, stać się nikim na wygwizdowie. Stwierdza: „Niech tylko życie nami rządzi”. Czy ucieczka w naturę może pomóc w rozwiązaniu problemów, jakie ludzie mają obecnie z – rzecz ujmuję ogólnie – włażącą nam na łeb cywilizacją, z coraz bardziej skomplikowaną i trudną do ogarnięcia teraźniejszością? Nie sądzę, aby ten problem dało się sprowadzić do tak prostej alternatywy. Ale w końcu – nie wymagam, aby Wojasiński podawał mi proste i skuteczne jak najnowsza generacja leków przeciwbólowych recepty na życie. Autor przypomina jedynie o sile natury, zarazem okrutnej, odrażającej, jak i fascynującej. Tyle tylko… I aż tyle.



Tomek Włodarski: Ludzkie serwetki. Wydawnictwo Norbi, Warszawa 2004.

Na pozór teksty składające się na debiutancki zbiór opowiadań Włodarskiego (Cudowny obraz i opowiadanie tytułowe) łączy niewiele. Cudowny obraz jest nieco nostalgiczną opowieścią o prowincjonalnym, warmińskim miasteczku, w którym czas ma „takie znaczenie jak w Macondo”. Autor kreśli realistyczne obrazki z życia głębokiej prowincji, podobne do tych z książek Michała Olszewskiego czy przede wszystkim Tomasza Białkowskiego. Jednak umieszcza je w tle opowieści, na plan pierwszy wysuwając, z jednej strony, grupę ni to artystów, ni to drobnych pijaczków ścigających marzenia, które nigdy się nie spełnią, z drugiej – rodzinę narratora zdominowaną przez toksycznego ojca. Narratorem w Cudownym obrazie jest dwudziestokilkuletni Adam, który jedną nogą znajduje się już w innym, zapewne lepszym, świecie, a do rodzinnego miasteczka przyjeżdża tylko na weekendy. Opowiadanie tytułowe natomiast to monolog, momentami wstrząsający, chorego psychicznie mężczyzny, który wspomina traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa i opisuje swój pobyt w zakładzie dla psychicznie chorych, gdzie pacjentów traktuje się jak ludzkie śmieci.

Jednak Włodarski w obu opowiadaniach przedstawia w gruncie rzeczy tę samą historię o braku porozumienia między ludźmi, emocjonalnej niestyczności i niespełnionych marzeniach nasycających życie goryczą. Ojciec Adama stara się dbać o swoją rodzinę, ale w efekcie tylko coraz mocniej rani bliskich. Bohater Ludzkich serwetek próbuje przebić się przez mroki choroby, aby pokazać tkwiące w nim dobro, ale spotyka się jedynie z niezrozumieniem. Bruno z Cudownego obrazu nie wyrazi siebie poprzez poezję, pozostanie pijaczkiem pogardzanym przez większość mieszkańców miasteczka. A chory psychicznie mężczyzna będzie mógł realizować swoje marzenia jedynie haftując na serwetach sielskie obrazki. Z takim oto, niewesołym, przesłaniem przychodzi do nas Włodarski.

Nie nazwałbym tego debiutu rewelacyjnym, bo w końcu autor tka swoje opowieści z wątków w dużej mierze już znanych. Na pewno jednak napisał prozę solidną, w której – co warte podkreślenia – z wyczuciem i przenikliwością przedstawił powikłane relacje między ludźmi. Ludzkie serwetki to ciekawa próba prozy psychologicznej, nie wiedzieć czemu nieco zaniedbanej ostatnimi czasy przez ambitniejszych prozaików. Z chęcią sprawdzę, co Włodarski będzie miał do zaprezentowania w następnej książce.



Manuela Gretkowska: Europejka. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2004.

Ani mnie nowa Gretkowska ziębi, ani grzeje i dlatego właśnie ją czytam. (Gdybym napisała: czytam Gretkowską, ani mnie ona ziębi, ani grzeje, dałabym świadectwo temu, czego w pisaniu nie znoszę.) Gretkowskiej w Europejce też się zdarza czytać, poza tym ma, znowu, nieznośne metafory, ale nie odkładam, bo czuję, że autorka nie chce mnie grzać ani ziębić (też: wciągać w fabułę, w końcu to dziennik), chce pisać, to pisze. A ja z czytania wyprowadzam jeden wniosek: pisze ktoś, kto jest wolny i komu wcale w związku z tym nie zależy, by mnie do siebie przywiązać – w pewnym sensie jest to postawa heroiczna. Że zmysł krytyczny i momentami żenująco banalne opisy rodzinnego szczęścidełka razem, a na dodatek dom kupuje, pisarka? A niech sobie będą, nie mój to zmysł, szczęścidełko ani dom. Ta książka równie dobrze mogłaby się nazywać „Kosmitka” albo „Dziewczę z Sącza” (no może, gdyby nie było Polki) . To nie jest książka zobowiązująca do dzielenia opinii, ale taka, w której broni się swego (udanego związku, dziecka, zdania) i świeci – propedeutyka zdrowego życia – przykładem. Czy Gretkowska jest „polska, arcypolska” czy „europejska”, z czego to wynika i jakie niesie ze sobą konsekwencje, o co może należałoby choć przekornie spytać, skoro dostajemy jednak Europejkę, nie „Kosmitkę”, a także to, czy mamy do czynienia z książką dobrą, lepszą czy gorszą, a w niej – z wnikliwą czy nie diagnozą rzeczywistości, mniej mnie wobec tego interesuje. Dostaję książkę z fotką przedstawiającą autorkę, Piotra Pietuchę i ich córkę Polę upozowanych na „świętą dziewiętnastowieczną rodzinę” (to za Gretkowską) oraz krzykliwym, czerwonym napisem „Europejka” na okładce, i, po jej przeczytaniu, myślę: zabawny pomysł. Niezobowiązująco, lekko propedeutycznie, zdrowo.








Menu miesięcznika FA-art