WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Miesięcznik nr 77, wrzesień 2004
JAKUBIAK

Amerykanin w Krakowie

Następnego dnia prawie w ogóle nie wychodził z hotelu, przygotowując kolejne wcielenie. Tego dnia nie ogolił brody, za to ogolił głowę, a potem całe dłuższe i krótsze owłosienie, nawet to na nogach i klatce piersiowej, rozjaśnił wodą utlenioną z podręcznej apteczki. Wieczorem kupił w delikatesach dwa pęta kiełbasy i sześć puszek „Żywca”, po których zasnął jak hibernujący niedźwiedź, z mglistym uczuciem, że brzuch przyjemnie mu pęcznieje, jakby gromadził w sobie, pyłek po pyłku, plastry sadła, osiągając przez to klasyczne niemieckie rozmiary. Obudził się dopiero przed dwunastą i choć czuł jeszcze w żołądku ciężar resztek kiełbasy, od razu udał się na lunch do „Chłopskiego jadła”, gdzie zamówił duszony schab i kiszoną kapustę, którą zjadł z apetytem, co jakiś czas mrucząc basem: Gut, gut. Reakcja polskich kobiet na tę germańską tożsamość zaskoczyła go tak, że o mało nie zepsuł kamuflażu spontanicznym jankesowskim What the hell? Zaczepione kobiety patrzyły na niego boleściwymi oczami saren, konających na poboczu drogi, które nie mogą ukryć fascynacji przejeżdżającymi z warkotem obok sprawcami ich cierpienia. Przykładając sobie restauracyjne noże do gardeł, serc, brzuchów i nadgarstków, krzyczały, że prędzej się zabiją, niż z nim pójdą. Kiedy wreszcie jakaś piękność bez ani jednego pisku, ani nawet machnięcia sztućcem zaprosiła go do siebie, ucieszył się tak bardzo, że nawet nie zrozumiał pierwszego Hai Hitler!, które wykrzyknęła namiętnie, patrząc mu w oczy. Zrozumiał grozę sytuacji dopiero, kiedy powtórzyła pozdrowienie. Z szafki w przedpokoju wyjęła mundur SS-mana, wyjaśniając wzruszonym głosem, że to po dziadku, a potem przytuliła się do jego tlenionego policzka i zapytała: „Weźmiesz mnie do niewoli, Hans?” Znowu uciekł, już nie po angielsku, ale całkiem jawnie, jak Niemiec osaczony przez Amerykanów: wyskoczył przez balkon.

Leczenie zmęczenia i bólu zajęło mu prawie cały następny dzień. Odpoczywał w łóżku, masując nadwyrężone skokiem łydki i pilnie studiując przewodnik „Europa w jeden tydzień”. Dopiero o szóstej wygrzebał się z pościeli, założył koszulkę polo, spodnie od dresu i herbaciane skarpetki i otworzył drzwi z zamiarem spaceru po korytarzu dla rozprostowania kości. Tajemnicza opatrzność, która w niezbadany sposób krzyżuje ze sobą ścieżki narodów, chciała, aby pod jego drzwiami przechodziła właśnie wycieczka miejskich urzędników ze Lwowa, powracająca w zacisze swoich pokojów po całodziennym zwiedzaniu zabytków. Nie spodziewał się sąsiedztwa na swoim tajnym czwartym piętrze, więc otwierając drzwi, wyrżnął klamką w lwowiaków całą amerykańską siłą i pewnością siebie, a napotykając opór w postaci tracących równowagę ukraińskich ciał, odruchowo wykrzyknął: Watch out, you idiots! Na to grzeczne powitanie lwowiacy odpowiedzieli mu radosną wrzawą, wśród której rozpoznał powtarzające się słowo Hello! i natychmiast wciągnęli go do swojego pokoju na wódkę. Zauważył z satysfakcją, że i w ich łazience toaleta dyszy astmatycznie, a chociaż za oknem nie rzęziły starczo gołębie, rozciągał się tam widok hotelowego śmietnika, czym można było wytłumaczyć szczelne zamknięcie okien, gdzieniegdzie umocnione nawet samoprzylepną taśmą. Chociaż nie mógł sobie przypomnieć, za którą stroną konfliktu oficjalnie opowiada się Ukraina, a sami lwowiacy nie potrafili dojść w tej kwestii do porozumienia, napotkani przedstawiciele Ukrainy okazali się tak wylewnie proamerykańscy i godni zaufania, że, spragniony ludzkiego zrozumienia, już po trzeciej setce zwierzył im się z problemów. Ściskając go i klepiąc po plecach, poradzili, że najlepiej udawać Ukraińca, że nawet nie musi znać języka, tylko mówić po angielsku ze wschodnim akcentem, a wtedy żądne przygód kobiety wezmą go za członka mafii, a w najgorszym przypadku za porządnego obywatela z ambicją poprawienia swojej społecznej pozycji. I musiał przecież przyznać, że każda z tych tożsamości jest atrakcyjniejsza niż tożsamość okrutnego zabójcy głodnych i ciemnych Arabiątek. Po osiągnięciu tej konkluzji znów wszyscy się napili i ucałowali, a najmłodszy lwowiak wzruszył go do łez, kiedy rozebrał się do samych rozprutych na szwie majtek i powiedział, że jest gotów oddać amerykańskiemu przyjacielowi swój bezpieczny ukraiński garnitur w zamian za pechową francuską marynarkę i zdradliwe białe amerykańskie adidasy Made in China. Po dokonaniu wymiany i kolejnej setce chłopak oddał mu także swoje ukraińskie prawo jazdy dla wzmocnienia wiarygodności. W zamian hojny lwowiak nie chciał niczego poza sentymentalną pamiątką w postaci kartki papieru, na której, na jego prośbę, napisał odręcznie swój adres w Ameryce oraz krótką notkę, że zaprasza ukraińskich przyjaciół do swojego kraju w celach turystycznych, po czym wymienił ich wszystkich z imienia i nazwiska, bo tego wymagała, jak mu powiedzieli, ukraińska tradycja bratania.

Rano obudził się z bólem głowy. Był blady, miał sińce pod oczami, trzydniowy zarost ozdabiał jego brodę trzema różnymi kolorami, ale kiedy powoli, z trudem przeszedł korytarzem do pokoju lwowiaków podziękować za dobre chęci i oddać garnitur, tłumacząc, że jest zmęczony i w tej chwili woli zostać zadźgany sztućcem przez fanatyczne antyAmerykanki niż znowu odgrywać obce narodowości, jego nowi przyjaciele wykrzyknęli jeden przez drugiego, że wygląda znakomicie, jak najprawdziwszy Ukrainiec i nie może przepuścić takiej szansy. Wyszedł więc na miasto, mrużąc oczy w słońcu, zjadł coś w barze mlecznym, żeby przywrócić równowagę swoim finansom, które niebezpiecznie ciążyły w dół po niemieckiej diecie. Potem poszedł na kawę do jednego z ogródków na Rynku, z nadzieją, że rześkie wiosenne powietrze połączone z kobiecą fascynacją ukraińską mafią poprawi mu samopoczucie. Ale dziewczyny w ogóle nie zwracały na niego uwagi. Nie były nieuprzejme ani rozdrażnione, nie mówiły „Spadaj”, nie dawały mu w policzek. Po prostu go nie zauważały, przechodziły obok, nie zmieniając nawet rytmu kroków, albo siedziały, wpatrzone przed siebie, jakby w ich polu widzenia nie nastąpił żaden ruch. Wszedł do holu, prowadzącego do włoskiej restauracji i przejrzał się w wiszącym tam lustrze, żeby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Być może wczorajszy alkohol podziałał na jego ciało jak rozpuszczalnik i unicestwił całą materialną powłokę, czyniąc go niewidzialnym. W lustrze zobaczył skacowaną, wymizerowaną postać w ukraińskim garniturze, z resztkami niemieckiego blond zarostu na twarzy i opiłowanymi francuskimi paznokciami. Za plecami tej hybrydy przesuwały się piękne polskie kobiety. Czasami odwracały głowy w jego stronę, choć tak naprawdę zwracały się w stronę lustra, bo ich oczy przechodziły przez niego jak przez szybę i trafiały w mimetyczną taflę. Kobiety przeglądały się, poprawiając makijaż, przeczesując włosy, prostując fałdy na sukienkach. Bał się, że przechodząc przez niego tak gładko, kobiecy wzrok trafi w końcu na ukrytą pod przebraniem amerykańską duszę, że pechowa posiadaczka wzroku, który rozgryzie duszę w hybrydycznym ciele jak ząb ziarno pieprzu w gęstym gulaszu, podskoczy nagle i wskaże groźnym palcem na tego szerzyciela globalizacji, że z rozpaloną twarzą nazwie po imieniu tego złodzieja pól naftowych. Kulił się na myśl, jaki lincz mu wtedy sprawią dzielni Europejczycy, jakie obelgi będą w niego ciskać, obejmując rozpostartymi ramionami swoje zabytki, świadczące o narodowej wyjątkowości. Ale oczy kobiet, para za parą przenikały go i trafiały w lustro, jakby niczego nie było w jego wnętrzu, jakby był rzeczywiście tylko cienkim, litym kawałkiem szkła. Przypomniał sobie, jak kiedyś, jako dzieciak, może sześcioletni, rozbił stare, oprawione w rzeźbione ramy lustro rodziców. Uderzał w nie kamieniem, raz za razem z całej dziecięcej siły, bo chciał zobaczyć, jaki to mechanizm odtwarza i odwraca jego postać, w całości, co do pieprzyka na czole, a razem z nim odtwarza i odwraca ściany, przedmioty, cienie, przelatującą muchę. Ale kiedy już wpadł w zamieć srebrnych odłamków, kiedy wypuścił kamień z ręki zmęczonej tłuczeniem, kiedy mama przybiegła z ogródka, dławiąc się własnym wrzaskiem, zobaczył, że tam w środku nic nie ma: żadnego drwiącego przeciwświata, tylko szkło i łuski wytartego srebra. A jeśli tak jest ze mną, myślał, wpatrując się w to obecne, tanie lustro, pozwalające bywalcom restauracji dostosować swój wygląd do standardu podawanego w niej jedzenia, wpatrując się w odbitego w lustrze Ukraińco-Niemco-Francuza, który z każdą chwilą stawał się mu coraz bardziej obcy. A jeśli jestem tylko tym zlepkiem, ubraniem arlekina, zszytym z kępek różnokolorowych włosów i pożyczonych szmat? Rozpiął ukraińską marynarkę i podrapał się po chudym brzuchu, któremu z niemieckiego nadęcia nie zostało już nic. A jeśli to mrowienie, które czuję tu pod skórą, kiedy na europejskiej ulicy zobaczę nagle amerykańską flagę, jest tylko drwiącym odbiciem? Zamiecią wytartego srebra?

Przesunął rękę z brzucha, poprzez klatkę piersiową, aż po szyję i dalej na brodę, drapał nierówno farbowane włosy, podkrążone oczy, dłonie drapały siebie nawzajem, paznokcie wsuwały się pod paznokcie. Jeśli zdrapię to wszystko, pod spodem ukaże się Amerykanin. Tak czy nie? Jest tam jeszcze Amerykanin? Jestem Amerykaninem? Czy przebranie wygrało? Czy nawet nie musiało wygrywać? Czy był tam Amerykanin?

- Jestem Amerykaninem? – szepnął nagle, odrywając od gardła mocno zaciśnięte łapy strachu. – Jestem Amerykaninem – powiedział głośno, jakby sklejał listwy słów w solidne oparcie. Jeśli cokolwiek miało ocaleć pod kamuflażem, to tylko to. To tchnienie słów. Ta mowa. – I am American. I am American.

Powtarzał tę frazę coraz głośniej, zerkając ostrożnie na boki, czekając aż ziemia rozstąpi się pod jego stopami, a mury popłyną wodospadem kamieni poprzez płomienie. Ale nic się nie działo. Żadna z przechodzących kobiet nie zamierzyła się na niego nawet pilnikiem do paznokci, chociaż napinał mięśnie, gotowy do równej walki. Pocieszało go tylko to, że niektóre z kobiet w końcu zaczęły go zauważać. Wysoka szatynka w profesjonalnym kostiumie długo odwracała za nim głowę. Potem szepnęła coś do kelnera. Dwie pary mocnych rąk złapały go znienacka za ramiona i wypchnęły na zewnątrz. Odwracał się już, w uniesieniu, wreszcie w oku cyklonu, w wichurze antyamerykańskich nastrojów, z którymi chciał się zmierzyć, żeby ocalić duszę. Odwracał się i już napierał na dwie pary silnych europejskich rąk, a te nagle w imponującej antyamerykańskiej harmonii, pchnęły go tak, że uderzył prawdziwymi iowańskimi pośladkami o polski bruk i nie słyszał nawet pogardliwego krzyku młodszego z kelnerów:

- Pieprzony Ukrainiec, naooglądał się amerykańskich filmów!

Fragment opowiadania Ameryka! Tytuł fragmentu pochodzi od redakcji.

Ameryka! Katarzyny Jakubiak - wydawać czy nie wydawać?
natychmiast wydać!
wydać za miesiąc - dwa...
najwcześniej za rok



Menu miesięcznika FA-art