WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 64, sierpień 2003 - OSTASZEWSKI 
OSTASZEWSKI

RZECZY RATUNKOWE

Jako natural born pessimist czułem się wreszcie w pełni usatysfakcjonowany. Słońce przygrzewało bez opamiętania, jaskółki darły się jak opętane, zwiastując wieczorną burzę, ludziska wczasowali się na potęgę, co nie przeszkadzało temu, że wskaźnik PKB wzrastał, a inflacji – malał, ja natomiast, siedząc na nowiutkich, malinowych materacach i popijając chłodną minerałkę, utwierdzałem się w powszechnym przekonaniu, iż nie jest dobrze. A to wszystko dzięki nowej książce Przemysława Czaplińskiego Świat podrobiony. Już sam tytuł niepokoi, bo podróbka to przecież nie to samo, co oryginalny produkt z metką wywaloną na wierzch tak, jak trzeba. Wie to każdy, najmłodszy nawet prozaik, niezależnie od tego, czy należy do roczników 80. czy 90. Ale wcale nie w podrabianiu tkwi największy problem. Najgorsze jest (choć dla urodzonego pesymisty nie takie złe, bo potwierdza przecie ponurą interpretację rzeczywistości), że Czapliński zdaje się tracić wiarę w literaturę. Czyżby długodystansowca, który niejedną już książkę o naszej prozie najnowszej machnął, dopadło zmęczenie? Krytyk pisze wciąż, ale ręka już mu omdlewa, usta same rozwierają się w potężnym ziewnięciu. Jeszcze kreśli z mozołem portret „Polaka naszych czasów” wywiedziony z prozy ostatnich lat, ale już nie może powstrzymać się od uwag, że w owej prozie „króluje mało pociągająca typowość”, a w ogóle całe to pisanie jest „niewysokiej klasy literackiej”. Jeszcze przedstawia zmagania naszej prozy z przyszłością, ale nie omieszka dorzucić, że antyutopie są u nas „niezbyt liczne i niezbyt wartościowe”. A wreszcie – rozważania na temat „nudy przedstawionej” zamyka znamiennym zdaniem: „Tak, może tak przedstawia się pożytek płynący z czytania prozy najnowszej”. Niby że nuda jest najmniej nudna ze wszystkiego, co interesuje pisarzy? Oj, niedobrze, oj, źle, i żadnej nadziei za oknem. Czyżby?

Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona usiadła na ascetycznej leżance i strzeliła wdzięcznie oczkami.

– Musimy kupić szafę – zakomunikowała.

– Przecież mamy już dwie – powiedziałem nieco zdziwiony. – A to daje jedną szafę na jednego członka naszej domowej społeczności. To chyba niezły wynik.

– Jakiego znowu członka?! Nie zamydlaj mi oczu patriarchalną frazeologią, tylko spójrz odważnie prawdzie w otwarte ślepka... – Moja odwieczna zrobiła dramatyczną pauzę. – A prawda jest taka: nie mamy już miejsca w szafach.

Co prawda, to prawda. Jakiś czas temu próbowałem odnaleźć mój ulubiony sweterek w serek i zanim udało mi się go namierzyć, przez dwie godziny przegrzebywałem się przez zwały ubrań. Nie ulegało więc wątpliwości, że kolejna szafa na pewno by się nam przydała. Zgodziłem się, ustaliliśmy czas wyjazdu po szafę i miejsce jej zakupu. Odetchnąłem i chciałem wrócić do lekturowych rozrywek pesymisty, ale nagle ogarnął mnie lęk. Przypomniałem sobie opowiadanie Macieja P. Prusa Kotki w szafie. Bohater tego tekstu nieomal popadł w obłęd, penetrując nieobjęte przestrzenie szafy wielkiej niczym świat, pełnej trupów, złych wspomnień, przeterminowanych magdalenek i brudnych skarpet. W końcu zrozpaczony modlił się nawet o ocalenie: „Wszystko mi się pieprzy. Miesza się w głowie. Panie Boże, doktorze, mój profesorze, przewodniku, wypuść mnie z tej szafy. Tak naprawdę jestem tu za karę. Gubię się w starych łachmanach, nie mam czym oddychać, ciemność mnie ogarnia coraz straszniejsza”. Batalion ciarek przemaszerował mi po plecach, ale, nic to, pomyślałem, przecież nie będę się drżał w obawie przed zwykłą szafą. Otuchy dodał mi też tekst Czaplińskiego Rzecz w literaturze: wyzwanie mimetyczne. Jak wyzwanie, to wyzwanie, trzeba je podjąć, przyjąć w dom i ugościć.

Czytałem tekst poznańskiego krytyka i starałem się podejść do problemu szafy wedle jego wskazówek. Najpierw pomyślałem o szafie jako o „rzeczy pierwszej”. Bo przecież tutaj, w krakowskim mieszkaniu, na początku była szafa, wszystko przez nią powstało, a bez niej nic nie powstało, co powstało. To szafa była pierwszym meblem w naszym mieszkaniu. To do niej dobieraliśmy kolejne meble. To z nią wiążą się nasze najsłodsze wspomnienia. Bo przecież „rzeczy pierwsze” zawsze smakują najsłodziej.

Przygotowany teoretycznie i emocjonalnie wyruszyłem z moją odwieczną, acz nieoficjalną narzeczoną do wielkiego i jakże bogato zaopatrzonego sklepu z wyposażeniem wszelkich wnętrz. Jedno mnie tylko niepokoiło. Czapliński napisał, że „w prozie po roku 1989 rzeczy są bardziej niż kiedyś gadatliwe. Mówią, i to wypada uznać za nową tendencję”. A jeżeli trafimy na takie właśnie, gadatliwe, szafy, które będą łasić się do nas, prosić, żebyśmy zabrali je do domu, postawili na honorowym miejscu, kochali i rozmawiali z nimi co wieczór? Może być ciężko.

Na szczęście szafy stojące w sklepie w równych szeregach milczały. Może onieśmielał je tłum ludzi, albo po prostu nie chciało im się z nikim gadać. Myślałem, że zakupy pójdą szybko i sprawnie, w końcu szukaliśmy konkretnej szafy, siostry bliźniaczki jednej z naszych udomowionych szaf. Kiedy jednak stanąłem przed długim rzędem szaf zaiste rozmaitych, poczułem niepewność. Rzeczy mają przecież, jak poucza Czapliński, pewien walor alegoryczny, „występują jako znaki większych całości”. Możemy kupić drewnianą szafę w stylu „dworkowym” albo nowoczesną i ekskluzywną niczym najnowszy model bmw. Każdy wybór ma pewne konsekwencje. Nabędziemy „dworkową”, a wtedy znajomi będą mi docinać, że mam jakieś pretensje do dobrego, szlacheckiego urodzenia, w końcu nazwisko na „–ski” zobowiązuje. Przywieziemy ekskluzywną, a koledzy będą się podśmiewać, że staram się być ciągle w awangardzie społeczeństwa konsumpcyjnego, żyjącego w rytm mody zmieniającej się niczym objawienia niepewnego proroka. Przez chwilę kombinowałem, czy może nie zafundować sobie „rzeczy historycznej”, starej i stylowej zarazem szafy, wygrzebanej gdzieś w sklepie proponującym klientom „graty do każdej chaty”. Zwierzyłem się z moich wątpliwości mojej odwiecznej, acz nieoficjalnej narzeczonej, która powiedziała wprost, że nie ma nad czym deliberować, tylko zgodnie z planem zakupić prosty i funkcjonalny produkt szwedzkiej myśli dizajnerskiej. Tak też się stało, a ja, ładując paczki do taksówki bagażowej, zastanawiałem się, czy nasi znajomi, widząc u nas w mieszkaniu szwedzką szafę, szwedzki stół i szwedzkie, choć zrobione malutkimi paluszkami jeszcze mniejszych Chińczyków, gadżety kuchenne (zaraz, zaraz, wtrąciła moja odwieczna, ostatnio od przyjaciół dostałam przecież fantastyczny żółty kubek, teraz mój ulubiony, który wcale nie jest szwedzki, więc nie przesadzaj z tą szwedyzacją przestrzeni domowej), nie pomyślą, że marzy nam się kolejny potop szwedzki albo choćby szwedzka swoboda w kontaktach jak najbardziej cielesnych.

Z trudem wciągałem wielkie paki z elementami naszej nowej szafy na drugie piętro. Narobiłem trochę hałasu na klatce schodowej, raz czy drugi – biję się w piersi – zdarzyło mi się rzucić słowem grubym a sprośnym. Z mieszkań zaczęli wyglądać sąsiedzi, prawdę powiedziawszy dotąd niezbyt sąsiedzcy. Inna sprawa, że sam nie miałem do tej pory wielkiej ochoty na zacieśniania więzów w ramach naszej osiedlowej wspólnoty. A teraz ludzie, z którym wymieniałem jedynie lakoniczne formułki powitalne, dopytywali się co niosę, komentowali życzliwie zakup, ofiarowywali pomoc. A więc taki jest wpływ „rzeczy ludzkiej”, o której rozpisywał się Czapliński, która wymusza na coraz bardziej odczłowieczających się homo sapiensach „sposób obcowania pełen ludzkiego, niepragmatycznego podejścia” i typ poznania, „które wykracza poza funkcjonalne oczywistości przedmiotu”. To dzięki zwykłej szafie udało mi się pokonać bariery międzyludzkie, które wcześniej wydawały mi się trudne do przekroczenia.

A potem zaczął się festiwal „rzeczy nostalgicznych”. Sprawdzaliśmy zawartość szaf, przekładaliśmy rzeczy z jednej do drugiej, długo oglądaliśmy ubrania, których już nie założymy, zastanawiając się, czy przypadkiem może jeszcze kiedyś się przydadzą. Ze swetrów i spodni, starych płaszczy i niemodnych kurtek wspomnienia ulatywały niczym niewidzialne mole. Przypominało się to, co było, przed oczami stawały wizje tego, co być mogło. Wchodziliśmy ponownie w martwe odnogi czasu, sprawdzając, czy przypadkiem nie pojawił się tam kożuch toksycznych wspomnień. Noc zastała nas w mieszkaniu zasłanym ubraniami, torebkami, butami, zagubionymi lata temu szalikami i czapkami, rękawiczkami bez pary. Siedzieliśmy na pobojowisku zmaterializowanej pamięci, popijając kalifornijskie wino i obracając w myślach co bardziej efektowne obrazy z przeszłości. Nad ranem mieliśmy już pomysły: moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona na nową aranżację naszego domowego wnętrza i badania wpływu przedmiotów na funkcje pamięci, a ja na fantastyczny tekst zatytułowany Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony mojej nieobjętej pamięcią szafy.

Zaiste rację miał Czapliński, pisząc: „w prozie lat dziewięćdziesiątych mamy do czynienia z ‘literaturą nowego napełnienia’, z odrodzeniem narracji przez rzeczy”. Jedna zwykła szwedzka szafa zmieniła przecież wygląd naszego mieszkania, kształt mojej tożsamości i typ relacji z sąsiadami. Poza tym szafa sprawiła, że moja wyobraźnia napełniła się nowymi pomysłami. Czyli – radujmy się! – w szafie zbawienie.


(13 sierpnia 2003)







Menu miesięcznika FA-art