WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Miesięcznik nr 82, luty 2005
KĘSIM KĘSIM

Martwe punkty. Antologia poezji „Na dziko” (1994 – 2003). Wybór, opracowanie i komentarz D. Pawelec. Ars Cameralis. Katowice 2004.

Śląska poezja miała już swoje antologie. Choćby te z lat ostatnich: Inny świt (redakcja – Marian Kisiel, Katowice 1994) i W swoją stronę. Antologia młodej poezji Śląska i Zagłębia (wybór, opracowanie i wstęp Paweł Majerski, Katowice 2000). Kolejna, autorstwa Dariusza Pawelca, jest – mówiąc pewnym skrótem – inna niż inne antologie śląskie oraz inna niż wcześniejsza antologia opracowana przez niego samego. Myślę o publikacji z początku lat dziewięćdziesiątych Powiedz prawdę. Antologia poezji pokolenia 68. Tak naprawdę Martwe punkty są książką krytycznoliteracką, nazwaną antologią poezji „Na dziko”. I tak naprawdę, problem, który uwyraźniają nie dotyczy tylko obszaru poezji ze Śląska. Zaznaczenie regionalności można tłumaczyć tym, że Martwe punkty zostały pierwotnie zaprezentowane słowackiej publiczności (w tłumaczeniu miały swoją premierę w 2003 roku), zaś współwydawcą na Słowacji była katowicka Ars Cameralis. Akcenty w książce nieco inaczej się jednak rozkładają, gdy czyta się ją w kontekście polskim. W Martwych punktach Pawelec opowiada bowiem o dawno temu rozpoczętej przygodzie poezji polskiej z negatywnością. Przygoda ta, rozpoczęta pod koniec XIX wieku i najmocniej związana z nazwiskiem Leśmiana, była jednak zwykle marginalizowana. Nigdy też nie brało w niej udziału aż tylu bohaterów. Tak licznie pojawili się oni dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku, i dlatego można uznać, że to, co było do tej pory marginalne, wchodzi w główny nurt. Pawelec dobiera wiersze w taki sposób, by pokazać, że centrum doświadczenia poetyckiego (w tej antologii – centrum doświadczenia poetyckiego młodej poezji na Śląsku) stanowi relacja z niczym. Sam autor nazywa to „»uśmiertelniającym«, zatem, anty-pomnikowym sposobem rejestracji świata”. Wiersze Brzoski, Lekszyckiego, Majzla, Meleckiego, Podgórnik, Kuczoka, Siwczyka, Olszańskiego, Kobierskiego, Kremzy i Sarny, ułożone w czterech rozdziałach, pokazują fascynację tych poetów dialektyką obecności i nieobecności, obrazami umierania, odchodzenia, zanikania. Patronem filozoficznym stał się Bataille. Tym sposobem napisał Pawelec książkę krytycznoliteracką, w której zauważył to, co inaczej ustawia poezję polską: nie w porządku afirmacji i pocieszenia, ale krytyki i negacji. Bo oczywiście, nie tylko na Śląsku taki nurt poezji jest widoczny. Związek języka i nieobecności jest, moim zdaniem, najbardziej charakterystyczną cechą poezji po roku 1990. Jest to też rys wyraźnie anty-Miłoszowy, który przecież określał swoją poezję jako „pogoń za rzeczywistością”. Do zbiorku składającego się z poetów śląskich można zatem bez wątpienia dołączyć Dariusza Suskę, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, w jakimś stopniu Tomasza Różyckiego… A za patrona uznać Rymkiewicza.



Michał Witkowski: Lubiewo. Korporacja „Ha!art”. Kraków 2005.

No i stało się – otrzymaliśmy książkę, która ma stanowić literackie świadectwo istnienia pedalskiej (a właściwie ciotowskiej) subkultury. Ciekawym jednak, czy polityczny wymiar tego przedsięwzięcia nie przesłoni innych. Szczerze mówiąc, bardziej zaintrygowały mnie literackie koneksje Witkowskiego, który z rozmysłem konstruuje linię własnych protoplastów w sztuce pedalstwa oraz opowiadania. Wskazani zostali Breza, Gombrowicz, a przede wszystkim – Białoszewski, którego kolekcje „donosów rzeczywistości” dostarczyły kompozycyjnego wzoru dla drugiej, obszerniejszej części książki, zatytułowanej Ciotowski bicz (ów „bicz” to po prostu spolszczone „beach”, bo też o plażę się tutaj rozchodzi). Z kolei pierwszy utwór, Księga ulicy, został utrzymany w konwencji niby-reportażu. Widziałbym w tym aluzję do literatury epoki PRL, zarówno z czasów heroicznego budownictwa (takie, powiedzmy, Przy budowie), jak też z lat rozrachunków i rozliczeń (stylizacje reporterskie doby stanu wojennego). Wątek PRL jest bowiem u Witkowskiego szalenie istotny, a być może – zaryzykuję – najważniejszy. Rzecz nie tylko w tym, że autor pozwolił sobie na przekorne zainscenizowanie sporu między oldskulową, peerelowską „ciotowatością” a nowoczesną, liberalną „gejowatością” (nie trzeba dodawać, że narrator sympatyzuje z tą pierwszą). Chodzi także o to, że czasy nieboszczki Ludowej nieoczekiwanie awansują do rangi Złotego Wieku sztuki opowiadania: „na nocnych dyżurkach nie było jeszcze telewizorów, więc wyobraźnia pracowała pełną parą (…)”. W obu książkach Witkowskiego, Copyright i Lubiewie, znajduję – zabarwioną autoironią – próbę zrewaloryzowania nieboszczki Ludowej, więc raczej tu doszukiwałbym się specjalności tego autora, nie w pedalskim temacie. KU



Janusz Rudnicki: Mój Wehrmacht. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2004.

Proza Janusza Rudnickiego jest jedyna w swoim rodzaju. To – pożyczam określenie od pisarza – po prostu „proza rudnicka”. Inaczej rzecz ujmując: pisarstwo autora Cholernego świata ma wyrazisty, rozpoznawalny styl, efektowny, ale nie efekciarski, prowokacyjny i miejscami dosadny, ale nie obsceniczny, bliski językowi potocznemu, ale jednak błyskotliwy, pełny zaskakujących metafor i porównań. Choćby takich, jak jedna z moich ulubionych fraz z nowej książki, pochodząca z tekstu tytułowego: „Wehrmacht charakter miał tak obronny, jak zaczepny był Gandhi”. To właśnie wyjątkowy styl prozy Rudnickiego sprawia, że z ciekawością zaglądam do kolejnych książek tego pisarza, mimo iż w gruncie rzeczy pisze on wciąż o tym samym, czyli o własnych przygodach lekturowych i niewesołym życiu Polaka mieszkającego w Niemczech.

Mój Wehrmacht składa się z dwóch części zatytułowanych: Czytanie i Pisanie. W pierwszej Rudnicki zajmuje się opublikowanymi w Niemczech pracami o strasznych kobietach jeszcze straszniejszych facetów. Wypada wytłumaczyć, w jaki sposób autor pisze o interesujących go książkach. Jak stwierdza sam Rudnicki, „opowiada” o nich tak, jak „opowiada się filmy”; trochę streszcza, trochę komentuje, doprawia humorem i absurdem, wyraźnie zaznacza własny punkt widzenia. Przekłada zawarte w cudzych książkach historie na „język rudnicki”. Nie każdemu ów język musi się podobać, bo pisarz nie dba o standardy politycznej poprawności, nie stara się kokietować czytelników okrągłymi frazami.

Pisarz w Czytaniu skupia uwagę na paniach związanych z dramatopisarzem, swego czasu prawdziwym guru literatury niemieckiej, Bertoltem Brechtem (Siedem kobiet Bertolta Brechta) i kobietach faszystowskich notabli (Hitler całuje rączki, czyli pierwsze damy Trzeciej Rzeszy). Są wśród nich kobiety mądre i głupie, naiwne i wyrachowane, próbujące zachować samodzielność i niewolniczo oddane mężczyznom, wszystkie jednak bez wyjątku zafascynowane są władzą i siłą tych, u boku których stają (albo próbują stanąć). Rudnicki portretuje je wyrazistą kreską, nie żałując przy tym złośliwości, które mogą wzburzyć feministki. Ale dostaje się od pisarza również mężczyznom. Brecht przedstawiany jest jako erotoman i cham, pomiatający ludźmi. Hitler to komiczny bawidamek z nastroszonym wąsikiem.

Rudnicki, podobnie jak autorki „opowiadanych” przez niego książek, zagląda pod podszewkę historii (czy też – historii literatury), odkrywa, niczym dziennikarz brukowca, wstydliwe słabostki i śmiesznostki znanych ludzi. Na pozór może się to wydawać bzdurne i niesmaczne. Ot, szukanie sensacji. Jedank autor Mojego Wehrmachtu, pokazując zwykłe ludzkie namiętności szarpiące Brechtem, Hitlerem czy Goebbelsem, każe nam zastanowić się, jak niewyraźna, zamazana jest granica pomiędzy miernością a wielkością, ale też – między normą a zbrodnią. Inaczej rzecz ujmując: im bardziej w opowieści Rudnickiego ludzie ci są zwyczajni, tym bardziej zdają się być przerażający.

W drugiej części książki pisarz szkicuje scenki ze swojego „niemieckiego” życia, niby realistyczne, ale raz po raz groteskowo przełamywane. Po raz kolejny Rudnicki objawia się jako człowiek zagubiony (ta proza ma w końcu wyrazistą podściółkę autobiograficzną), który nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, wciąż odkleja się od niej, czuje się „nie na miejscu”. Jak w tekście Czarny tulipan. Na pchlim targu w Hamburgu pisarz kupuje fotel z kina „Junak” z Kędzierzyna-Koźla (swojego rodzinnego miasta) i potem w drodze do domu, czekając na autobus, siedzi w nim „sam, bez rzędu, z niego wysadzony, ostatni, cała publiczność dawno już się rozeszła”. Jakby wciąż nie potrafił złączyć dwóch cząstek, polskiej i niemieckiej, własnego życia. Problemy z uporządkowaniem własnego życia przekładają się na kłopoty z kobietami. Kobiety wyjeżdżają, odchodzą, a autor nie umie albo nie chce ich zatrzymać. Te kłopoty Rudnickiego potraktować można jako ironiczny komentarz do historii „opowiedzianych” w pierwszej części książki.



Dominik Lewiński: Strukturalistyczna wyobraźnia metateoretyczna. O procesach paradygmatyzacji w polskiej nauce o literaturze po 1958 roku. TAiWPN „Universitas”. Kraków 2004.

Wiele obiecywałem sobie po tej książce. Chyba zbyt wiele. W ostatecznym rachunku najciekawiej prezentuje się sam projekt. Lewiński przedstawia dzieje strukturalizmu w Polsce jako udany przewrót, bardziej nawet instytucjonalny niż umysłowy. Słusznie, bo też twórcy i sprawcy tego przewrotu najzupełniej świadomie dążyli do jego instytucjonalizacji. A powołane przez strukturalistów instytucje okazały się bodaj najtrwalszą cząstką ich dorobku. Lewiński omawia kolejno zjazd polonistów z roku 1958, serię konferencji teoretycznoliterackich, strukturalistyczne kompendia – Słownik terminów literackich oraz Zarys teorii literatury, ekspansję elementów doktryny w programach nauczania, a na koniec socjalną oraz doktrynalną rolę dwumiesięcznika „Teksty”. Rzecz w tym, że same analizy pozostawiają niedosyt. Jak na mój gust, Lewińskiego zanadto pochłania tropienie systemowych reguł, przez co opowiedziana historia wydaje się zbytnio odpersonalizowana, wyabstrahowana i anonimowa. Zbyt wiele miejsca poświęcono wstępnym dywagacjom metodologicznym, choć rozumiem, że drobiazgowe przedstawienie „konstruktywistyczno-systemowej teorii wiedzy i komunikacji” było rodzajem asekuracji. Taktyczny sens scjentycznej retoryki jest oczywisty, niemniej w lekturze to trochę przeszkadza. Gwoli przykładu, czytamy: „Najogólniejszą formułą charakteryzującą zjawisko KTP [= Konferencje Teoretycznoliterackie Pomocniczych Pracowników Polonistyki] w perspektywie socjologicznej jest Luhmanowska zasada inkluzji. Oznacza ona stałą tendencję do obejmowania skutkiem działania systemu jak największej liczby członków formacji kulturowych, znajdujących się w funkcjonalnym zasięgu używanych w nim dyskursów.” Itp., itd. A mówiąc po ludzku, chodzi o to, że liderzy ruchu posłużyli się strategią „kto nie przeciwko nam, ten z nami”, adresując bardzo szeroko ofertę współpracy. Bez względu jednak na te wszystkie pretensje, trzeba mocno podkreślić, że autor zmierzył się z tematem niezwykle trudnym. Nie bez powodu powiadano wśród polonistów, że jeszcze przez najbliższe pół wieku nie znajdzie się dość odważny, by podjąć ryzyko. Lewiński się odważył. Że to książka doktorska i że wydała ją najbardziej prestiżowa z polonistycznych oficyn, to tylko dodaje smaczku. A swoją drogą, jestem ciekaw, czy znajdzie się recenzent gotowy się zastanowić nad socjalnymi, dyskursywnymi i politycznymi uwarunkowaniami tej publikacji.



Michał Orzechowski: I. Wydawnictwo Nowy Świat. Warszawa 2004. Ostatnimi czasy coraz częściej zdarza mi się sięgać po fantastykę. Pewnie dlatego, że tzw. proza głównego nurtu staje się trochę monotonna, za dużo w niej opisów naszej ponurej teraźniejszości i rozlicznych problemów rodaków w wieku przedprodukcyjnym, produkcyjnym i poprodukcyjnym. I oto kolejne odkrycie z działki fantastyki: debiutancka powieść Orzechowskiego, który w chwilach wolnych od dziennikarzenia i podróżowania machnął książkę. Jest to powieść z rodzaju „niezła, ale…”. Akcja powieści rozgrywa się w bliżej nieokreślonej, ale odległej przyszłości. Nadmierny rozwój technologiczny, przeludnienie i brak dbałości o matkę naturę – wszystko to razem wzięte doprowadziło do globalnej katastrofy ekologicznej, zamętu i wojen. Po „Erze Prądu” nastała – by tak rzec – Era Unplugged, czyli cywilizacyjny regres. W świecie przyszłości przedstawionym przez Orzechowskiego wytwarzanie prądu objęte jest zakazem, nielicznych wynalazków technicznych używa się niechętnie, nie ma swobodnego przepływu informacji, książki są tak rzadkie, że używane są jako środek płatniczy, a wiedza o przeszłości jest zlepkiem przypadkowych informacji. Ludzie żyją w wielomilionowych miastach, zarządzanych na modłę biurokratyczno-totalitarną (wydzielanie jedzenia przez władzę, daleko posunięta inwigilacja), w których grasują mafie Handlarzy. Jest jednak jeden sprawiedliwy: młody policjant Or, trochę buntownik, trochę idealista-naiwniak. Chcąc rozwikłać zagadkę zbrodni popełnionej na córce przyjaciela, Or udaje się w podróż na Wschód. Jak się okazuje, wyprawa ta zamienia się w prowadzone przez bohatera poszukiwania prawdy o sobie samym, świecie, w którym przyszło mu żyć, i historii tegoż świata. Wiadomo – wielu śmiałków udawało się na Wschód w poszukiwaniu oświecenia (a Or dodatkowo trafia także do nieba, a dokładniej – na stację orbitalną). Powieść Orzechowskiego jest zgrabnie napisana, znaleźć w niej można ciekawą wizję przyszłości, sporo intertekstualnych smaczków i humoru, ale… Autor jednak nazbyt chętnie sięga po schematy rodem z hollywoodzkich filmideł: otóż miłość, która pozwala pokonać wszelkie przeciwności, odgrywa w tej powieści sporą rolę. Na koniec Or (wypowiedziawszy wcześniej podniosłą kwestię – wiadomo, że bohater amerykańskiego filmu powinien na koniec rzucić jakąś „złotą myśl” – jeśli jest jakiś sens we wszechświecie, to ty tym sensem jesteś) obejmuje swoją wybrankę, o dosyć złowróżbnym imieniu Kasandra, głębokim, skupionym spojrzeniem i odchodzi z nią w świetlistą przestrzeń na pewno ku świetlanej przyszłości. Koniec, wyciemnienie (ups, chyba zdradziłem zakończenie…). Warto również zwrócić uwagę na ciekawą szatę graficzną książki, która stylizowana jest na starożytną księgę, znalezioną – powiedzmy – w nieużywanej od stuleci kawiarence internetowej. Autorem projektu graficznego książki i ilustracji jest litewski artysta plastyk Linas Domarackas.








Menu miesięcznika FA-art