WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik nr 82, luty 2005 - SOŁODUCHA 
SOŁODUCHA

WYPATROSZYĆ POLAKA

Właściwie to nie wiem, skąd we mnie ta organiczna niechęć do różnych świeżutkich trendów i prądów. I w konfekcji, i w myśleniu. Dlaczego zakwita mi na ustach zjadliwy uśmieszek, gdy słyszę o najnowszej kolekcji Moschino, o Derridzie, Kristevej czy innym Lacanie. Zamiast podziwiać, zamiast padać plackiem i kłaniać się do ziemi w podzięce, że mnie tu karmią, że chcą mojego wzrostu zachodniego i pełnej informacji, mnie zazwyczaj jad zaczyna sączyć się z ust. I grymas szyderczy je wykrzywia. Po czym obracam się na pięcie. Bo jakoś tak mam właśnie, że w tej sprawie nic a nic nie odróżniam tendencji do zakładania japonek i bluzy dresu od zachwycania się najnowszymi wykwitami feminizmu pomieszanymi, dajmy na to, z rewelacjami psychoanalizy i krytyki postkolonialnej. Jestem podejrzliwy i zupełnie mechanicznie nastawiam się od razu na szukanie na dnie różnych potwierdzeń przynależności do kółek różańcowych i szkółek niedzielnych.

I wiem, że ta moja podejrzliwość ociera się trochę o obsesję. Ale cóż. W pewnym wieku człowiek musi wreszcie zaakceptować siebie. Ale na szczęście ta podejrzliwość nie zawsze jest przeszkodą. Ma swoje pozytywne strony. Jak czasami się odezwie, to już jest znak, że z tym czy tamtym nie jest źle. Być może właśnie dzięki niej tak dobrze wchodzi mi na przykład Lubiewo Witkowskiego, który się wyśmiewa z gejbarów i stawia na bary mleczne. Na pierwszym poziomie więc wszystko w porządku – Witkowski jest dokładnie całkiem nie trendy. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że na drugim poziomie on jest jednak trendy. Bo z drugiej strony, niestety, oldskulowość u Witkowskiego się odzywa. Lubiewo modernistyczny świat stróżów nocnych stawia przeciwko nowoczesnym miłośnikom love parade z irokezem na głowie. Tu się zaczepił. I wyszła, niestety, trochę na fali ta historia – choć naprawdę świetnie zrobiona. Rozpoznanie tej oldskulowej podpórki niestety notę ogólną obniża.

Niezależnie od oceny Lubiewa jasne jest, że z ideologią autentyczności trzeba uważać, że obowiązuje tu bolszewicka czujność. Groźba zamienienia się w psa niuchającego stale wokół siebie, bo zewsząd mu zapach nieczysty zawiewa, jest niestety realna. – Tak, tak kolego – pokiwałem nad sobą głową – łatwo stać się prorokiem autentyczności, który w głowie ma tylko jedno. I od razu odetchnąłem z ulgą i poprawiło mi się samopoczucie. Zorientowałem się bowiem, że skoro doszedłem do tego niezwykle ważnego wniosku, to widocznie jestem dostatecznie krytyczny wobec samego siebie.

Pozostało jednak bez odpowiedzi pytanie podstawowe. Właściwie skąd ta podejrzliwość wobec podsuwanych pod nos propozycji się we mnie wzięła? Skąd we mnie, niewątpliwie szlachetna, potrzeba obcowania ze światem wymyślonym absolutnie od nowa. Skąd totalny głód oryginalności i to takiej, która nie zechce zgiąć głowy przed żadnym aktualnym prądem, która wobec trendów stanie okoniem i przebije ich swąd własnym swądem. Która zmusi do opadnięcia na kolana, walenia głową w ziemię i mamrotania w kółko – jestem tylko zachwytem, jestem jednym wielkim „aha” na Twój widok.

Można znaleźć co najmniej kilka wytłumaczeń. Przede wszystkim może to być kwestia niepotrzebnie wygórowanych standardów przykładanych do świata. Mam po prostu niepotrzebnie mocne przekonanie, że to, co najbardziej wartościowe, wzniosłe i ciekawe, to umiejętność przełożenia doświadczeń indywidualnych, jednostkowych i niepowtarzalnych na niezafałszowany język, który oryginalność łączy z komunikatywnością. Na tym chyba polega rzadkie doświadczenie cudu twórczości, nieczęsty zachwyt nagłego otwarcia się nowych horyzontów. Mimo tego, że, ontologicznie rzecz biorąc, rodzimy się zawsze jakoś tu i teraz, i w tym sensie jesteśmy zawsze nieoryginalni, dostrzegamy prawdziwą siłę duchową tam, gdzie rodzi się koncept organizujący znajome skądinąd doświadczenia i poglądy w jakiś niepowtarzalny, nieprzeciętny kształt. W dziwną mgławicę nadzwyczajności, która powala na ziemię i każe czcić mocarza, który się z niej wyłania i który jednym ruchem tu oto świat stwarza.

Mocne przekonanie o tym, co jest wartościowe, jest też źródłem odwrotnego odczucia – słabość ducha daje o sobie znać, gdy pojawia się wrażenie wtórności, mechanicznej czujności, automatycznego transportu aktualnych nowinek i trendów. W tym sensie przystosowanie się do praw rządzących tzw. rynkiem intelektualnym, bycie intelektualnie trendy, jest tak samo tandetne i podejrzane, jak w sferze mody czy gadżetów. Nie widzę tutaj absolutnie żadnej różnicy mimo wzniosłości tematu. I wydaje mi się, że należy skończyć z rolą pasa transmisyjnego światowych trendów i zdobyć się na jakąś niezależność. Pytanie brzmi tylko: czy w Polsce autentycznie sięgającej swoich doświadczeń, nie należałoby po prostu zostać prawdziwym wschodnioeuropejczykiem? I co to znaczy być nim dzisiaj?

Od kiedy przy fanfarach i łopocie flag staliśmy się „prawdziwą Europą”, palące stało się pytanie, „jaką” to jesteśmy tak naprawdę Europą. I chciałoby się bardzo znaleźć jakąś odpowiedź. Niestety – o zgrozo – nic nie pojawia się na horyzoncie. Ci, którzy próbowali coś bąkać, wpadali od razu w jakieś straszliwe schematy – romantyczne koleiny lub też pozytywistyczne wzdychania. I zazwyczaj kończyli na dziewiętnastowiecznych pyskówkach i okładaniu się po plecach starymi mapami.

Mimo tych porażek poszukiwanie odpowiedzi wydaje się jednak bardzo, ale to bardzo ważne. Wręcz niezbędne. Wypada zatem podjąć ten wysiłek z wiarą, że gdy podjąć go wystarczająco gorliwie, to da się stworzyć podłoże do rozważań nad tym, kim moglibyśmy być, gdyby okazało się, że jednak pragniemy być kimś innym, niż jesteśmy w tej chwili. Bo wypatrywany przez tak wielu powrót do szlacheckich zajazdów, jankielowych cymbałów i kotletów z serca niedźwiedzia na pewno nie jest dobrym wyjściem i usilnie potrzeba innych, bardziej zaawansowanych i wyrafinowanych propozycji. Przy tym takich, które nie wpadałyby w wulgarne dualizmy prawica – lewica, kościół – państwo, holiści – atomiści itd. Czyli kategorie, które wpychają nas w nie dające żadnych wymiernych korzyści odwieczne schematy.

Jak zwykle w takich momentach niezawodny jest stary Witold Gombrowicz – wskazujący drogę ascety. Według niego tylko skromność może nam pomóc odejść od banalnych, historycznych podziałów i zająć się tym, co naprawdę pierwotne i wymaga przypomnienia. Tylko skromność pozwoli uwolnić się od durnochmurnych określeń i bombastycznych mitów. Trafnie i bez sentymentu określić naszą pozycję w świecie. Odmitologizować Polaka – woła Gombrowicz – obedrzeć go ze skóry, wypatroszyć go ze śmierdzących wnętrzności i przygotować do nowych narodzin. I woła tak nie po to, by epatować okrucieństwem. Trzeba zedrzeć z Polaka wszelkie warstwy historii po to, żeby go gołego i całkiem bezbronnego, na nowo zaczarować, odziać w inny kubraczek – pełnowartościowy i dostosowany do nowych wyzwań.

Poszukując więc odpowiedzi na pytanie, jaką jesteśmy naprawdę Europą, nie należy działać pochopnie. Akcję patroszenia, zdzierania i zaczarowywania należy przeprowadzać powoli i systematycznie. To pozwoli być może dotrzeć do tych pokładów „nowoczesnej mitologii”, których potrzeba w epoce postutopijnej. W której to praktyka skazuje nas na działanie pomimo i wbrew wcześniejszym, nawykowym identyfikacjom i woła do nas – bądź wschodnioeuropejczykiem.







Menu miesięcznika FA-art