WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Miesięcznik nr 89, wrzesień 2005
KĘSIM KĘSIM

Elfriede Jelinek: Amatorki. Przeł. A. Majkiewicz i J. Ziemska. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2005

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Amatorki pokazują przede wszystkim bebechy bohaterek, ich emocje, które zostały przelane na papier przez obserwatora-podglądacza (nie zaś krytyka) o wprawnej ręce. Na zasadniczą tkankę powieści składają się infantylne, bezrefleksyjne sądy, zdania-frazesy wypowiadane z tępą bezmyślnością właściwą ludziom emocjonalnie upośledzonym. Jakkolwiek wszechwiedzący, narrator dystansuje się wobec emocji i stanów psychicznych bohaterek, relacjonując je sucho, tak jak zwykło się opisywać rzeczy. Wdzieranie się w ich ubogi i patologiczny przecież świat wewnętrzny przywodzi momentami na myśl Pałubę Karola Irzykowskiego. Podobnie jak w tej eksperymentalnej powieści analiza psychologiczna nie przybiera formy pierwszoosobowej prozy konfesyjnej, czy tym bardziej dialogów, które są w Amatorkach właściwie nieobecne. Formą wyraźnie i nie bez przyczyny faworyzowaną pozostaje streszczenie. Podobnie jak w Pałubie odnajdujemy w Amatorkach momenty pęknięcia fabuły, w których ujawnia się narrator: „w miejskiej oazie spokoju rozpoczyna się nasza historia, która niebawem się zakończy”, „dalsze koleje losu brigitte właściwie się skończyły i nie ma już potrzeby tutaj o nich mówić”. Opowiadanie powstaje więc niejako na naszych oczach, śledzimy losy bohaterek (ich imiona są konsekwentnie pisane z małej litery) niczym chirurgiczną ingerencję w żywy organizm.

Sądy odautorskie, jako ocena opowiadanej rzeczywistości, nie zostają wypowiedziane wprost, a jednak są wyczuwalne w każdym niemal słowie. Znakiem szczególnym powieści Jelinek jest bowiem zjadliwa ironia, szyderstwo wymierzone w cielęcą pokorę bohaterek, ale przede wszystkim w absurd patriarchatu jako niewolniczego systemu: „dzisiaj heinz zrobił brigitte dziecko. gratulacje.”, „paula, życie właśnie przejeżdża! ale nasza paula wciąż szuka kluczyków od samochodu. do widzenia, paula, szerokiej drogi!”. Sarkazm przybiera niejednokrotnie formę koszmarnego czarnego humoru: „zamiast mydlanego ługu biały wianek do ślubu. zamiast aborcji weselnych tortów kilka porcji.”. Jeśli swoją powieścią wypowiada Jelinek bezkompromisową wojnę patriarchatowi, to czyni to w sposób najbardziej zuchwały: dzierżąc w ręku jego język, jego własną broń.



Miloš Doležal: Gmina. Przeł. J. Kędzierski. Wydawnictwo Czarne 2004.

O autorze wiadomo stąd i stamtąd, że jest poetą o religijnym zacięciu, więc wprowadzająca jego twórczość do obiegu języka polskiego książka ustawia go bodaj w fałszywym świetle. W Gminie nie ma bowiem wyraźnych śladów podobnych zainteresowań – to tom, na polskie ucho, Hrabalowski, poskładany z barwnych opowieści rozpisanych na wersy. Opowieści, które w Czechach zapewne wchłania się w gospodzie, natomiast u nas można je usłyszeć w wioskach i małych miasteczkach przy piwie po robocie lub na imieninach. Jak się zdaje, autora zafascynowała (a polskiego wydawcę może zachęciła do publikacji) względna, „środkowoeuropejska” egzotyka tych historii, snutych pewnie coraz rzadziej w tytułowej gminie, będącej oczywiście pępkiem świata, gdyż to, co ożywia ludzi przy piwie jest obecnie najczęściej dostarczane przez telewizję. W sumie książka jest interesująca jako nostalgiczne wspomnienie o kulturze masowej w czasach sprzed dominacji dużych mediów (radio, telewizja). Westchnienie do czasów, gdy wiadomości i wyobrażenia o szerokim świecie sączyły się do lokalnych społeczności powoli i zawsze były zapośredniczone losami konkretnych ludzi – krewnych, sąsiadów czy znajomych. Jeśli kto lubi takie klimaty, będzie zadowolony. Dodatkowo zaś, dzięki dobrze przygotowanym przypisom, za które należy się podziękowanie redaktorom, przypisom objaśniającym pojawiające się motywy i dopowiadającym biografie przewijających się przez wiersze postaci, można odebrać lekcję historii Czech, owszem, pouczającą.

Niestety, chociaż anegdoty poszczególnych utworów zachęcają do lektury, bo chwytamy sens zdarzeń bez większego trudu, to jednak tłumaczenie pozostawia dużo do życzenia. Gdy przyjrzeć się dokładniej, niedoróbki, obecne niemal w każdym wierszu dają zajefajne efekty. Wymodzenie zgrzytającej po polsku frazy „tapczan śmierci” jest pomniejszym dokonaniem tłumacza, o wiele bardziej fascynujące są „pachwiny Kasztanki i Siwka”, do których idąc, tuli się bohater jednego z tekstów (gdyby się tulił do zadów, jeszcze bym to zrozumiał). Oraz powiedzmy, „Kamilowe ramiona w marynarce i bez głowy”, które „naprężyły się i usiadły”. Jakkolwiek brzmi to makrabycznie, aż prosi się o więcej szczegółów, bo to, co zapodał tłumacz, jedynie wyćwiczona na filmowych horrorach wyobraźnia jest w stanie zamknąć w obraz (koleżkę przejechał pociąg, magiczne słowo, którego brakło tłumaczowi to chyba „tors”). O wyrażeniu „nogi jak sztachety krzywe” tylko napomknę. Sztachety owóż, są nawet w Polsce zazwyczaj proste, a w Czechach, dam głowę, są proste zawsze. Jeśliby coś miało być krzywe i drewniane, a nie byłoby to tłumaczenie, to obstawiałbym klepki (beczki); mówi się czasem o niektórych okazach giczoł – „na beczce prostowane”.








Menu miesięcznika FA-art