WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik nr 91, listopad 2005 - Karpowicz 
Karpowicz

NIEHALO

Punkt kulminacyjny wściekłości mam już za sobą. To jest: jeden z wielu, jakie niesie poniedziałek, wtorek, każdy dzień po prostu. Jakoś przetrzymałem. Nie wybuchnąłem. Dla odmiany dopada mnie rezygnacja i zobojętnienie, znieczulenie miejscowe, ale i ogólne. Jakby powietrzem zabawiał się jakiś anestezjolog.

Pamiętam, kiedyś na proseminarium moja promotorka o niezwykle wysokiej kulturze literackiej, z metr pięćdziesiąt, niezwykle wyostrzonym smaku literackim, jak to sama mówiła, inaczej bym na ten smak wyostrzony nie wpadł, niezwykłej głębi spojrzenia, do literatury – mówiła – trzeba mieć oko, nie dodała, że chyba po to tylko, żeby nie czytać grubych książek, więc ona postanowiła tamtego dnia obrzydzić nam Duklę Stasiuka, bo za to akurat jej płacą.

I powiedziała: bo Dukla Andrzeja Stasiuka, to jest: kochanieńcy, historia kosmicznego anestezjologa, który uśpił czas tak, że czas płynie, ale jednocześnie, moi kochanieńcy, nie wie, że płynie, więc jakoś tak jakby stoi w miejscu, trwa i się rozpruwa, rwie i zszywa się, ceruje. Niezłe, nie?

Ciekaw jestem, czy sama to wymyśliła, czy zerżnęła od jakiegoś prawdziwego profesora z prawdziwego uniwersytetu po to, żeby wykuć na blaszkę i nas czarować na proseminarium, dodając swój bełkot włókienniczy, niestety?

Nikt jej nie uwierzył. Kilka osób zaśmiało się cicho. Dotąd odbierała teksty za pomocą skóry i opracowań, żadnych udziwnień, zero zdań wielokrotnie złożonych, a tu proszę. Wielokrotnie złożone, mętne niewiadomoco.

Do tych śmiechów dołączyły śmiechy koleżanek-polonistek. Głupie pindy, nicniejarzące, przyszłe gospodynie domowe, klakierzyce, wazeliniary, lachociągi, w najlepszym razie kiepskie nauczycielki, zohydzające literaturę za pomocą bogoojczyźnianego kultu trzech złotych cielców, albo w najlepszym razie kulturalne ciotki, niezorientowane, niekompatybilne ze współczesną sztuką, nieinteraktywne. Więc jałówki się śmieją i nie wiedzą, dlaczego się śmieją.

Śmieją się, bo trochę mądrzejsi koledzy zaczęli się śmiać. Bo one chcą spodobać się trochę mądrzejszym kolegom. Chcą szybciutko zostać zapłodnione i zaobrączkowane. Tylko dlatego.

A moja promotorka: dlaczego Gosiu się śmiejesz? A Gosia, dwumetrowa, wielkocyca, rumiana dziewka z jakiejś wsi pod Białymstokiem: nie wiem, pani profesor.

Jak nie wiesz, mam ochotę ją zapytać, to po chuj szczerzysz kły?

Psiapsiółeczki-cipeczki chichoczą. Teraz chociaż mają prawdziwy powód, wiedzą, co tak zabawnego zaszło, że tak zabawne jest to, iż ich Gosienieczka wpadła przed wykładowcą na głupocie. A że wykładowca nie grzeszy bystrością – może po prostu już jej się nie chce być bystrą – osiągnięcie nie lada: bieżący debil przyłapał przyszłego debila na debilizmie. Jak w horrorach idei Zanussiego. Statyczna kamera i temat główny nieobecny, bo na zwolnieniu lekarskim.

Odpłynąłem na chwilę i proszę: kasjerka we łzach, katopolo z ustami w literę M, M jak mściwość czy miłość. Z ustami w poziomą błyskawicę, logo SS. Kolejna wojenka o kisiel, partyzantka o coś. Odkładam grzecznie mleko 0,5 oraz 3,2 na półkę.

Pójdę do innego sklepu. Nie mam czasu. Muszę do roboty. Już i tak Ciecierzyca na pewno pobiegła naskarżyć naczelnemu: pan Maciek to nie dość, że się spóźnił, chociaż prezydent i komisarz, takie święto, to jeszcze wyszedł w czasie pracy. Rzygać mi się chce, puścić pawia, uwolnić.

Tuba Młodości

Otrzymaliśmy wiele listów od czytelników po programie Warto rozmawiać, prowadzonym przez Jana Pospieszalskiego. Zarzucacie państwo prowadzącemu nieobiektywność, ale też prosicie nas – w szerszej perspektywie – o ustosunkowanie się do powinności dziennikarskich. Naczelny, z filuternym i przyjaznym błyskiem w oku, pozwolił mi odpowiedzieć w imieniu redakcji.

Zwiecie Jana Pospieszalskiego żelbetonem prawicowo-chrześcijańskim. Przyznać muszę, że ocena ta, choć okrutna, nie jest wyczerpująca. Zgodziliśmy się w redakcji, że właściwsze byłoby określenie: wojująco-ekumeniczny żelbeton prawicowo-chrześcijański.

Tym, którzy sądzą, iż opisaliśmy Jana Pospieszalskiego w sposób stronniczy i niesprawiedliwy, chciałbym zwrócić uwagę na znaczenie poszczególnych słów. Wojowniczość nie była nigdy cechą złą. Już nasi przodkowie, od Mieszka I, musieli walczyć o swoje. Wojowniczość, w połączeniu z ekumenizmem rozumianym jako porozumienie ponad barierami, traci swój pozornie pejoratywny charakter.

Żelbeton jest solidnym materiałem konstrukcyjnym. Nie sądzę, żeby którykolwiek spośród architektów miał cokolwiek przeciwko wykorzystaniu żelbetonu we wznoszonych przez siebie budynkach. Może jest to materiał prostacki i niewyrafinowany, ale solidny i odporny.

Zaś zbitka prawicy i chrześcijaństwa nie wymaga komentarza. Dla jednych zdaje się być komplementem, dla innych zniewagą.

Szanowni Czytelnicy, chrońmy prawo do wyrażania własnego zdania. Nie po to ginęli nasi przodkowie, żebyśmy teraz przystali na czarno-biały model świata. Potępiając Jana Pospieszalskiego, opowiedzielibyśmy się za redukcyjną makietą rzeczywistości, ale nie za światem w pełni swej różnorodności.

Jeśli zaś idzie o dziennikarską obiektywność, to musimy zgodnym głosem stwierdzić, iż nic takiego nie istnieje. Litr mleka może kosztować 2 złote. Dla jednych to niewiele, dla innych nazbyt wiele. Któż rozsądny spróbuje to wypośrodkować i rzeknie, że obiektywna wartość nie przekracza …pln?

Szanowni Czytelnicy, szanujcie innych i miejcie własny rozum. Pamiętajcie, że na „Wiadomościach Podlasia” można polegać. Że warto rozmawiać, nawet jeśli rozmowa jest o niczym. I dużo się uśmiechajcie.

Na Lipowej mżawka. Super. Biegnę do spożywczego naprzeciw cerkwi św. Mikołaja.

– Kochanieńki – ktoś mi trzeszczy za plecami.

Znam ten głos. Moja promotorka. Zatrzymuję się. Nie mam wyjścia. Nie będę przecież pomykał do przodu, kiedy promotorka drze japę z tyłu. Odwracam się. Idzie w jakiejś jesionce w jodełkę sprzed przynajmniej 30 lat, z reklamówką PSS Społem – Twoim Najlepszym Przyjacielem.

Jedzie od niej potem i palcówą z czosnkiem. Kilka tłustych kropli – kapuśniaczek? pot? – kolebie się wte i we wte na jej czole, zaszpachlowanym jakimś beżowym szajsem.

Pewnie kobieta się nabrała:

UŻYJ NASZEJ TAPETY, A PRZEMIENIMY CIĘ W RUSAŁKĘ. JESTEŚ TEGO WARTA. To fakt. Być może. T’ROLEAL.

– Synuś – dyszy – weźmiesz reklamówkę.

Nim zdążyłem coś powiedzieć, pierdut, już mi wcisnęła torbę. Ciężka jak skurwysyn.

– Ciężka? – pyta się.

– Nie, pani profesor, skądże znowu.

Nie wierzę własnym uszom. To ja powiedziałem skądże znowu?! Zaraz odgryzę sobie język.

– Synuś, powiedz – mówi promotorka – ty tak do mnie biegłeś na dyżur.

Znowu bez znaku zapytania. Niecierpię tego. Nie-cier-pię.

– Nie było co tak lecieć, poczekałabym piętnaście minut, konsultacje nie zając. A w ogóle to mi ten dzisiejszy termin nie pasuje.

I dawaj w śmiech. A potem kaszel.

Też bym się zarykiwał, jakbym znalazł jelenia do ciężarów przenoszenia.

Ona myśli, że umówiliśmy się na dzisiaj. Mam ochotę wywrzeszczeć: pokręcona babo, jesteśmy umówieni na czwartek, cz-w-a-r-t-e-k, to jest: za trzy dni, kapujesz?!

Mówię:

– Nie chciałem się spóźnić, nie lubię się spóźniać.

Sranie w banie. Nie lubię, ale spóźniłem się do pracy. Spóźniam się do niej coraz bardziej i bardziej. Kurwa mać. Kurwa mać. Boję się.

Zwolnią mnie jak nic. W chałupie piekło. Polecą wykolejeńcy, nieudacznicy, obiboki, wyrodni synowie, skurwysyny pewnie też.

Zamiast bluzgać, jestem grzeczny. Mówię nie to, co chcę powiedzieć, ale co chcą usłyszeć. Już nawet przestałem używać dłuższych zdań, bo mam cykora, że słowa wymkną mi się spod kontroli. Poukładają w takie wiązanki, że klient w kwiaciarni zemdleje. A ja chwilę po nim. W serce ktoś, przez uszy, wbije zatrute szpikulce niepasujących do siebie słów.

Nie dowierzam sobie. Jestem swoim największym wrogiem. Nie Ciecierzyca, nie Zosia, kurwa, Nefretete, nie szef, nie promotorka, nie jałówki z polonistyki, nie katopolo ze spożywczego. Sam zagrażam sobie najbardziej.

Idę dość szybko. Pod górkę. Minąłem cerkiew i publiczny szalet. Przede mną niski gmach UwB, polonistyki, rusycystyki, dawna siedziba PZPR. Wygląda jak egipski grobowiec. W środku zabalsamowane mumie patriotycznej literatury i rozkładające się zwłoki, zasadniczo z innych epok.

Promotorka dyszy ileś tam metrów za mną. Niechby nie wpierdalała słoniny i jajek, to by się tak nie męczyła z wchodzeniem pod górkę. Cholesterol ją zabije. Mam nadzieję, że dopiero po mojej obronie.

Dobrze. Muszę z nią szybko załatwić gadkę szmatkę o pracy magisterskiej. I wrócić do „Wiadomości Podlasia”. Coś wymyślę skłamię zamotam. Przecież jestem niby dziennikarzem. Znaczy się, przerabiam fikcję w rzeczywistość, czyli w bajeczkę z makulatury. Dobranockę dla naszego targetu. Mantrę, że kradną, oszukują, afera goni aferę, korupcja korupcję, dymisja dymisję, dziura budżetowa dziurę budżetową, kryzys kryzys, od jutra podnosimy cenę o 50 gr. Tylko to się sprzedaje, jako tako, jak wszystko w tym dogorywającym kraju, czyli nie najlepiej.

Telefon. Macam kieszenie. O, jest. Wyłączam komórę. Super. Nie zaskoczą mnie. Gdzie pan jest, panie Maćku? – zapytałaby Ciecierzyca. Choć raz ze znakiem zapytania. A ja: pierdol się. I bym się rozłączył. Tak postępują bezkompromisowi faceci. Howgh. Powiedziałem. Super.

Włazimy do budynku. Wdrapujemy się na pierwsze piętro. Korekta: ja się wdrapałem, a profesorka człapie wolno, ciągle gdzieś tam w okolicach parteru, jakby walczyła z ruchomymi schodami, co kręcą się pod prąd. Mogę czekać na nią do samej śmierci choćby, ale czekam na nią chyba z dziesięć minut.

Ściska mnie ze złości w środku. Taka kula, piekielnie ciężka, jak z ołowiu, i dziwna gorycz w gardle, jak po rzuceniu pawia. Z tego czekania wpadam w jakiś stupor, zobojętnienie, ciut odpływam, nic mnie nie obchodzi. Ten letarg nie trwa długo. Reakcja organizmu na wściekłość. Żeby zregenerować komórki, siły, płyny ustrojowe, przed kolejnym atakiem wściekłości i bezsilności.

Zaglądam do reklamówki. Kartofle, kapusta, okularki, rurka, pianka do nurkowania, płetwy, książki, pewnie dla szpanu. I jakaś karteczka, rachunek chyba, bo na czerwono.

Uczciwy obywatel płaci rachunki tylko wtedy, gdy je wydrukują na czerwono. Wcześniej nie ma funduszy. Po zapłaceniu też nie ma. Ale skoro nie miał wcześniej, to nic się nie zmienia. Z jedną uwagą: niech ktoś będzie szczęśliwy, bo przy każdej operacji bankowej czyjeś szczęście powinno się wzmóc, żeby tej operacji bankowej nie zepsuć.

Profesorka ciągle na wysokości parteru. Pewnie dyszy jak lokomotywa. Ruszyła ze stacji, jakąś godzinę temu, autobusem.

A co mi tam, zajrzę sobie, przecież wniosłem, zobaczę, co to jest ten świstek. Nazwisko się zgadza, adres pewnie też. Trudno powiedzieć, nie znam jej adresu.

Dwa i pół tysiąca zaległości za telefon.

Wdrapała się wreszcie na górę. Stoi przy poręczy. Jesionka rozchełstana, obciągnięty swetrem balon brzucha unosi się i opada, unosi i opada, unosi i opada. Jakby jej stopy grały z jej głową w ping ponga właśnie tym brzuchem. Góra – dół. Ping – pong. Ying i Yang. Jednym słowem: Grubba.

Gębę ma otwartą. Oczy wylazły na wierzch. Przecież ona zaraz strzeli w kalendarz. Ratatatata. Ciało wydajemy po uiszczeniu należności za naboje.

Co się tak na mnie gapisz?! Stoisz przy poręczy i dyszysz. To jest szantaż emocjonalny.

Muszę ci powiedzieć kilka przykrych słów. Jesteś najgorszym wykładowcą, jakiego spotkałem. Do tego się nie myjesz i straszliwie cuchniesz. Nie wiem czym, jakbyś gniła od środka. Jakbyś zdychała na raka jajników.

Ten zapach to, oczywiście być może, nie twoja wina, ciało mogło wymknąć ci się spod kontroli, zdarza się, bywa i tak, ale ten zapach nie powinien cię w niczym usprawiedliwiać, ani rozgrzeszać z zaniedbania samej siebie.

Wiesz dlaczego piszę u ciebie pracę? Bo mi było ciebie żal. Że się wszyscy ciebie brzydzą, że ci przykro. I tyle chciałem. Nic więcej. Napisać u ciebie pracę. Żebyś nie siedziała cały czas z tymi jałówkami, które nic nie kojarzą, tylko ryczą po nocach z niewydojenia, z braku smoczka. Korekta: czyjegoś fiuta, którym mogłyby zatkać dziuplę ust.

Ale kiedy stoisz ucapiona poręczy, to przestaje być proste i nieskomplikowane. Pojawiają się we mnie jakieś pozytywne emocje. Nie zniosę więcej pozytywnych emocji. Ani litości. Nie chcę być dobry.

Przez ciebie nie siedzę w pracy, przez tę twoją torbę z jakimś szajsem i niezapłaconym rachunkiem. To ty za to odpowiadasz, chociaż milczysz. Przecież mnie wyleją. I co wtedy? Pomożesz mi? Już to widzę.

I czemu wetknęłaś rachunek na sam wierzch? Przyznaj się, zaplanowałaś to, nie? Pomyślałaś, że jak z ciekawości zajrzę do środka, to sprawdzę, co to za karteluszka. Przygotowywałaś się do tego latami. Dlatego tak jadłaś, żeby utyć, a potem dlatego lazłaś tak długo. Żebym przeczytał, żeby mnie ruchnąć emocjonalnie, żeby mnie wydupczyć, żeby mi się zrobiło ciebie żal. I dlatego stoisz teraz, dyszysz, wywalasz jęzor i gały, grasz dalej.

To jest szantaż. Szantaż, rozumiesz? Za to się idzie w normalnym kraju do więzienia.

– Pani profesor – mówię – źle się pani czuje, pomóc pani, sam nie wiem, przynieść wody, czy cokolwiek innego, proszę tylko powiedzieć.

Kurwa. Słyszeliście mnie?!

Przecież ja jestem wybrakowany, felerny. Towar pozagatunkowy, inny gatunek, alien, obcy, z niewłaściwej galaktyki.

Galaktyka NIEHALO 19800505

Galaktyka NIEHALO 19800505 została odkryta w roku 1980, dnia piątego maja, kiedy czerwony karzeł nieco się skurczył, a podwójny olbrzym implodował, dzięki czemu pojawiła się na niebie spora dziura, przez którą profesor Mikołaj Koper&Natka z domu Pietruszki, nazywany przez przyjaciół: Warzywko, dla autystyczno-lakonicznego zachowania się i stylu bycia, czy niebycia, pana profesora, wypatrzył był nową galaktykę przez lornetkę przeszabrowaną z CCCP, co mogło dokonać się dzięki temu, że czerwony karzeł się skurczył nieco, a podwójny olbrzym implodował, odsłaniając różowo-granatową dziurę w niebie. Pan Mikołaj wypatrzył przez lornetkę przeszabrowaną z CCCP sporo szczegółów z życia mieszkańców tej interesującej galaktyki.

Przede wszystkim mieszkańcy galaktyki NIEHALO, czyli niehalowicze, nie znają konstytucji ani innych ustaw zasadniczych, to jest: zasadniczo kłamliwych, dzięki czemu na przykład nie potrzebują polityków do tłumaczenia, czy coś jest zgodne, czy nie jest zgodne z zakalcem zasadniczym. Nie znają również bezrobocia, świąt świeckich kościelnych bożonarodzeniowych, małżeństwa, otyłości, syfilisu, skomplikowania. Natomiast znają alkohol, marihuanę, amfetaminę oraz granatowo-różowe pastylki.

Zażycie granatowo-różowej pastylki może mieć zgoła nieoczekiwane konsekwencje. A mianowicie po zażyciu pastylki prawdopodobnie niehalowicz odbywa transgalaktyczną podróż na planetę Ziemia, nazywaną także planetą Gleba. Podróż taka jest nazywana przez niehalowiczów Zaliczeniem Gleby. Podróż taka bywa śmiertelnie niebezpieczna.

Na przykład pastylka zanieczyszczona proszkiem do prania może doprowadzić do twardego lądowania, zagruntowania, czyli zapuszczenia korzeni wśród prymitywnych nacji, które nie wyznają już żadnych wartości bezwzględnych, chociaż fasada systemu moralno-etyczno-blablackiego ciągle stoi niezmieniona, się chwieje. W czasie zaliczania Gleby dochodzi niekiedy do powikłań zdrowotnych i rozmycia rzeczywistości, co jest cechą charakterystyczną i skutkiem ubocznym zażycia granatowo-różowej pastylki, zwłaszcza jeśli była ona ściemniona, to jest: zanieczyszczona.

– Stara jestem, zmęczyłam się – mówi promotorka.

Fragment powieści Niehalo, której obszerniejsze fragmenty publikowane były w nr 1/2005 kwartalnika „FA-art”. Książka zapowiadana jest przez Wydawnictwo Czarne na marzec 2006 r.







Menu miesięcznika FA-art