WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik nr 92, grudzień 2005 - KĘSIM KĘSIM 
KĘSIM KĘSIM

Paweł Rochala: Bogumił Wiślanin

Paweł Rochala: Bogumił Wiślanin. „Świat Książki”. Warszawa 2005.

Czterdziestka na karku, a człowiek ulega reklamie równie łatwo jak panna czarowi munduru. Czy mogłem jednak nie ulec, skoro na skrzydełku książki stoi wypisane drukiem wytłuszczonym: „Gdyby Andrzej Sapkowski i Teodor Parnicki mieli wspólnie napisać powieść, byłby to Bogumił Wiślanin”? Prawda, było też ostrzeżenie. Na ostatniej stronie okładki przytoczono fragment utworu, scenę narodzin tytułowego bohatera, i dość tych kilkunastu linijek, aby zauważyć, że autor robi piórem dość nieporadnie.

Książkę ostatecznie kupiłem, przeczytałem i mogę skonstatować z czystem sumieniem, że zamieszczona na okładce próbka jest bardzo reprezentatywna dla całego utworu. Tym samym zaś tezę, jakoby nazwisko Pawła Rochali było pseudonimem spółki autorskiej Sapkowski – Parnicki, muszę uznać za mocno naciąganą. Trudno! Dwa zasadnicze mankamenty kładą powieść na łopatki. Po pierwsze, chodzi o sposób prowadzenia fabuły. Pewne epizody są pokazane w dużym zbliżeniu, przedstawione bardzo szczegółowo, potem zaś następują skróty i przeskoki, których nic nie tłumaczy, chyba tylko lenistwo narratora albo konieczność utrzymania objętości utworu w granicach określonych umową między wydawcą i autorem. W rezultacie trudno mówić o jakimś rytmie tej opowieści. Opowiadacz to przyspiesza, to zwalnia, a jedno i drugie bez żadnej wyraźnej przyczyny. Po drugie, chodzi o wielce niezborną stylistykę. Połączenie retoryki narracyjnej, odwołującej się do tradycji romansu heroiczno-przygodowego, archaizacji oraz ironicznej sprawozdawczości, wykorzystującej słowa i frazeologię na wskroś współczesną, dało u Rochali mieszaninę, w ramach której każdy składnik dziwi się pozostałym. Zataczając się między ironią i powagą, patosem i trywialnością, słowem uroczystym i pospolitym, narrator porusza się – niestety – nie krokiem tancerza, lecz pijaka. Z próby połączenia Sapkowskiego z Bunschem (bo o Parnickim nie ma tu mowy), tym razem zupełnie nic nie wyszło.

Szkoda, bo historia słowiańskiego Zaratustry, reformatora i kodyfikatora religii pogańskiej, którego misja przyszła za późno (mamy X wiek, chrześcijaństwo już się zbliża), mogła być zajmującą opowieścią. Wszystko to trochę dziwne, bo choć Bogumił Wiślanin jest debiutem literackim Rochali, to przecież autor ma na koncie trzy książki w ramach popularnonaukowej serii „Historyczne Bitwy” Wydawnictwa Bellona. Z tych trzech książek czytałem dwie (o oblężeniu Niemczy oraz bitwie w Lesie Teutoborskim) i, zapewniam, że autor dał się w nich poznać jako ktoś, kto potrafi opowiadać ze swadą, nie bez zgryźliwej ironii, całkiem swobodnie żonglując frazeologizmami. Cóż, jeśli ktoś potrzebuje dowodu, że z napisaniem powieści trudniej sobie poradzić, ten niech zajrzy do Bogumiła Wiślanina


Jarosław Moździoch: Maska Luny. Wydawnictwo Zysk i S-ka. Poznań 2005.

Niby nie było źle, ale przestraszyć to się jakoś nie umiałem. A zważywszy, że powieść Moździocha to horror, problem wcale nie wydaje się błahy. Autor złożył intrygę z klocków znanych skądinąd: grupa archeologów, „wiekopomne” odkrycie („wiekopomne” to ulubione słowo dojeżdżającego z Warszawy zwierzchnika grupy, typowego profesora-idioty), dziwne przypadki, które stają się udziałem bohaterów… Wszystko dlatego, że na leśnej polance przed wiekami odprawiano krwawe rytuały, zaś ona sama była – ni mniej, ni więcej – bramą Piekła. Nadal zresztą pozostaje miejscem, które łączy ze sobą dwa światy: nas-żywicieli oraz karmiących się naszymi lękami nadludzi czy raczej nadkobiet, bo to właśnie One kręcą całym tym interesem. Wśród owych supersamic rywalizują ze sobą dwa stronnictwa, a Starym Kapłankom marzy się powrót do dawnych czasów, kiedy to nadzór nad nami był dużo bardziej bezpośredni, smakowano zaś nie tylko nasze lęki, bo również krew. Konflikt rozstrzyga główny bohater, kierownik prac wykopaliskowych (nie chodzi oczywiście o wspomnianego wyżej profesora-idiotę, lecz sympatycznego samodzielnego pracownika nauki w sile męskich lat). Czarek Kostrzewski musi się zmierzyć ze swoim Cieniem, upostaciowieniem własnej podświadomości, powołanym do fizycznego istnienia przez Stare Kapłanki. Jak się zresztą pokaże, zwycięstwa nie zapewnia wcale pokonanie przeciwnika, ale rozpoznanie w nim samego siebie i pogodzenie się ze sobą. Ot, terapia skończona.

Powieść Moździocha została znośnie napisana i nie ma co czepiać się stylu. Zarzut dotyczyłby raczej tego, że sam Kostrzewski w gruncie rzeczy niewiele odkrywa na własną rękę, najwięcej dowiaduje się od rozmaitych pomagierów, którzy objaśniają jemu i nam kluczowe tajemnice. W rezultacie dramaturgia utworu ma się dość kiepsko. Powtórzę, ponieważ chodzi o horror, grzech to poważny. Przy czytaniu najbardziej doskwierało mi jednak coś zupełnie innego. Rzecz w tym, że wysunięta na pierwszy plan grupa archeologów, pracujących pod kierownictwem Kostrzewskiego, przedstawia się zupełnie jak zastęp bohaterów pozytywnych z powieści o harcerzach. Wszyscy są dla siebie mili, wzajemnie pozdrawiają i uśmiechają, lubią, cenią, szanują i troszczą, tedy sceny przedstawiające wizyty w szpitalu przypominają rodzinny piknik. Studentki piątego roku (rzecz jasna, śliczne, bystre i mądre) nie marzą tu o niczym innym jak tylko o pełnym porozumieniu duchowym oraz ostrym seksie ze swoimi mentorami (tj. sympatycznymi samodzielnymi pracownikami nauki w sile męskich lat). Nawet profesor-idiota nie zakłóca tej sielanki, więc od nadmiaru słodyczy zęby muszą rozboleć czytelnika najdalej w okolicach setnej strony. A przed nami jeszcze trzysta i jest prawdą, że wszystko to na koniec znajduje wyjaśnienie. Pokazuje się, że do chwili spotkania Kostrzewskiego z jego alter ego świat był niejako rozłamany na stronę jasną i ciemną, „anielską” i zwierzęcą. Już po rozstrzygnięciu pojedynku, w ostatnim rozdziale, rzeczywistość staje się jednorodna, „szara”, ci sami zaś bohaterowie, zamiast się uśmiechać, żartować, podtrzymywać na duchu, okazują się zniechęceni, złośliwi, interesowni. Powtórzę, wszystko się logicznie i ładnie tłumaczy. Nie należałoby więc czynić autorowi zarzutów, gdyby nie ten drobiazg, że wcześniej, przez prawie czterysta stron czytałem powieść o harcerzach. I co z tego, że z motywami horroru? To ja już wolę Wakacje z duchami.



Maciek Miller: Pozytywni. Korporacja HA!art. Kraków 2005.

Powieść banalna, jak banalne jest życie jej bohaterów: małe marzenia, spełnienia i porażki (te ostatnie w rzeczywistości duże), niestrudzona walka o utrzymanie się w rankingu, samotność i III Rzeczpospolita w tle, słowem, obrazek pokolenia, któremu nie udaje się żyć naprawdę, tym razem pokazany z perspektywy szpitalnego łóżka. Bohaterem, a zarazem narratorem powieści jest Zbyszek, trzydziestolatek zarażony wirusem HIV. Choć akcja Pozytywnych w dużej mierze toczy się w szpitalu, nie jest to opowieść o chorobie, ale o rzeczywistości, w której żyje główny bohater oraz rzesza jego bliższych i dalszych znajomych. Rzeczywistości uszytej ze standardów. W szpitalu i poza nim jest tak samo, banalnie, a skoro tak, to i marzenia „trafionych” nie mogą wykraczać poza przeciętną: żyć efektownie, uczestniczyć, zaszaleć, na przykład pojechać do Monte Carlo albo spotkać swoją Żabkę. W powieści Millera takie marzenia się spełniają lub, uwierzmy w moc banału, mają szansę się spełnić. I to jest smutne, nawet jeśli i autorowi decydującemu się na takie rozwiązanie – jak mi wynika z lektury – nie było za wesoło. Opis banalnej rzeczywistości przy pomocy banału w tym przypadku oddaje mu pole, a przecież bohaterowie powieści naprawdę czegoś potrzebują. Jeśliby zaś książka, co nie wydaje mi się prawdą, miała odzwierciedlać intencje autora („Chciałem pokazać, że człowiek z nieuleczalną chorobą może mieć marzenia, może się bawić. Że choroba nie jest wyrokiem. Szok trwa przez pierwszych kilka dni, a życie toczy się dalej”), zgoda na miałkość wyzierałaby z niej jeszcze bardziej. Nad Pozytywnymi unosi się widmo beznadziejnego, zaraźliwego smutku, takiego, który sobie żyje i robi swoje, kiedy dotknięci nim osobnicy robią co innego, smutku nie do wykorzenienia. Jego istotę, trzeba przyznać, pięknie oddaje tytuł. „Pozytywni” są cholernie nieszczęśliwi, ale żyją tak, jakby było inaczej. Nie wiadomo, śmiać się czy płakać. Uśmiechnąć? No właśnie.

O ile skłonna jestem, wbrew autorskiemu komentarzowi, brać banał za środek do celu, a i raz się szczerze zaśmiać (kiedy okazuje się, że świeżo upieczony ojciec chrzestny, trzydziestolatek Zbyszek, sprezentuje zarażonemu wirusem maluchowi bardzo, bardzo duży zapas pampersów), o tyle nie na każdy banał się godzę i nie wszystko mnie śmieszy. W warstwie komentarza na przykład książka jest często banalna ponad wszelką miarę. Przecież wszyscy (którzy chcą) wiedzą, że, dajmy na to: „[…] w naszym kochanym kraju w każdej dowolnej sprawie zabierają głos głównie ci, którzy nie mają o tym zielonego pojęcia […]”, więc po co to powtarzać? Ogólnie, jak to już ktoś napisał, książka do przeczytania w warszawskiej kolejce.








Menu miesięcznika FA-art