WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Miesięcznik nr 94, marzec 2006
Tomicki

JAZZ PIANO-FORTE

(...)

2005 STYCZEŃ

Mógłbym zacząć na przykład tak: rano ukorzyłem się przed Bogiem, jak zawsze z racji świąt, początków, końców, rocznic, urodzin, imienin, spełnień i w ogóle przy każdej okazji, jaka się do tego nadaje, ale przecież nie będę zaczynał od kłamstw, szczególnie, że jako pisarz wrażliwy i subtelny zazwyczaj kontentuję się opukiwaniem szczegółu, tego zatem, co drobne i najdrobniejsze, choćby nie wiem jak by to było złożone, a zazwyczaj jest, więc posłuchajcie: przyszedł Ludwik i spytał, jakie „wydarzenie literackie” uważam za najważniejsze w minionym właśnie roku, a byłem akurat u Krzyśka i był pierwszy stycznia, jak to w Nowy Rok, więc spytałem, czy aby nie przyniósł czasem piwa, a on na to, że nie, więc powiedziałem, że zaraz wrócę, a jak zaraz wróciłem, okazało się, że faktycznie nie przyniósł piwa, ale przyniósł wódkę, gdyż przyrodzenia żadny zgwałcić ani zwyciężyć nie może, bo my z Ludwikiem różnimy się nie tylko orientacją, nie tylko preferencjami w doborze trunków i innych dóbr ruchomych, a tym samym łatwych do postradania, ale i tym, że Ludwika interesują głównie „wydarzenia”, a mnie zaledwie „literatura”, ale i to bez przesady i nie za często, bo tak naprawdę w życiu liczy się tylko jazz, a co Ludwik może wiedzieć o jazzie?, tyle co nic, tyle co ja o biznesie i zarządzaniu, więc szkoda gadać.

Choć pewnie swoje wie. Jak każdy.

*

Jadę busikiem do Wrocławia, bo PKP ma w dupie niedzielnych studentów i likwiduje kolejne połączenia. Jadę busikiem skoro świt, czego nie lubię. Ale jak już jadę, to napawam się widokiem pięknej i młodej, siedzącej obok kierowcy. Może tego kierowcy siostra, kuzynka, koleżanka albo koleżanka siostry, przyjaciółka kuzynki, koleżanka koleżanki, pasierbica, córka znajomej matki, siostra nieznajomej – kto ją tam wie. Nie daj Bóg – dziewczyna tego kierowcy, do którego żal już mam głęboki i niewąskie pretensje. A jest piękna i naturalna. Żadna tam wyfiokowana Britney, Avril czy Christina, ale autentyczna uczennica, nastoletnia jakaś Heloiza, kwiatuszek pokolenia, naiwna i sentymentalna, choć pewna swego – wieczna kobiecość! – poezja, powiadam, czysta poezja, więcej: ballada jazzowa.

Jadę i tak ją sobie interpretuję, albowiem nic nie istnieje, jeśli jest pozbawione interpretacji. Modlę się o pasażerów, aby wsiadali i wysiadali, aby musiała wstawać, aby ich przepuszczać, aby musiała ich bokiem albo drugim bokiem, aby musiała przed sobą albo za sobą, bo, chwalić Boga, w busiku ciasno i musi kombinować, jak może, jak jest zmuszona, jak jej się zechce, aby robiła to z gracją, tak jak to właśnie robi, bo inaczej nie umie, ponieważ jest na to za piękna, za prawdziwa, za dobra.

Kiedy wysiadam, jest już jasno, co nie zawsze pociąga za sobą zmiany na lepsze. Bo po bezsennej nocy, tak. Po koszmarnych snach, również. Po nocy takiej sobie, byle jakiej, pierwszej lepszej – rozmaicie. Ale po nocy pełnej złud zachwycających i buszowaniu po cudnych manowcach, to nie. Bo przedtem poezja cała, a potem już tylko tej poezji istota. A istota poezji – jak powiada Schlegel – polega na ustaleniu relacji pomiędzy tym, co idealne, a tym, co realne. Jest to poezja transcendentalna. Tak powiada Friedrich. Tak powiada, bo Boga w sercu nie ma. Ten Fred.

A zatem wychodzę i kiedy wychodzę, spostrzegam skazy na pięknie. Niewielkie, ale jednak. I kamień mi z serca spada, moi drodzy, kamień serca. A skąd też on się tam wziął, moi drodzy, tan kamień, no skąd? Co?

A potem myślę, że jednak, że mimo wszystko, że – szkoda.

A jeszcze potem myślę sobie, że jak szkoda, to szkoda, trudno. Było, minęło. Nie ma co płakać nad rozlanym. Chociaż coś jakby tajemniczo. A co tam, a tam mi co – mówię i udaję się na wykład pt. Literatura XIX wieku i przełomu XIX/XX wieku (z naciskiem jednak na wiek XIX) wobec problemu egzystencji, który to wykład mi wprawdzie niczego nie wyjaśni, ale przecież nie od tego są wykłady, aby miały cokolwiek wyjaśniać, a wręcz przeciwnie, o czym wie każdy student, nawet zaoczny. Ale ja lubię posłuchać, nawet kiedy nie o mojej egzystencji jest mowa.

A nie o mojej jest?

*

Towarzysze moich niegdysiejszych durnych lat to dziś prawdziwi kosmopolici. Nie z deklaracji i zamiłowania, a z musu i z postępków, z aktów, z wyborów, z uczynków, czynów i wyczynów – z owoców, po których poznacie ich. Poniekąd także i z przypadku.

Dzwonił Majek z Amsterdamu. Majek to jedyny naprawdę wolny ptak, jakiego znam. A znam wolnych ptaków stado: stanu wolnego, uprawiających wolną miłość, mających wolną głowę, wolną drogę, zawsze i wszędzie wolny wstęp, będących wolnymi słuchaczami, wolnymi chłopami, wolnymi tłumaczami, wolnymi elektronami, uprawiających piracką działalność wolnorynkową, piszących wolne wiersze, wolne żarty strojących, wolnomyślicieli, wolnomyślących, wolnomularzy i jednego mającego za żonę Agnieszkę Wolny, czego mu nie mogę zapomnieć. Ale Majek to naprawdę swobodny jeździec. Majek nawet na Sądzie Ostatecznym odpowiadał będzie z wolnej stopy. „A bo jemu wolno”, rzeknie Najwyższy, odpierając skargi innych właśnie zeszłych z tego świata wszelakich ras i nacji, a wśród nich i wiadomej nacji krzyczącej najgłośniej. „Jemu wolno”, rzeknie Najwyższy, i tak się stanie. „Mariusz Nowak niech wpadnie, kiedy zechce”. Bo Majek nie jest przywiązany do niczego, czego nie mógłby zostawić bez żalu w dziesięć sekund, jak głosi pewna gangsterska maksyma, którą zna każde dziecko. „Jak nie zechce, niech nie wpada. A ponieważ musi, to zechce, głupi nie jest”.

– Majek – mówię – już myślałem, że umarłeś.

– Zdurniałeś? Złego licho nie weźmie! Gdybym był „dobrym człowiekiem”, już dawno by mnie tu zjedli, no to nie jestem. Wiesz, jak jest.

– Wiem, wiem – odpowiadam, bo wiem. – I tak trzymaj, nie bądź głupi.

Majek głupi nie jest. Majek to jest kawał chuja.

Ale taki, który by za wami w ogień skoczył, jeśli byłby ogień, a wy wobec tego ognia bezbronni.

*

Ongiś we „Flipie”: podczas zażartej pijackiej dyskusji Majek nagle wstaje i bojowo, tudzież wielce oficjalnie rzuca pijanej gawiedzi wyzwanie: „Czy siedzą tu jacyś Żydzi?”, na co zapada spodziewana cisza, która jednakowoż nie wiadomo, czym może się skończyć, a kiedy już się wydaje, że skończy się niczym, jakiś rachityczny młodzieniec przy barze bąka nieśmiało, acz stanowczo: „Ja jestem Żydem”, podnosząc przy tym rękę, jak gdyby się zgłaszał do odpowiedzi w szkółce niedzielnej, i teraz dopiero naprawdę nie wiadomo, jak to się skończy, ale kończy się, jak należy: „Pani Jasiu – mówi Majek – pięćdziesiątkę dla tego pana”. I jest git.

*

Po takich telefonach z Amsterdamu, Kopenhagi czy Hagen, a nawet z Legnicy z ulicy Przybosia lub Klonowica, jeśli do tamtych podobne z formy i treści, bo chwalić Boga nie wszyscy dzwonią do mnie zza granic, otóż po takich telefonach, a także podobnych im spotkaniach w supermarketach, gdzie najczęściej spotykam dawnych swoich znajomych, takich zwłaszcza swoich dawnych znajomych, o których myślałem, że ich już więcej nie zobaczę, a potem ich widzę i tygodniami staram się przypomnieć ich personalia, po czym sobie wreszcie przypominam, a wtedy kamień mi z serca spada i spokojnie mogę już o nich zapomnieć, ale przedtem jest mi niezmiernie głupio, bo to, wiecie, cóż po poecie w supermarkecie?, a zatem po takich i im podobnych nieoczekiwanych bliskich spotkaniach rozmaitego stopnia z własną, cudzą, a właściwie z interpersonalną przeszłością, z tym kościołem międzyludzkim, w którym nie masz Boga albo i masz, w każdym razie w którym zawsze coś tam masz, nawet gdy nic o tym nie wiesz, albo gdyś o tym na śmierć zapomniał, że masz, otóż zawsze niezmiennie po czymś takim zaczynają się plątać myśli moje, a to zaczynają się plątać nieznacznie lub znacznie, a wtedy gorzej, i tak oto natenczas zaczynam zastanawiać się: dobrą ja idę drogą czy też idę drogą niedobrą? Mądrą czy też durną? Prostą lubo pokręconą? Dlaczego też ja tą drogą idę, a całkiem sam idę tą drogą moją niedobrą, durną, tudzież pokręconą, podczas gdy inni tyloma innymi drogami chadzają dobrymi, mądrymi, a również prostymi nad wyraz, a nawet lepszymi, mądrzejszymi oraz prostszymi, a ja nie, a ja tą jedną idę, która o ileż inna od tamtych jest?

A wiecie dlaczego tak jest? Powiem wam, dlaczego jest tak. Jest tak dlatego mianowicie po prostu, że ich jest więcej i więcej mają dróg różnych do wyboru, a ja jestem jeden, a jako jeden to nawet dwoma drogami naraz iść nie mogę, a cóż dopiero wieloma innymi, i tylko jedną naraz iść mogę, tak sobie myślę i się zaraz uspokajam. I idę. Czy słońce, czy deszcz.

*

Sarenko, Syrenko, co u Ciebie, bo u mnie, jak widzisz, wiosna [piszę to na odwrocie zdjęcia, na którym wiosna stoi w ogrodzie jak głupia]. Często o Tobie myślę i tak mi już chyba zostanie, trudno. Wszystkiego się w życiu spodziewałem, ale że będę o Tobie myślał, kiedy będziesz już stara i gruba, to nigdy. A przecież nie jestem debilką! A może jestem? Chyba jestem, skoro byłbym za Tobą w ogień skoczył, gdyby był ogień, a Ty wobec tego ognia bezbronna. Więc gdybyś kiedykolwiek czegokolwiek potrzebowała – to sobie kup.

Pozdrów dziewczyny z Haspy i niech się nie gniewają, że nazwałem je lesbijkami, ale skąd mogłem wiedzieć, że im będziesz to czytać. Gdybym wiedział, napisałbym: „stare lesby”. Mają u mnie piwo i cieplejsze słowa w przyszłości.

Całuję Ciebie i Anitę. I – a niech mnie, cieplejsze słowa niech będą już teraz – całuj ode mnie Agniesię i Renię, te miłe dziewczęta, co to nas były tak ładnie przyjęły we wrześniu.

*

Włączyłem radio, aby posłuchać wierszy, a tu porażka. Miał lecieć Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, a idzie Konstanty Ildefons Gałczyński. Niby to samo, a jednak...

(...)



Menu miesięcznika FA-art