WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 60, kwiecień 2003 - PRZEGLĄDARKA 
PRZEGLĄDARKA



Odkryto w Warszawie. Po raz kolejny odkryto Amerykę w Warszawie. Dokonał tego publicysta Witold Bereś i zaraz doniosła o tym „Gazeta Wyborcza” (Politkultura, GW z 26 marca 2003). Było nie było, jest to news jak się patrzy. Co takiego odkrył Bereś? Zeksplorował pustynne przestrzenie polskiej kultury i zauważył – to nie fatamorgana, ale fakt twardy niczym twarda waluta – że pozostaje ona w dużym stopniu we władzy polityki, a „politycy poprzez swoje partie (tyczy się to wszystkich ugrupowań) traktują kulturę jako swój prywatny ogródek”. Wprawdzie wydawało mi się dotąd, że każdy, kto chociaż trochę zna zasady funkcjonowania branży kulturalnej w naszym kraju, wie, że wspiera się ona w dużym stopniu na dotacjach państwowych (prywatny sponsoring kultury to wciąż jedynie efektowny majak wyobraźni), dotacje przyznają urzędnicy, a urzędnicy są zazwyczaj z partyjnego rozdania. Ale widocznie w stolicy sprawy miały się do tej pory zupełnie inaczej. Mniejsza o to, Bereś w końcu odkrył Amerykę i chwała mu za to. Publicysta pomieścił także w tekście liczne przykłady animacji kulturalnej prowadzonej po liniach partyjnych i przedstawił zwięzły plan naprawy sytuacji, czyli odpolitycznienia życia kulturalnego. Niektóre z pomysłów Beresia są dosyć naiwne, jak ten chociażby, żeby ludzi kultury „uczyć budowania biznesplanów i pakietów umożliwiających zdobywanie funduszy”. Można przygotowywać perfekcyjne biznesplany i rozsyłać ich setki, ale to i tak nie zmieni faktu, że w 99. przypadkach na 100 odpowiedź będzie taka sama: kasy nie mamy, służymy honorowym patronatem. Inne, na przykład postulat uporządkowania polityki prawno-podatkowej państwa wobec instytucji kulturalnych, dobre i warte poparcia. I tylko jedno mnie w tym wszystkim smuci – że zanim ten piękny plan uda się wprowadzić w życie, czasopisma, z którymi współpracuję, upadną, a ja będę emerytowanym pracownikiem kultury, żyjącym sobie skromnie w przytułku.


Powachlować. „Studium” nie od dziś odpytuje mających mniej lub więcej do powiedzenia aktywistów niwy literackiej. Ostatni, przełomowy (6/2002 – 1/2003) numer przyniósł kolejne dwie rozmowy: ze Stanisławem Dłuskim i Grzegorzem Olszańskim. Ta z Olszańskim, przeprowadzona przez Karola Maliszewskiego, niczego sobie – nudnawa raczej. Natomiast pierwsza zupełnie słusznie otwiera numer. Jakkolwiek bowiem obaj przepytywani w „Studium” autorzy piszą wiersze, to w życiu żyjącym najwyraźniej tylko Stanisław Dłuski naprawdę „nie godzi się nigdy na łatwe podsumowania, łatwe prawdy” (co sugeruje interlokutor Dłuskiego – Jacek Napiórkowski, już w pierwszym swym pytaniu wyczuwający zresztą u Dłuskiego „nutę nowej poetyki”). I tak, po uwagach tyczących tego i owego poetyckiego oraz towarzyskiego, gdy już na koniec do Nowej Fali przyszło, wyjawia Dłuski czytelnikom, że to jednak Krzysztof Karasek jest the best, natomiast Zagajewski nie jest aż tak ciekawy. I dodaje nieoczekiwanie: „Czekam, kiedy Zagajewski dostanie Nike, która się nie waha, tylko wachluje się uszami i jajami!” Uff, uff – Dłuski naprawdę zaszalał! Powachlować, gorąco powachlować wyobraźni!


Feminista. W tym samym przełamanym rokiem numerze „Studium” o wiele mniej oryginalny niż Dłuski twórca równie mocne sprawia wrażenie. Konkretnie zaś Jan Krasnowolski, nie kryjący fascynacji produkcjami autora American Psycho (Ellis jest prawie jak Elvis – king) opowiada o bohaterze naszych czasów – copywriterze. Historia idzie jak po maśle: są sny, jest morderca-psychopata, jest agencja reklamowa, a w niej ludzie i ludziska (tzn. kmioty i paniska). Oczywiście bohater jest godnym pożałowania karierowiczem, w imię awansu dającym się w pracy molestować seksualnie przez skrajnie nieatrakcyjnego właściciela firmy. Odreagowuje zaś ten i inne stresy, mordując prostytutki. Jak się okazuje w finale, morduje w masce klauna, opowiadanie zaś zatytułowane jest Klaun. Ponieważ trudno chyba o banalnieszą metaforę, powaleni odkrywczością przekazu czytelnicy pewnie nie zechcą zastanowić się, czy z tego Krasnowolskiego cyrku coś w ogóle może wynikać. A tymczasem, przy odrobinie interpretacyjnego wysiłku, można przecież dostrzec w opowiadaniu nutę feministczną. Dając detaliczny opis molestowania i skutków tegoż molestowania w postaci rzygu do muszli oraz psychicznej dewastacji bohatera (w powiązaniu z narkotykami), zwraca autor być może uwagę mężczyznom na nabrzmiały społeczny problem molestowanych w pracy kobiet. Niestety, zwraca chyba tylko przy założeniu, że jakiś męski czytelnik się – mocą magii literatury rzecz jasna – z prowadzonym przez Krasnowolskiego pierwszosobowo bohaterem utożsami.


Epoka Miłosza. Raz po raz jakieś czasopismo przeprowadza ankietę dotyczącą kondycji naszej literatury. I dobrze, literatura jest ostatnio dosyć słabowita, więc należy jak najczęściej sprawdzać, czy nieboraczka jeszcze dycha. Stale zajmuje się tym „Kwartalnik Artystyczny”, pytając ekspertów: „Jaki jest teraźniejszy stan literatury polskiej?”. Odpowiedzi są w tym przypadku właściwie tylko trzy: dobry, zły lub normalny. Najbardziej interesujące są więc nie same oceny, ale argumenty przywoływane przez ekspertów na poparcie własnych twierdzeń. Prof. Aleksander Fiut ciekawie uzasadnia w ostatnim „Kwartalniku” (nr 4/2002), dlaczego jest nieźle. Przytoczę całą wypowiedź badacza, bo jest krótka i efektowna zarazem: „Żyć w epoce Czesława Miłosza – czy to mało?”. Cóż, chodziły już słuchy, że cała nasza literatura współczesna stanowi jedynie przypisy do dzieła Noblisty. Teraz okazuje się, że poza tekstami Miłosza nie ma żadnej polskiej literatury (przynajmniej takiej, którą warto zaprzątać sobie głowę). Wprawdzie ktoś tam coś sobie pisze, wydawane są książki, pojawiają się sezonowe wielkości, ale to wszystko nie ma żadnego znaczenia. A co się stanie, gdy Miłosza zabraknie (oby żył jak najdłużej)? Przyjdzie zająć się byle jakim polskim piśmiennictwem, zwanym pomyłkowo literaturą? Nie, wcale nie. Przecież trzeba będzie zbadać archiwa Miłosza, odnaleźć i wydać wszystkie nieopublikowane wcześniej teksty, przygotować naukowe edycje dzieł wszystkich, napisać sążniste monografie… A to robota na dziesięciolecia.


Przedszkolaki na start! Redaktorzy „Ha!artu” poszli za radą Pawła Dunin-Wąsowicza, który zachęcał: „Wypromuj sobie własną Masłowską”, i w najnowszym numerze pisma (nr 4/2002) zaprezentowali Start pięciu nastolatek. Wszystkie one są bardzo młode (najmłodsza, Małgorzata Nowicka to rocznik 1988) i bardzo gniewne (świadczy o tym choćby tytuł tekstu Nowickiej: Grupa Nadzoru Chujostwa). Ale dla „Ha!artowców” nastoletnie lolitki to jeszcze mało, bo do nadsyłania tekstów zachęcają autorów urodzonych w latach 90. To już ociera się o grubszą perwersję (intelektualną). Jeszcze trochę, a zacznie się polowanie na gwiazdy naszej literatury w przedszkolach. Większość krytyków pewnie to jakoś wytrzyma, bo przecież mają oni za sobą studia polonistyczne i ukończone kursy pedagogiczne. Ale co się stanie z biednymi dziennikarzami mass mediów!? Będą musieli brać korepetycje z psychologii rozwojowej, żeby móc ogarnąć poznawczo fenomen literatury tworzonej przez przedszkolaków.



Prawdziwy Portugalczyk. Od czasów popularności, której zaznawał Portugalczyk Osculati, co to, jak utrzymywali Starsi Panowie, uczciwej polskiej dziewczynie „nie zaplati”, wiedza powszechna nasza portugalska wzbogacała się bodaj jedynie szlakiem włoskim. Co ma oznaczać, że Antonio Tabucchi, pisarz włoski tłumaczony obficie na polski, a zarazem historyk literatury portugalskiej, działał jako faktor. I zadziałał solidnie: najważniejszą fascynacją Tabucchiego jest Portugalczyk Fernando Pessoa, i jemu właśnie „Literatura na Świecie” nr 10-11-12/2002 poświęciła sporą część potrójnego swojego wydania. Kolega modernista i futurysta Pessoa (1888-1935) wart jest i dziś większej uwagi, dość wspomnieć, że powołał był do życia 72 heteronimy, czyli, mówiąc po ludzku, zaludnił karty historii literatury tylomaż osobowościami wyposażonymi w personalia, biografie i oryginalną twórczość. Niezły wynik jak na modernistę, prawda? Jeśli jednak kto ma zaszczyt nazywać się Osoba albo też Nikt (co po portugalsku znaczy Pessoa właśnie) i zajmuje się literaturą z zacięciem futurystycznym, to pewnie może się poczuć zobowiązany. Przetłumaczone na polski teksty są wysokoartystyczne w pełnym tego słowa znaczeniu, ale numer prezentujący Osobę „Literatura na Świecie” zaczyna dziełem dającym szansę przyzwyczajonej do manier Osculatiego publiczności polskiej. Jest to otóż list do kobiety życia Ferynanda Pessoi, Ophelii Queiroz, idący w te słowa: „Bardzo Cię lubię, maleńka Ofelio, naprawdę bardzo. Bardzo, niezmiernie cenię Twój temperament i charakter. Gdybym miał się żenić, to tylko z Tobą. Pozostaje tylko pytanie, czy małżeństwo, dom (lub jakkolwiek sobie życzysz, by to nazwano) dadzą się pogodzić z moim życiem umysłowym. Wątpię.”







Menu miesięcznika FA-art