WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Miesięcznik nr 98-99, lipiec-sierpień 2006
BAWOŁEK

To co obok

[fragment]

Wysoki pałac w stolicy, bardzo wysoki, tak wysoki, że gdy popatrzysz w dół, ludzie wyglądają jak mrówki. Zdaje się, że bliżej jest do nieba niż do ziemi. Mam zamiar runąć w przepaść, rzucić się na łeb, na szyję. Nie jest mi łatwo, za dużo myśli tłoczy się naraz. A chociażby taka, jak długo będę spadał i co będę widział, co będę czuł. A kiedy wreszcie uderzę o ziemię, jak ogromnego bólu doświadczę, nim zginę. Mógłbym zsunąć się po ścianie, co spowolniłoby prędkość spadania, ale wówczas naraziłbym się na odarcie pleców ze skóry, a na to nie mogę sobie pozwolić. Coraz mniej czasu mam na podjęcie ostatecznej decyzji – rzucić się w przepaść czy też nie? Patrząc w dół można dostać zawrotów głowy. Dlaczego ja tyle myślę, zamiast uczynić wreszcie ten krok ostateczny, dla którego tu się znalazłem. Hop i już. Samobójcy nie mają przecież czasu na roztrząsanie jakichkolwiek alternatyw. Kiedyś widziałem w Bristolu, jak pewien mężczyzna skoczył z Suspension-bridge i upadł wprost na ciągnącą się pod mostem autostradę. To była sekunda – stanął na barierce i natychmiast runął w dół. Samobójcy muszą być bardzo nieszczęśliwi, pochłonięci swym niepowodzeniem do tego stopnia, że żadna inna myśl poza tą, by zakończyć tragedię, do nich nie dociera. Nie to, co ja, stojący na szczycie najwyższego budynku w stolicy i ciągle jeszcze zastanawiający się, jak długo będę spadał albo jak wielki ból mnie czeka i jak długo będzie trwał. Toteż lepiej, jeśli powędruję za miasto i pobiegnę pośród szumiącego zboża. A kiedy znalazłem się na obrzeżach, biegnę szybko, choć tak naprawdę to w ogóle nie wiem dokąd. Ale biegnę i jest w tym biegu coś pięknego, gdyż mój strój, moje włosy, ręce, nogi, wszystko to, co widzę – stają się łanem zboża. Coraz szybciej pędzę przed siebie, stając się źdźbłem. Znalazłszy się wśród róż, zwolniłem nieco, gdyż ich kolce ranią mnie to tu, to tam. Więc już nie pędzę, nie biegnę, a idę dosyć szybko, nadal nie wiedząc dokąd. Nie jestem już źdźbłem pełnym dorodnego ziarna, jestem czerwoną różą i krwawię, sam sobie zadając rany. A kiedy na powrót wbiegłem na ulicę pełną ludzi, ciągle nie wiedząc, gdzie kres mej wędrówki, rany moje zaczęły coraz bardziej krwawić, a ja zaś coraz bardziej upodabniać się do ludzi. Teraz mam do wyboru dwie drogi, choć obie wiodą przez rzekę. Pierwszy most tuż przede mną prowadzi wprost na rynek miasta, które położone jest na niewielkim wzniesieniu. Zaś drugi most jest nieco oddalony, więc najpierw trzeba przemierzyć brzegiem wzdłuż rzeki niewielką odległość. Wybrałem tę drugą drogę, chcą podziwiać okolicę. Brzeg rzeki jest łagodny, więc przyjemnie się idzie, wdychając zapach płynącej w dole wody. A gdy doszedłem na miejsce, zobaczyłem przed mostem ludzi ustawionych w kolejce. Most rozciąga się niemal dotykając wody i zachodzi obawa, że gdy tylko znajdzie się na nim zbyt dużo ludzi, może natychmiast zatonąć. Kiedy nadeszła moja kolej, przeżegnałem się i delikatnie zacząłem stawiać stopy, idąc po rozchybotanej belce. Woda nieznacznie się podniosła i zrobiło się jeszcze bardziej niebezpiecznie. Przylgnąłem całym ciałem do belki i zacząłem wiosłować rękami, by jak najprędzej osiągnąć drugi brzeg. Jeszcze tylko kilka energicznych pociągnięć ramionami i jestem na brzegu. Prawie zupełnie nagi, gdyż wzburzona rzeka okradła mnie z łachmanów. Aż wstyd pokazać się między ludźmi. Dobrze, że niedaleko są stragany. Podszedłem do jednego z nich. Sprzedawca poleca podkoszulki w dobrej cenie. Wziąłem jeden, a nie rozumiejąc, ile za niego żąda, nie zapłaciłem mu. Nawet się nie awanturował, gdyż zaraz za mną stojące małżeństwo domagało się szybkiej obsługi. Założyłem na siebie podkoszulek i ruszyłem w kierunku miasta. Podejście od tej strony jest łagodne, przyjemne, nadal można podziwiać piękny krajobraz roztaczający się wokół. Minąłem niewielką furtkę, za którą było zejście po schodach do piwnicy. Jacyś mężczyźni, po kolana w wodzie, ustawiają drabinę, którą ponoć dopiero można wejść na rynek miasta. Szarpią tą drabiną, pociągają, przestawiają. Już nie wiadomo, czy można na nią wchodzić, czy nie i kto ma zacząć. Koszulka przed chwilą założona jest na mnie za mała i uwiera mnie pod pachami, toteż tym trudniej będzie mi wspinać się po drabinie. No dalej, na co czekamy? Szczebel po szczeblu zacząłem wznosić się do góry. Czapka z głowy mi spadła, więc podarowałem ją jednemu z tych, co ustawiali drabinę. Będąc blisko szczytu, zauważyłem stojącego na nim strażnika, który wszystkich wchodzących dokładnie obmacywał. Tych, którzy mu się nie poddali, odstawiał na bok, innych zaś przepuszczał dalej. Przestraszyłem się, choć właściwie nie miałem powodów. A jednak zwrócił uwagę na moją koszulkę – nie mam pojęcia, skąd się dowiedział, że nie zapłaciłem za nią. Tak być nie może! A na dodatek jeszcze skierował mnie w inne miejsce niż pozostałych. Nie mam pieniędzy, nic nie posiadam, nawet majtek nie mam na sobie – nie widać? Upływają powoli dni moje, gdy tak stoję po kolana i odzieram ryby ze skóry, śledzie pachnące dalekim morzem, które wystarczy pozbawić kręgosłupa, żeby je zjeść. Jedne dają się łatwo skórować, inne trudniej. Najgorsze są miejsca tuż przy ogonie, gdzie skóra ryb przylega najściślej do korpusu. Zdarza się, że kawałki mięsa zostają mi w palcach i jest to bardzo nieprzyjemnie, bo nie wiem, czy je zjeść, czy wyrzucić do kosza. Śnieg sypie, zasypuje moje ryby świąteczne, ptaki przelatują nisko, stragany już porozkładane, gdzieniegdzie ktoś odmiata puch. Jeden chłopiec stawia zamki na lodzie, drugi zaś, czego by się nie dotknął, zamienia w złoto. Proszę, oto ryby wigilijne, obrane ze skóry i ości. Tymczasem pozwolę sobie na małą przejażdżkę saniami w dół ulicą Kolejową. A wy tam siedźcie sobie na górce i palcie swoje skręty, żeby łatwiej było wam trzymać swój los w swoich rękach. Z drogi! Z drogi!, bo jadą ruskie pierogi. Zręcznie omijam przechodniów, idących na targ. W połowie drogi, widzę, tu gdzie kiedyś mieszkał pan Kasprzak, fryzjer damsko-męski, stoi kondukt żałobny, trumnę wynoszą w ośmiu i kładą na furmankę. Skręciłem saniami w prawo i ledwie co wyminąłem orszak, kobiety i mężczyzn w czarnych strojach. Ale co to? Po prawej stronie, tam gdzie dom najlepszego blacharza we wsi, jeszcze większy tłum ludzi stoi, a z mieszkania wynoszą trumnę i kładą na furmankę zaprzęgniętą w dwa konie. Nic, tylko i tę ceremonię ominąć tak, by nie zauważył mnie nikt. Znalazłszy się na dole, ujrzałem tam wiosnę, i dobrze, gdyż łatwo będę mógł przesiąść się na rower. Sań nie mam już sił ciągnąć za sobą. Tym bardziej, że teren zrobił się płaski, most stoi a w dole rzeka płynie i śniegu ani krzty nie uświadczysz. Zaraz do was dołączę, nie czekajcie na mnie, tylko dokręcę koło i już pędzę za wami. Rower jakiś mały, nie mieszczę się na nim, siodełko uwiera, sporo trzeba się namęczyć, by na pedał naciskać, i jeszcze koło zaczęło się blokować tak, że po chwili skontrowało na dobre. Dalej ani rusz. Szczęście od boga, że zatrzymałem się tuż obok stadionu, z ulicy dokładnie widać, jak nasi biegają za piłką. Dowiedziałem się, że wynik jest korzystny dla nas, bo wróciliśmy z dalekiej podróży a pomocnicy wykonują precyzyjne prostopadłe podania. Już gwizdek.

To co obok Waldemara Bawołka - wydawać czy nie wydawać?
natychmiast wydać!
wydać za miesiąc - dwa...
najwcześniej za rok



Menu miesięcznika FA-art