WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 60, kwiecień 2003 - KĘSIM KĘSIM 
KĘSIM KĘSIM



Marcin Świetlicki: Nieczynny. Lampa i Iskra Boża. Warszawa 2003.

Bohater wierszy Świetlickiego ma depresję (bohater właśnie, a nie Świetlicki – co my, w końcu, wiemy o Świetlickim?). Po przyjęciu takiego punktu widzenia, jedynie interpretacje psychologizujące wierszy nieczynnych mają rację bytu. Wszelkie zaś socjologizowanie naiwne („kolejna książka nominowanego do Nike twórcy średniego pokolenia”) czy filozofowanie religijne („powracające motywy Boga i śmierci każą nam zastanowić się nad”), nie mówiąc już o wysokoartystycznym kręceniu nosem („są w tej książce rzeczy nie zasługujące na miano ani wiersza, ani piosenki, ale są też rzeczy literacko interesujące”), zdają się być mocno obok. Z wszystkich psychologizmów pierwsza na myśl się nasuwa terapia pisaniem, której rozpoznawać nie lubię. Wiersze powstałe w ramach terapii pisaniem są co prawda najbliżej życia naszego powszedniego grafomańskiego (tym samym przekaz zaleca się do publiki), sugerują jednak najczęściej, że nie tylko wszyscy mają depresję, ale też wszyscy muszą mieć z pisaniem kłopoty. A tymczasem, bez dwóch zdań, nie wszyscy mają i nie wszyscy muszą. Szczęściem samozwrotnych opowieści o nieczynnym pisaniu jest ilość znikoma – ze dwie może? Bohater zaś Świetlickiego oprócz tego, co wie każdy depresant, że mianowicie jest martwy i co najmniej rozdwojony, ma też pomysły na ożywienie i interesująco się robi, gdy z prób ożywienia tego czy innego swojego fragmentu dostajemy relację (próby są rzec jasna nieudane, wynik to co najwyżej remis, respekt). Warto czytać także wtedy, gdy mowa o próbach ożywienia się podejmowanych przez innych depresantów, próbach częściowo obśmianych. Koniec końców (czyli na książki końcu) wychodzi na to, że depresja może być wartością. Nie samą w sobie – dodaną. Jak detalicznie depresja może być wartością dodaną dowiemy się, miejmy nadzieję, w następnym odcinku.



Andrzej Horubała: Farciarz. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003.

Stara to prawda: nie wierzcie nikomu po trzydziestce. A komuś po czterdziestce? Też niekoniecznie. Dobrym dowodem na tę niekonieczność jest debiut powieściowy Andrzeja Horubały, który swoim bohaterem uczynił czterdziestoletniego pierdziela (jest to jeden z wielu sposobów zinterpretowania znaczenia tytułu, całkowicie przy tym uprawniony szeroko opisanymi kłopotami gastrycznymi bohatera). Bohater nie byłby jednak wart uwagi, gdyby charakteryzował się jedynie żabami w żołądku, zaczem został on przez autora także dobrze wypasiony (skórka, furka i komórka) oraz ustawiony (produkuje i reżyseruje dla telewizji). Wagi zaś jego przygodom dodaje niekonwencjonalny życiorys: przeszły opozycjonista obecnie tworzy szczęśliwe wielo-pięcio!-dzietne stadło, wyznając, acz bez nadmiernej ostentacji, katolicyzm, którego – mimo pokus – nie kwestionuje zdradami małżeńskimi. Wartka akcja, choć z wieloma mieliznami retrospekcji (jakże jednak łatwymi do przebycia w porównaniu z piaskowymi łachami o naturze pustyni, przez które kazał się czytelnikom przedzierać Cezary Michalski w Sile odpychania), dzieje się w ciągu jednego dnia. Bohater ku swojej niekłamanej radości otrzymuje od hierarchy kościelnego propozycję stworzenia dzieła życia – wyreżyserowania pogrzebu papieża. Po czym spotyka się z kolegami, co daje okazję do przedstawienia ich konserwatywnie niekonsekwentnych dróg życiowych, słyszy od lekarki, iż to, co go toczy, to nie rak, jeno zastane w okrężnicy gazy trawienne, zaczem, po zażyciu lekarstwa, z radości okadza owymi gazami świątynię konsumpcji, to jest supermarket i na koniec dowiaduje się z nieprzyjemnym zdziwieniem, że z reżyserowania nici, bowiem określone kościelne czynniki wysłały hierarchę na zasłużony urlop zdrowotny do psychiatryka. „Nic to” – zdaje się mówić po paru spontanicznych fakach bohater – „nie muszę reżyserować końca świata, ważne są dzieci i Ojciec Święty, niech go Bóg ma w opiece”. Kto już w tym streszczeniu rozpoznaje kawałek polskiej rzeczywistości pokazywanej z punktu widzenia zadowolonego ze swego miejsca w świecie chrześcijańskiego demokraty, ten jest na dobrym tropie. W książce nie idzie bowiem o akcję – no, może o katolicką – ale o przemycenie dobrych wzorów, nazwanie grzechów i przesłanie (smaczki i klucz towarzyski pozostawiam tradycyjnie dyżurnym cmokierom). Przesłanie zaś jest, dla literatów rzecz jasna, mniej więcej takie: nie żyjemy w epoce Czesława Miłosza, tylko w epoce Karola Wojtyły. Cichą bohaterką książki jawi się małżonka głównego bohatera, pomimo zaawansowanej trzydziestki i pięciu porodów wciąż atrakcyjnie wyglądająca osóbka o rozwiniętej w małżeństwie wyobraźni erotycznej, zajmująca się pokątnie białą magią (wysyła anioły, iżby torpedować plany mającego czasem chętkę na skok w bok męża). Choć zawodów matki, żony i wróżki nie mogę wpisać na długą listę własnych zawodów, to po lekturze książki Horubały sympatyzuję właśnie z tą postacią – trafił się jej przecież na towarzysza wyjątkowy kaprawiec.



Michał Głowiński: Gombrowicz i nadliteratura. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2002.

Hm, nie jest to książka, która w temacie Gombrowicz proponowałby coś nowego… Owszem, trafił tutaj znakomity szkic o Pornografii pt. Parodia konstruktywna. I nieważne, że jest to już piąta prezentacja tego tekstu. Parodia konstruktywna ma pewne miejsce w gombrowiczologicznym kanonie. Jej nieznajomość – rzecz dla mnie niepojęta – dyskwalifikowałaby nie tylko każdego kandydata na literaturoznawcę, ale i polonistę po prostu. Są nadto w książce dwie znane interpretacje wczesnych opowiadań Gombrowicza – Biesiady u hrabiny Kotłubaj oraz Pamiętnika Stefana Czarnieckiego. Są wreszcie teksty nowsze, powstałe w latach dziewięćdziesiątych, wśród których wyróżniłbym szczególnie eseje o praktykach polemicznych autora Dziennika – Gombrowiczowską diatrybę oraz Gombrowicz poprawia Dantego. A jednak to Parodia konstruktywna, najstarszy z tekstów, jest ośrodkiem tomu. Tu właśnie Głowiński-gombrowiczolog natus est, tu właśnie znalazł i określił swoją problematykę. Nic dziwnego, że pozostałe szkice okazują się planetami, które krążą wokół słońca, czyli Parodii konstruktywnej. Głowiński zatem skupia się przede wszystkim nad intertekstualnym aspektami pisarstwa Gombrowicza. Tytułowa „nadliteratura” to przecież proza eksponująca swoją literackość, to „literatura z literatury”. I tu kłopot. Takie bowiem rozumienie twórczości literackiej wydaje dzisiaj na tyle przemożne i wpływowe, że bez rozbudowanego aparatu, bez subtelnych narzędzi, słowem – bez tego całego polonistycznego nudziarstwa, teoretycznego zadęcia, bez dzielenia włosa na czworo bardzo łatwo spaść do poziomu oczywistości. A taka właśnie przygoda – twierdzę – zdarzyła się Głowińskiemu, piszącego elegancką polszczyzną, wolną od nadmiernych wpływów fachowego żargonu. Cóż, badacz stał się poniekąd ofiarą własnego powodzenia. Jego dawne gombrowiczologiczne odkrycia stały się literaturoznawczymi komunałami. A ponieważ nowsze teksty jedynie rozwijają, przenoszą na inny obszar (Dziennik, dramaty) dawne rozpoznania, to lektura książki raczej potwierdza, niż rozszerza naszą wiedzę. Chyba tylko laik może z pożytkiem dla siebie czytać wyjaśnienia, że Gombrowicz nie korzysta z tradycji literackiej w sposób odtwórczy, że tropienie nawiązań międzytekstowych to coś zupełnie innego od wpływologii (tak się dzieje w „prawie tytułowym” szkicu Gombrowicz i nadliteratura)… Jest tu jeszcze jeden ciekawy przypadek – we Fryderyku, bohaterze Pornografii, Michał Głowiński odkrywa aluzję do postaci Fryderyka Nietzschego (zob. szkic Komentarze do „Pornografii”; – tekst z roku 1994). Zgadza się, o tym nikt chyba wcześniej (przynajmniej u nas) nie pisał, o tym tylko półgębkiem napomykano, przyjmując, że nawiązanie w dziele wybitnego polskiego pisarza do szmeranego niemieckiego myśliciela to rzecz wstydliwa. Odkąd jednak Nietzsche na dobre powrócił do polskiej świadomości kulturalnej (a stało się tak najpóźniej w końcówce lat osiemdziesiątych), sprawa jest więcej niż oczywista i nawet średnio rozgarnięty licealista nie powinien mieć żadnych wątpliwości. Rozpoznanie Głowińskiego mam po prostu za spóźnione i nie zmienia niczego fakt, że to nie tyle konkretny badacz, co nasze literaturoznawstwo popisało się refleksem szachisty.



Mieczysław Orski: Lustratorzy wyobraźni, rewidenci fikcji. O polskiej prozie lat dziewięćdziesiątych. OPEN. Warszawa 2002.

Standardowa recenzja w „Odrze” oraz „Nowych Książkach” – czasopismach, w których Mieczysław Orski najczęściej publikuje – nie należy do długich. Pięć stron maszynopisu, nie więcej. Trudno zatem o szczegółową, rozbudowaną argumentację na rzecz tez nie tylko interpretacyjnych, bo także historycznoliterackich. A kiedy czyta się książkę z takich recenzji (głównie) złożoną, niedoróbki szczególnie rzucają się w oczy. Pewne kwestie są po prostu niejasne. Pamiętam, że swego czasu Mieczysław Orski wszystko, co w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ówcześni młodzi autorzy opublikowali w państwowych wydawnictwach, odesłał nawet nie do punktu skupu makulatury (w PRL marnowanie tzw. surowców wtórnych należało do dyżurnych tematów), ale prosto na śmietnik historii (literatury). Konsekwentnie założył również, że proza powstała w III RP będzie jeśli nie wybitna, to na pewno autentyczna, nie uwikłana w jakiekolwiek zależności. No i teraz trzeba dowodzić, że naprawdę taka jest, że zasadniczo różni się od tego, co było wcześniej. Nawet jest przed skojarzeniami nie sposób uciec. Dlaczego proza Andrzeja Stasiuka jest czymś zupełnie innym od tego, co dawno, dawno temu proponowali piewcy outsiderów, odkrywcy i zdobywcy świata społecznych marginesów? Bo kiedyś – twierdzi Orski – na banicję skazywała postaci potworna rzeczywistość realnego socjalizmu, tymczasem bohater Stasiuka „nie odżegnuje się od współodpowiedzialności za swój los”. Domyślam się, że chodzi zwłaszcza o bohaterów Opowieści galicyjskich… Ale już bez złośliwości – otóż nawet gdyby argument Orskiego był prawdziwy, to przyznają Państwo: dotyczy kwestii nawet nie drugiego, bo piątego rzędu. I nie chodzi o same tylko drobiazgi. Zasadniczy dla książki Orskiego podział na pisarzy-specjalistów od imaginacji, estetyzacji, mityzacji (tytułowi „lustratorzy wyobraźni”) oraz na specjalistów od demonstrowania zawartości literatury w literaturze (tytułowi „rewidenci fikcji”), otóż podział ten jako żywo odpowiada kluczowej dla dwudziestowiecznej prozy dychotomii mitografia – awangarda. Tyle tylko, że Orski czysto mechanicznie zastąpił termin „awangarda” terminem „postmodernizm”… Więc jak to naprawdę jest? Zdarzyło się coś nowego w latach 90. czy nie? W książce Orskiego wielkie w tej materii panuje pomięszanie. Pisze krytyk: „Jak już zauważyłem [he, he! – uwaga KU], pisarze »lustratorzy«; lat dziewięćdziesiątych różnią się od swoich poprzedników »nostalgików«; [Orski dla przykładu wspomina o Kuśniewiczu czy Konwickim] aktywnym, kreatywnym podejściem do przeszłości.” Akurat! „Aktywne, kreatywne podejście do przeszłości” to przecież raczej Król Obojga Sycylii Kuśniewicza, a nie Hanemann. Raczej Bohiń Konwickiego, a nie Madame. Dojść z tym wszystkim do jako takiego ładu – przyznaję – nie potrafię…



Andrzej K. Waśkiewicz: Fenomen gdański. Pięć szkiców o instytucjach młodej literatury lat siedemdziesiątych. Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki. Gdańsk 2002.

Skromna objętościowo, ale intrygująca książeczka. Przedstawia dzieje gdańskiego środowiska młodoliterackiego z lat 70. Przypomnę, że grupa Wspólność była najciekawszym zjawiskiem w ramach Nowych Roczników, natomiast jej propozycje programowe (nowa prywatność) mają opinię jedynego wartościowego projektu, który zmierzył się z postulatami pokolenia '68. Ale Waśkiewicz nie zagląda ani do wierszy, ani do manifestów, zdaje natomiast sprawę z przeobrażeń instytucjonalnych. Opowiada historię, jak to w latach siedemdziesiątych ówcześni młodzi gdańszczanie, tworząc własne instytucje (pisma „Litteraria” i „Punkt”, Spotkania Młodych Pisarzy Polski Północnej w Wieżycy, seria tomików firmowana przez RU SZSP PWSSP w Gdańsku – dla niezorientowanych: chodzi o Radę Uczelnianą Socjalistycznego Związku Studentów Polskich Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych), całkowicie zmienili układ sił w lokalnym środowisku i niemalże z dnia na dzień stali się opiniotwórczym ośrodkiem przynajmniej na młodoliterackiej mapie kraju. Jest to zatem historia udanej rewolucji. Ale przecież z wystąpienia wspólnościowców, tak samo jak z całej młodej literatury lat 70., nie zostało absolutnie nic! Zabrakło mi w książce omówienia najtrudniejszego okresu w dziejach środowiska – jego rozpadu i zaniku w latach 80. Jedną z przyczyn na pewno było to, że młodzi znaleźli dla siebie miejsce pośród oficjalnych instytucji życia kulturalnego (czy mogliby – z takim rozumieniem literatury – funkcjonować w drugim obiegu?). W dodatku – podkreśla autor – ich program miał w tle socjalistyczną utopię. Ale akurat co do tego, nie inaczej było w przypadku programu Nowej Fali, a nawet politycznego programu rewolucji solidarnościowej. Waśkiewicz twierdzi nawet, że idee nowej prywatności uprzedziły ten ostatni i miały z nim sporo wspólnego. Dlaczego zatem Solidarności nie było po drodze z nową prywatnością (mimo 12. numeru almanachu „Punkt”, poświęconego w całości dokumentacji oraz socjolingwistycznej analizie sierpniowych strajków)? Dlaczego rewolucja literacka i społeczna nie dały się ze sobą uzgodnić i w ogóle – dlaczego tak ciekawie zapowiadający się młodzi rychło znikli z pola widzenia? A jeśli powrócili, to z czymś takim jak Esther (wydane w ostatnich latach książki autorów, którzy nie dokonali analogicznego zwrotu, przeszły bez najmniejszego echa)? Myślę, że odpowiedź na to pytanie mogłaby pomóc w rozwiązaniu innego problemu: jak to się stało, że w latach osiemdziesiątych tak łatwo odwróciliśmy się od awangardy? Pustkę po awangardowym etosie wypełniła zgoda na przydanie dziełu statusu towaru. Waśkiewicz wyraźnie podkreśla tę zmianę, zestawiając ze sobą Czynnego całą dobę Antoniego Pawlaka (nb. tomik wydany w ramach wspomnianej wyżej serii) z Czynnym do odwołania Marcina Świetlickiego: „Podmiot wiersza Pawlaka poczucie misji i, tak nazwijmy, przekonanie o ważności tego, co ma do powiedzenia czerpie z samego statusu bycia poetą, podmiot wiersza Świetlickiego – ze świadomości miejsca zajmowanego na rynku” (s. 78). Autor zauważa przy tym, że mimo wszystko wiersze debiutantów lat 90. mają wiele wspólnego z programem nowej prywatności. Chodzi jednak o analogie nieświadome i przypadkowe, gdyż „prywatność jest tu dobrem danym, nie zdobywanym. Rodzajem stanu naturalnego. Ale też nic z niej szczególnego nie wynika. Jest, bo jest” (tamże). Skoro dziś wszyscy – zupełnie jak w stanie wojennym Lech Wałęsa przez Jerzego Urbana – jesteśmy skazywani na prywatność, to eksploracja owej prywatności przez dzisiejszą poezję nie może mieć żadnej społecznej nośności. W tej sytuacji nie dziwi, że jako wybawienie przyjmuje się szansę uwierzytelnienia samego siebie poprzez rynkowy sukces tudzież obecność w mediach. Wszelako literatura, która korzy się przed rynkiem, może być wyłącznie współczesną odmianą sztuki dworskiej… Odrzucenie awangardowej tradycji mam za pierwszy i najważniejszy powód, dla którego takie a nie inne okazały się przeobrażenia w życiu literackim po roku 1989. Dlatego szczegółowy opis i analizę katastrofy wspólnościowców miałbym ze wszech miar za wskazane. Cóż, zamiast tego autor – nie wiadomo po co – wepchnął do książki artykuł o konkursie poetyckiem, mającym akurat dość luźny związek z młodą poezją ósmej dekady. Nie należy jednak lekceważyć tego tomu, nawet jeśli jego temat i sam autor z perspektywy dzisiejszego życia literackiego zdają się cokolwiek egzotyczni.



„Fioletowa” seria poetycka Lampy i Iskry Bożej (jan.riesenkampf.com, Michał Kaczyński: Warszawa płonie, MLB: No i tak, Bartosz Muszyński: Lane Limbo, Marcin Świetlicki: Zimne kraje, Wojciech Wilczyk: Eternit, Grzegorz Wróblewski: Ciamkowatość życia)

Poeci ze środowiska „bruLionu”; powoli hodują brzuchy, wchodząc w wiek sprzyjający rocznicom i benefisom. Czujnym kaowcem okazał się Paweł Dunin-Wąsowicz, który z okazji 10-lecia słynnej „fioletowej” serii „bruLionu” zaaranżował wydanie jej odpowiednika (choć na dobrą sprawę książki Lampy są bardziej różowe niż fioletowe; warto mimo to zwrócić uwagę na okładki tomików zaprojektowane przez jednego z najciekawszych artystów młodego pokolenia Marcina Maciejowskiego). Inicjatywa ta ma wymiar nie tylko sentymentalno-wspominkowy, ale stanowi również – jak sądzę – próbę przerzucenia pomostu między bohaterskim czasem początków lat 90. a naszą smutnawą teraźniejszością. Co składa się na serię wydaną przez Dunina? Reedycje tomów z serii „bruLionowskiej” (Świetlickiego i Wróblewskiego), nowe propozycje poetów wywodzących się ze środowiska skupionego kiedyś wokół Roberta Tekielego (Wilczyka i MLB, czyli Miłosza Biedrzyckiego) oraz książki autorów, których związki z krakowskim pismem były wątłe albo żadne (Muszyńskiego, Riesenkampfa i Kaczyńskiego). Wszelkie akcje rocznicowe z założenia powinny być radosne, mnie jednak lektura zbiorów z nowej „fioletowej” serii trochę zasmuciła. Potwierdzają one bowiem formułowane już tu i ówdzie opinie, że młodzi, dwudziestoletni poeci, mimo iż usilnie próbują wybić się na oryginalność, piszą podobnie jak ich starsi koledzy, tylko nieco mniej sprawnie, i że „bruLionowcy” najlepsze swoje rzeczy napisali w poprzedniej dekadzie. W tej sytuacji – nie pozostaje nic innego jak tylko organizować benefisy.



Stefan Chwin: Złoty pelikan. Wydawnictwo Tytuł. Gdańsk 2003.

Stefan Chwin napisał książkę jak zwykle dobrą – przemyślaną pod względem kompozycji, opartą na atrakcyjnej fabule i drążącą rejony duchowości. Akcja rozgrywa się w Gdańsku, jednak Gdańsku jak najbardziej współczesnym, a zainteresowanie Miejscem i Historią schodzi na dalszy plan. Zmienia się także kształt narracji, ale tylko tam gdzie trzeba i w stopniu nie zakłócającym przejrzystości modelu, w którym górę nad zaangażowaniem zawsze bierze bezpieczny, intelektualny dystans. Tradycyjna formuła powieści Chwina została bowiem w Złotym pelikanie wzbogacona o kilka nietypowych rozwiązań, choć Chwin nie tyle chce być nowoczesny, co tę nowoczesność przedstawić i zdiagnozować. W roli wskaźnika nowoczesności w Złotym pelikanie występuje, bardziej niż dotąd czytelna, można by powiedzieć – wystawiona na pokaz, intertekstualność. Jako chroniczna przypadłość naszych czasów, zostaje wzięta w cudzysłów. Dowodem – dowcipne wyznanie zamieszczone na pierwszej stronie okładki, w którym autor „tłumaczy się” ze swoich zapożyczeń. Gdyby nie zasada złotego środka, jaką zastosował Chwin, sytuacja mogłaby się wydać czytelnikowi trochę kłopotliwa. Z jednej strony bowiem ma on do czynienia z nowością (w tekście aż skrzy się od nazw własnych, tworzących razem „kulturowy pasztet”, Chwin naśladuje style ironiczne, czasem stylizuje po prostu dla zabawy), z drugiej wiadomo, że tego typu oferta rewelacją nie jest, skoro się już kiedyś, za sprawą innych autorów, z takich ofert korzystało… Podobnie rzecz ma się z kreacją bohatera. Gdyby nie duchowa głębia, jaką podszyta jest opowiadana historia, mielibyśmy tu do czynienia ze zwykłą opowieścią o dojrzałym, inteligentnym mężczyźnie przeżywającym kryzys wieku, w którym wszystko nagle zaczyna tracić swą wartość. Albo krytyczna refleksja nad językiem – też już skądś znana. Słowem, wszystko w Złotym pelikanie wydaje się ciut spóźnione. Tyle że świadomie, po dżentelmeńsku i z uwagi na inne cele. Na szczęście ideowa warstwa powieści nie przysparza podobnych kłopotów, tu Chwin niezmiennie proponuje refleksję o charakterze metafizycznym i etycznym. W Złotym pelikanie interesuje go problem winy i odpowiedzialności za wyrządzone zło, rola przypadku w życiu człowieka (która uwzględniona została także w konstrukcji powieści, mam na myśli porzucony wątek Hildy), przedstawia duchowy kryzys, tym razem współczesności, i znów – jak mi się wydaje – dyskretnie uchyla się od odpowiedzi, podważając oczywistość wniosków. A szczegóły? Tym razem wszystko zaczyna się od błędu podczas wpisywania wyników z egzaminu na prawie. Zwykła pomyłka staje się ponoć przyczyną samobójstwa skrzywdzonej dziewczyny, a tym samym impulsem, który zmieni życie głównego bohatera powieści, wykładowcy prawa, Jakuba. Złotego pelikana czyta się naprawdę z przyjemnością. Jak klasyczną, dobrą powieść Chwina: zawsze inną i zawsze tę samą.








Menu miesięcznika FA-art