WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik nr 100 wrzesień 2006 - Kęder 
Kęder

JĘZYK WYSTAWIONY

Jerzy Pilch, krygując się nieco, iż używa słów z zasobów duchowych krytyki literackiej (po co? wszyscy czytelnicy jego tekstów dobrze wiedzą, że używa), wziął właśnie na warsztat tekst Dariusza Nowackiego, by napisać i opublikować felieton pod tytułem Dymanie bez czytania („Dziennik” z 29.09.2006) . Treść felietonu jest według mnie nieistotna, to znaczy nieistotna jest polemiko-połajanka urządzona panom Nowackiemu i Tomaszowi Piątkowi z powodu ich wybrzydzania na wydawnictwo Otwarte i jego produkcję. Nieistotna jest, bo pretekstowa. Kto wie, czy by się Pilch o nich choć zająknął, gdyby nie to, że Nowacki wybrzydza akurat w konkurującej z „Dziennikiem” „Gazecie Wyborczej” (w nr 225/06)? Czyż nie jest też ważne, iż łomotane przez Piątka (w Onecie) i Nowackiego wydawnictwo wydało książkę autorki, którą Pilch wcześniej publikował? O połajanki więc mniejsza, ale krytyka... Nie jest bowiem prawdą, o czym wspominałem już kiedyś w swoim felietonie, że Pilch jest wyłącznie felietonistą, owszem jest również krytykiem – ze znacznymi osiągnięciami oraz antologistą – z szeregiem autorów i autorek na karku. Autorów, których wsparł swoim wyborem i autorytetem, polecając do druku ich produkcje choćby po konkursach urządzanych przez jego poprzedniego pracodawcę „Politykę”.

Z punktu widzenia krytyki jako sztuki, istotne jest zatem użycie przez Pilcha słów z zasobów duchowych (po co? wszyscy wiedzą przecież... ale o tym już pisałem) oraz hołdowanie przezeń etosowi krytyka-rycerza, który zawsze staje w obronie damy, którą publikował lub do publikowania polecał. Pogadajmy więc o etosie (krytyka-rycerza) i słowach, zwłaszcza tytułowych. Bowiem doniosłość tytułu Dymanie bez czytania nie sprowadza się bynajmniej do utytułowania dymania. Sprawa jest krytyczna – jak bardzo, łatwiej dostrzec, gdy się tezę Pilcha odwróci i zapyta, czy jest możliwe, a zaraz potem czy słuszne i godne, czytanie bez dymania. Tutaj – czytanie przez krytyka. Bądź też gdy postawi się pytanie – by pozbyć się narzucanych przez Pilcha nie wiadomo dlaczego konotacji seksualnych – czy jest możliwe czytanie bez publikowania. Jeśli kto chce pozostać przy seksie, niech sobie podkłada.

Kwestia: publikowanie bez czytania, co przypisuje Pilch Nowackiemu, versus czytanie bez publikowania, którego zwolennikiem zdaje się być Pilch, jakkolwiek jawnie krytyczna, zdaje się czysto akademicka. Podobne dylematy można – czemu nie? – rozważać, jednak bawić nimi publiczność niepodobna, nauka zaś z nich żadna. Jedno i drugie nie jest bowiem w krytyce ani słuszne, ani godne, ani możliwe. Pozornie prawdopodobne czytanie bez publikowania w rzeczy samej jest strategią o niezwykle krótkich nogach. Jeśliby kto takich rzeczy próbował, to bardzo szybko okazałoby się, że nie ma on co i po co czytać; te przyjemności muszą iść i idą w parze. Takoż publikowanie bez czytania prowadzi do zguby, gdyż jest to czynność owszem samonapędzająca się, ale jałowa intelektualnie i poznawczo, czyniona zaś na dużą skalę podobna Turbacji Mas (był kiedyś zespół o takiej nazwie, nie zrobił kariery).

Żadna to nowina: w czytaniu i publikowaniu wskazana jest pewna rozwaga. Krytyk rycerski, broniący damy (autora) bez czytania, niezależnie od tego czy ją publikował i u kogo ona teraz publikuje, jest, bądźmy szczerzy, jeleniem a nie krytykiem. Aczkolwiek można tę postawę nazwać szlachetną donkiszoterią i jako taką zalecać konkurencji, by sama się pognębiła. Praktycznie rzecz biorąc, dobrze jest jednak przeczytać dłuższy kawałek, zanim przystąpimy do publikowania. A przed kolejną publikacją przeczytać na wszelki wypadek jeszcze jeden kawałek, z tych nowszych.

To ustaliwszy, chciałbym zauważyć, że ani Pilch, ani Nowacki, wedle wszelkich znaków w ich tekstach, nie czytali wierszy Agnieszki Maciąg, tylko Pilch jednak zdaje się mieć na ich temat wyrobioną opinię („zupełnie nieporównywalne z wierszami Miłosza”). Nowacki ma co innego o czym innym: jazdę na temat komercyjnych zabiegów Wydawnictwa Znak rozpoczynającą się od wyrobionej (przez Tomasza Piątka?) opinii na temat wydawnictwa-córki tegoż Znaku, o którym wie, że wydaje ono złą literaturę. Od tego zaczynając, brnie w socjologię wydawania i promocji książek, przypisuje szefostwu Wydawnictwa Znak takie i inne intencje, oceny swoich autorów, a nawet opinie, w tym tę, że „modelka Agnieszka Maciąg jest odrobinę gorszą poetką od Czesława Miłosza i dlatego jej książka nie mogła się znaleźć w ofercie Znaku”. Może coś o tym wie, w końcu w Znaku wydaje, może dał się ponieść fantazji, nie wiem. Jeśli jednak ktoś powinien się poczuć urażony i mieć pretensje, to chyba nie krytyk Pilch, o sztukę krytyki Nowackiego, tylko wydawnictwo Znak, o – być może – insynuacje. Zatem? Chyba nie o czytanie tu idzie.

Tyle o Agnieszce Maciąg, mam nadzieję, że podziękuje wszystkim za darmową promocję swej książki. Jeśli idzie o Martę Kuszewską, nie ma najmniejszych wątpliwości, że Nowacki zgodnie ze sztuką krytyczną publikował po przeczytaniu, mam natomiast wrażenie, że Pilch także w tym przypadku lekturę sobie darował. Inaczej nie argumentowałby, że tak streścić, jak streścił książkę Kuszewskiej Nowacki, można wszystko. Ano jednak nie wszystko, zaś jeśli się konstatuje, że streszczenie do bani, wypadałoby dać choć sygnał, jak wygląda alternatywne. Zamiast tego mowa u Pilcha o egzekucji młodej pisarki, o tym że zasługuje na szansę oraz że każdy polski debiut jest ważny, że nikomu nie należy się taryfa ulgowa, ale każdemu przynajmniej milczenie i oczekiwanie na drugą książkę. Tezy jak tezy – dyskusyjne. Zatem? Chyba i tym razem nie o czytanie idzie.

Umocniwszy się tymi ustaleniami w pewności, że idzie o krytykę, muszę skonstatować, że rozdarcie widoczne w tekście Pilcha Dymanie bez czytania zakrawa przynajmniej na rozdwojenie jaźni. Znany z innych tekstów Pilcha model komunikacji literackiej, że użyję tu staromodnej terminologii, zakłada, że krytyk jest nieważny, a jego rola żadna, w związku z tym zarzuca on Nowackiemu dramatyzowanie. Nowacki wedle Pilcha przesadza, wołając o kradzieży języka krytyki przez projekty komercyjne zacnych skądinąd wydawnictw i ostrzegając, że używa się tego języka do ogłupiania czytelników oraz mamienia potencjalnych autorów. Pilch argumentuje tak: „Jeśli wszystko jest fikcją, a fikcja ta na dodatek wie, że jest fikcją, to kto okrada krytykę? I z czego? Jeśli to, co ukradzione, i tak idzie w fikcyjny gwizdek, to w czym problem?”

Ano w tym problem, że bez tego języka, którego próbuje – straceńczo, rzecz jasna, i zupełnie daremnie – bronić Nowacki przed nadużyciami, języka, w którym można nagrodzić kogoś pochwałą, a także ostrzec innych, że są robieni w balona, niepodobna pisać poważnie o egzekucji młodej pisarki, o tym, że zasługuje na szansę oraz że każdy polski debiut jest ważny, i że nikomu nie należy się taryfa ulgowa, ale każdemu przynajmniej milczenie i oczekiwanie na drugą książkę. A Pilch próbuje pisać o tym poważnie w tym samym felietonie, w którym z pisarską dezynwolturą gwiżdże sobie na język krytyki! Zapominając najwyraźniej, że najpóźniej przy drugiej książce milczenie nie jest już żadnym rozwiązaniem. Czyżby uważał, że język jest żywy zawsze wtedy, gdy on sam się nim posługuje?

Można rzec, że język krytyki, o którym tu mowa, to kapitał społeczny, jakkolwiek odnawialny, to jednak nie biorący się znikąd. Beztroskie trwonienie tego kapitału, to po prostu głupota, przykro mi, że muszę pisać o takich oczywistościach. Niestety niepodobna obudzić śpiącego grzecznie – można się jednak pocieszać tym, że zdeklarowanego pisarza nie sposób obudzić w ogóle.

(30 września 2006)







Menu miesięcznika FA-art