WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik nr 100 B październik 2006 - Baczewski 
Baczewski

PRZELECIAŁEM WSZYSTKICH MEROWINGÓW!

Krystyna Kofta wyraziła niegdyś pogląd (było to bodaj w radiowej audycji Zgryz Macieja Zembatego), który należy, moim zdaniem, jeśli już nie natychmiast wprowadzić w życie, to przynajmniej poddać najwnikliwszej publicznej debacie. Obywatelski rozsądek (celowo unikam słowa: patriotyzm) nakazuje przywrócić w Rzplitej ustrój monarchiczny. Powinien być król i powinna królowa. Władza monarsza – precyzuje Krystyna Kofta – musi być pełna, absolutna, dynastyczna; z jednym wszelako zastrzeżeniem. Król władałby wszystkimi kobietami, natomiast królowa troszczyłaby się o losy poddanych płci, jak to mówią, brzydszej.

Liberalny trójpodział władzy zostałby w tym wypadku zastąpiony przez dwupodział. Ostatecznie ustrój taki nie spełniałby kryteriów jedynowładztwa; nie byłby to żaden absolutyzm zaciemniony, ani też kult zera. Za takim rozwiązaniem przemawia nie tylko intuicja. Baby z reguły lepiej wiedzą, czego trzeba chłopom, a chłopy – babom. A już król i królowa wiedzieliby to najlepiej. Nie wiem jak szanowny Czytelnik, ale ja tobym za królową poszedł jak w dym. Tak, przyznaję, krótka uwaga Krystyny Kofty ukształtowała moje poglądy polityczne na całe życie. Jestem zdeklarowanym monarchistą.

Największym problemem ruchów monarchistycznych w krajach o ustroju republikańskim jest postępujący w społeczeństwie zanik organu akceptującego władzę pochodzącą z boskiego pomazania. Ceremoniał dworski wydaje się dziś żenująco śmieszny: zacofany i pozbawiony wszelkiego smaku; choć przecie pod względem złego smaku nawet się nie umywa do plebejskiego tumultu byle kampanii przedwyborczej. Tak czy owak, utrzymanie królewskiego dworu z powszechnych podatków stało się w powszechnym mniemaniu ekonomicznym ekscesem – czego jakoś nie można powiedzieć o dotowaniu partii politycznych. Czyżby więc rozrzutność osobista miała być czymś gorszym aniżeli rozrzutność reprezentacyjna? Śmiała idea, można by ją zaiste propagować wśród żebraków. Któż mi zaręczy, że królewska para, królewski dwór oraz królewska świta – in corpore – nie kosztowałyby mniej niż cały demokratyczny cyrk…?

Oczywista to rzecz, że Ich Wysokości byliby tańsi. Nie ma wątpliwości. Co do dam dworu, to nie mam tu zbyt wielkich wymagań. Mogą być kameliowe. Jeśli chodzi o korpus paziów, to też wystarczyłby wolonatariat. Inkwizycja zamiast BOR-u i zakon rycerski zamiast przybocznej gwardii. Rygorystyczna oszczędność i wszechporządek. To mój program, mój cel, moja metafizyka.

A hasło? Jest i hasło: „Mniej Azji, więcej kurtuazji!”

Współczesny liberalizm odziedziczył po nieodżałowanym tatusiu, osiemnastowiecznym libertynizmie, szczególny sentyment do nonszalancji. Jeśli coś różni feudalizm od liberalnej demokracji, to nie ilość składanych hołdów i przysiąg, lecz stosunek do ich celu. W średniowieczu składało się przysięgi po to, by ich dotrzymywać, obecnie składa się je, aby wygrać wybory.

Przyznam się bez bicia i kopania: należę do tych nielicznych egzemplarzy rodaków, którzy uważają, że żyjemy obecnie w epoce nieco długiego – bo dwustuletniego z okładem – interregnum. Cechą tego opłakanego czasu jest na przykład to, że zdolności duchowe jednostki mają się nijak do pozycji, jaką zajmuje ona w społeczeństwie. Mechanizm jest następujący: z chwilą, gdy dany człek osiąga kompetencje wystarczające do pełnienia powierzonej mu funkcji, najniezwłoczniej nominują go wyżej – do roboty, na której się nie zna. Kłania się tu tzw. Pierwsza Zasada Laurence’a J. Petera: delikwent awansuje dopóty, dopóki nie dostanie takiego stanowiska, jakiemu na pewno nie podoła. Oto dlaczego należy się szacunek społeczeństwu feudalnemu, z jego niską mobilnością strukturalną. Nie w pierwszym, to w siódmym pokoleniu obywatel (pardon: poddany) wprawia się w fach przypisany do jego dynastii. Mielibyśmy tu zatem do czynienia z karierą nie tyle wertykalną, ile raczej horyzontalną. Miast wspinać się po szczeblach sztucznej hierarchii, rozszerzam moją zdolność do bycia tym, kim akurat jestem. Godne to, sprawiedliwe i… No tak: zgoła niedzisiejsze.

Wbrew pozorom powrót do monarchii ułatwiłby nam wszystkim życie. Nie musiałbym tłumaczyć mojemu dziecku, dlaczego Głupi Jaś z bajki wolał zostać królem, a nie prezydentem wybranym w cztero- lub pięcioprzymiotnikowych wyborach. Przewaga feudalnej monarchii nad liberalnym mrowiskiem przejawia się również w oszczędności na przymiotnikach. Król byłby po prostu dobry i mądry, prezydent natomiast jest tak wieloprzymiotnikowym organem władzy, że przytoczenie choćby kilku procent epitetów, jakimi opinia publiczna obdarza naszą aktualną głowę państwa, przekroczyłoby zarówno objętość tego tekstu, jak i estetyczną odporność czytelnika. Za monarchią przemawiają zatem także względy stylistyczne: przymiotniki to marnotrawstwo.

Ostatnio wszyscy mi mówią, że siwieję. Otóż siwieję nie bez powodu. Usiłuję sobie uzmysłowić, jakie są różnice między władzą ustawodawczą a wykonawczą. Nie przekonują mnie na przykład analogie między mózgiem i ręką a rządem i sejmem. Niby wszystko gra: umysł panuje, ręka wykonuje; ale jak w świetle tej metaforyki wytłumaczyć zjawisko onanizmu? Niewątpliwie w pole wzajemnych interakcji organów ustawodawczych i wykonawczych należy wprowadzić pojęcie interregnum. Interregnum: kadencja, schyłek, upadek.

W imię ocalenia resztek zdrowego rozsądku przyjmuję, że żyjemy obecnie w długim okresie bezkrólewia. Bezkrólewia, bezhołowia i bezczego? Beznadziei. Powtarzam: czynię to kierując się nie nostalgią za obchodzeniem narodowego święta w dniu urodzin JKMości, lecz przesłankami natury czysto racjonalnej. Otóż istota demokracji reprezentacyjnej polega na pewnej mentalnej niedyspozycji. Albo wszyscy jesteśmy niczyimi poddanymi, albo jesteśmy władcami bez poddanych – pozbawionymi nie tylko niebiańskiego autorytetu, ale przede wszystkim królewskiej dobroci i mądrości.

O ile rewolucja francuska (bądź rosyjska z 1917 roku) miała w ogóle jakąś istotę, o ile istotą tej rewolucji nie był po prostu brak istoty, istotę ową stanowiło po prostu unicestwienie króla. Rewolucjonistom chodziło o usunięcie ostatniego przyczółka boskości na tym najszczęśliwszym z możliwych padołów. Nie sposób odwrócić nurtu rewolucji bez restytucji monarchii. Może zwróćmy władzy przynajmniej odrobinę bizantyjskiego blasku?

Przydałby się mojej ojczyźnie szanujący się nowoczesny król: z doktoratem, wynikami sportowymi i stażem menedżerskim w jednej z międzynarodowych korporacji. No i taka sama królowa: z doktoratem, wynikami oraz honorową prezesurą przynajmniej dwóch fundacji charytatywnych. Z grona kandydatów musiałaby być wykluczona nasza przetrzebiona, choć nadal aktywna arystokracja. W ogóle widzi mi się, że wybrać na króla kogoś z Polaków to jakby wsadzać kij w mrowisko. Czy nie jest w końcu niedostatkiem współczesnych polskich elit politycznych to, że aczkolwiek potrafią one wyobrazić sobie władzę bez autorytetu, to nie potrafią przyjąć do wiadomości istnienia autorytetu bez władzy? Odwołałbym się raczej do którejś z tradycyjnych europejskich dynastii. Intuicyjnie obstawiam hiszpańskich Habsburgów.

Obstawiam, ale nie obstaję. Wybór króla wymaga rozważenia wszelkich dostępnych możliwości. Póki co, szukam odpowiednich kandydatów. Nie ustanę w wysiłkach. Dynastia po dynastii. Królewicz po królewiczu. Królewna po królewnie.

W każdym razie spieszę zawiadomić czytelnika, że początek został uczyniony. Przeleciałem wszystkich Merowingów. Nie nadają się, nie żyją.







Menu miesięcznika FA-art