WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik nr 100 B październik 2006 - Uniłowski 
Uniłowski

CALINECZKA

Mój drogi „Dzienniczku”!

Mija drugi tydzień, odkąd na Twoich łamach – jak sam podnosisz – wre Debata o stanie krytyki literackiej. A jest to, jak słusznie zauważyłeś, stan wszechstronnego upadku. Tyłek zbity z każdej strony. Z taką wyrazistą diagnozą trudno się nie zgodzić, tedy nie pozostaje mi nic innego, jak westchnąć cichutko i przyznać, że – istotnie – nie masz teraz prawdziwej krytyki na świecie. Ostatni znam jej przykład w krakowskim powiecie. Tam żył Wyka Kazimierz, jego uczeń, Błoński. Mówiono o nich…

Cóż, wszystko to są jednak stare dzieje! Gdyby nie Ty, drogi „Dzienniczku”, to, szczerze mówiąc, byłbym skłonny podejrzewać, że opowieść o Wielkich Mistrzach, Kazimierzu i Janie (o innych Mistrzach: Andrzeju, Ludwiku i Jerzym K. nie wspominając), to jeszcze jedna krakowska legenda. Co tu gadać, stare opowieści Mistrza Wincentego dawno się już opatrzyły, w IV RP trzeba nam baśni nowych! I jeśli nawet historyczne istnienie Mistrza Kazimierza, Mistrza Jana, Mistrza Kantego (a ten skąd?) oraz Pozostałych nigdy nie wydawało mi się wątpliwe, to już opowieści o ich Wizji (zawsze przeciw równaniu), ich Niezależności i Dobrym Guście, ich Odwadze i Bezkompromisowości (co to się nie kłaniała awangardowym modom), ich Niezłomnym Klerkowskim Etosie oraz Polemicznym Temperamencie (o jejku, jejku!), wszystko to gotów byłem jeśli nie między bajki włożyć, to przynajmniej uważałem za wieści cokolwiek przesadzone. Dlatego chcę ci gorąco podziękować, mój „Dzienniczku”. Dzięki Tobie wiem teraz, że wszystko to najprawdziwsza prawda. Tak, była kiedyś Wielka Krytyka z Wizją, Krytyka Niezależna, wsparta o Etos i Temperament (of course, Polemiczny)! Teraz zaś, ha! powiem prosto, od serca, po krakowsku: teraz ostał się nam jeno sznur. Ostała się nam tylko mała krytyczka, pętająca się gdzieś między książkowymi dodatkami a niszowymi kwartalnikami czy też – jak powiadają w Krakowie – między rynkiem a uniwersytetem. Znaczy w kawiarni. Gdybyż literackiej!

W tym miejscu bardzo proszę, by żaden złośliwiec nie pomylił owej małej krytyczki z panną Magdaleną Miecznicką. Bo choć jej płeć bezspornie niewieścia, persona zaś kształtna a skromna, to przecież serce gorące i mężne. Wszak to panna Miecznicka debatę na Twoich łamach, „Dzienniczku”, sprokurowała. To ona śmiało wykazała nie tylko nędzę najnowszej książki powieściopisarki Tokarczuk, bo również odkryła, w jak wielkim stopniu zboczyliśmy ze ścieżki wytyczonej niegdyś przez Mistrzów. Oto krytycznoliterackie teksty prawdy! I niech się schowa Renata B. (z panami Morozowskim i Sekielskim na przyczepkę)!

„Dzienniczku”, nie masz, jak moc dobrego przykładu. Przyznam, że również Mądre wywody i Gorące filipiki swoje uczyniły. Dzięki Tobie, „Dzienniczku”, pojąłem, że przez lat z górą piętnaście błądziłem. W durności swojej mniemałem, że prawdziwą krytyką się param, podczas gdy tak naprawdę małą krytyczkę uprawiałem jedynie. Skoro już wiem, skoro zrozumiałem, to winy swoje spróbuję naprawić. Najpierw jednak, wiadomo, trzeba mi swoje winy wyznać

Wyznaję Ci tedy, mój „Dzienniczku”, że zbłądziłem po wielokroć. Jako pierwszy mój grzech wyznaję, żem uzależniony od towarzyskich koterii, kanapowych sojuszy i knajpianych przyjaźni. Chwaliłem swoich, wieszczami czyniłem znajomych, pisałem recenzje wydawnicze kolesiom. Gromiłem zaś bez opamiętania i czytania wszystkich innych. Chwaliłem zaś i gromiłem, nie argumentami, lecz sloganami się posługując. „Dzienniczku”, wybacz!

Jako drugi grzech wyznaję, że podporządkowałem się bez reszty interesom Wydawców Dominujących na Rynku. Listę książek, które czytam i chwalę, ustala nawet nie moja żona, lecz Beata Stasińska z Wydawnictwa W.A.B. wespół z Moniką Sznajderman z Wydawnictwa Czarne. Jeśli się zachwycam, to tylko ich zachwytem, jeśli coś polecam, to tylko dlatego, że mnie polecono. A jeśli w mojej, pożal się Boże, krytycznej pisaninie widać ślad jakiejś myśli, to tylko dlatego, że odpisana. Najpewniej z pressbooka. Choć mi wstydno, to muszę przyznać, że każde zdanie w swoich, tfu, tekstach, konsultuję z redaktorem działu kulturalnego w Opiniotwórczej do niedawna Gazecie. Jeśli zaś nie konsultuję, to dlatego, że starając się myśl redaktora odgadnąć, niekiedy myśl tę uprzedzam i sam z siebie piszę, co należy napisać. Ruja i porubstwo, chciałem napisać – układ i profitariat. „Dzienniczku”, ulituj się!

Jako trzeci grzech wyznaję, że moja, wstyd powiedzieć, krytyczka zupełnie się nie liczy z opinią i dobrem zdrowo myślących czytelników. Milczałem tedy, gdy swoje dzieła wydawali prawdziwi Pisarze, a nawet sam Antoni Libera. Milczałem, kiedy Eustachy Rylski dowiódł przed całą Polską, że prawdziwa literatura jeszcze nie umarła. Milczałem, gdy swą powieść, co tam – Powieść! – ogłosił Zbigniew Mentzel. Milczałem, gdy Dawid Bieńkowski rozliczał się z III RP. Rozliczał się bez przebaczenia, bo – jak wiadomo – nie ma przebacz. Ani wspomniałem o tym, jak celną i społecznie istotną jest Satyra, którą uprawia Andrzej Horubała. Za to od rana do wieczora (a niekiedy również nocami) psułem gusta publiczności jakąś podłą literaturką, prozą z wierzchu niby efektowną, ale w środku pustą jak angielski pączek. Całe szczęście, że Prawdziwa proza jak oliwa zawsze na wierzch wypłynie, na przykład dzięki antologii Pokaz prozy. Mali krytycy szczekają, Wydawnictwo Literackie drukuje dalej. I bardzo dobrze, przyznasz, „Dzienniczku”.

Mój grzech czwarty – wielki i straszny. Wymądrzałem się, ściemniałem i przynudzałem. Miast pisać prosto i oceniać jednoznacznie, pisałem ogródkami, a w ocenach kluczyłem, kluczyłem, kluczyłem aż do samej stopki recenzyjnej. Zresztą co tam ogródki! Pisałem całymi gmachami polonistycznymi. Im mniej miałem do powiedzenia, tym bardziej chowałem się za literaturoznawczy slang. Nie ufając sobie samemu, usiłowałem się przebrać w mądrości podpatrzone na zajęciach z poetyki historycznej. Izm na izmie izmem poganiał, poczciwy zaś czytelnik wzruszał ramionami, a ten i ów nawet spluwał z pogardą. „Dzienniczku”, ratuj!

Po piąte, wyznaję ze skruchą, że cudze chwaliłem, swoje mając w pogardzie. Jeśli nawet kiedyś przeczytałem coś z Wielkich Mistrzów, to już dawno zapomniałem, lekką ręką wymieniając nasze krytyczne dziedzictwo na francuskie i amerykańskie mody. Dotknięty postmodernizmem, relatywizmem, dekonstrukcją, neopragmatyzmem, przyjemnością tekstu i innymi plagami nie pozostawałem w rezerwacie zadżumionych, lecz rozsiewałem wszystkie francuskie choroby z gorliwością każdego neofity. Im mniej z tego wszystkiego rozumiałem, tym bardziej smakowałem wszystkie te zaklęcia: dyseminacja, iterowalność, suplement, no i oczywiście „ta dziwna instytucja zwana literaturą”… „Dzienniczku”, miej litość!

Po szóste, lekce sobie ważyłem wszystko, co piszą inni, a osobliwie ci mądrzejsi ode mnie. Nie czytałem „Arcanów” ani nawet „Dekady Literackiej”. Nie czytałem „Tygodnika Powszechnego” ani „Znaku”. Ba! nawet o Twoim, „Dzienniczku”, istnieniu do niedawna nie wiedziałem. Nie czytałem Włodzimierza Boleckiego ani Mariana Stali. Ale nie czytałem również Przemysława Czaplińskiego ani Kingi Dunin. Ani Michała Pawła Markowskiego, ani Jacquesa Derridy. W ogóle nic nie czytałem, a jedynie pisałem na zamówienie (patrz punkt drugi). Nie prowadziłem tedy dyskusji ani debat, które przecież są solą krytyki. Nie spierałem się ani nawet nie wymieniałem poglądów. Co najwyżej pokpiwałem, szydziłem, wyśmiewałem wszystkich, którzy nie należą do mojej koterii (patrz punkt pierwszy). I biłem pianę, biłem pianę, biłem pianę. Teraz biję się w pierś, o „Dzienniczku!.

Po siódme, grzeszyłem minimalizmem, nie próbując wyściubić nosa poza horyzont zaczernianej właśnie kartki papieru. Nie poszukiwałem Wizji, nie upominałem się o Ideę. Pisałem same notatki, prowadziłem wyłącznie zapiski. Nie wyzywałem Ducha Dziejów, nie walczyłem o nowy kształt polskości. Gdy pisałem ręcznie, to takim maczkiem, że sam nie mogłem siebie odczytać. Jeśli pisałem w komputerze, to używając czcionki nie większej niż siódemka. Tak oto ostatecznie porzuciłem model Wielkiej Krytyki na rzecz Krytyki Małej. „Dzienniczku”, bądź wyrozumiały!

Liczę na Twoją wyrozumiałość, choć wiem, że jeszcze dużo pracy przede mną. Obiecuję Ci, że będę się starał, aby choć raz na dobę, przed snem poćwiczyć zwrot z małej krytyczki na Krytykę Wielką. Kto wie, może kiedyś nadejdzie taki dzień, że i ja pogrążę jakiegoś specjalistę (lub specjalistkę) od literaturki, wołając gromko, że nie przepracował duchowo. Nic a nic.

Polecam się tedy, mój „Dzienniczku”, na przyszłość. Wiem, że nie jestem godzien, ale gdyby zaszła potrzeba napisania kolejnej pochwalnej recenzji ze zbioru opowiadań, jaki Cezary Michalski dopiero co wydał w serii fantastycznej wydawnictwa „Fabryka Słów”, to jestem do wzięcia. Gdyby jeszcze wierszówka była na poziomie ogólnopolskiej prasy codziennej, a nie tych, wiesz, „Dzienniczku”, nikomu niepotrzebnych niszowych kwartalników, to moja wdzięczność będzie wprost nieskończona. W końcu ja też chciałbym dołączyć do grona Niezależnych.


Gorąco pozdrawiam
(chciałem napisać: Twój
Mały Krytyk, ale co tam!)
Krzyś U., albo
Twoja Krytyczna Calineczka







Menu miesięcznika FA-art