WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 62, czerwiec 2003 - OSTASZEWSKI 
OSTASZEWSKI

STREFA WYDZIELONA

W radiu, telewizji, ba, nawet na przyosiedlowym bazarku bez ustanku mówiono tylko o jednym: do grodu Wandy, która Niemca nie chciała, ale na pewno rzuciłaby się z ochotą w ramiona Amerykanina, gdyby w jej czasach żyli Amerykanie, miał przyjechać sam – chociaż ze sporą obstawą – George W. Bush. Pani Hania, nieodmiennie handlująca jajami zawsze w najlepszym gatunku i bez ustanku robiąca za jednoosobową agencję informacyjną, mówiła mi z przyjęciem, niech no tylko ten Grzesiu Krzak, nie mylić z Krzaklewskim, tu do mnie wpadnie, to mu w krótkich słowach objaśnię, jak zrobić porządek na świecie. Cóż, nie powiedziałem pani Hani, że raczej nie powinna liczyć na odwiedziny prezydenta zaprzyjaźnionego mocarstwa, co więcej, nie powiedziałem nic. Byłem przekonany, że wizytacja Grzesia Krzaka zupełnie mnie nie dotyczy, ani mnie, ani mojej odwiecznej, acz nieoficjalnej narzeczonej. Czytałem właśnie Gnój Wojciecha Kuczoka i myślałem, że najazd Amerykanów na Kraków to nic w porównaniu z problemem przemocy w rodzinie, maltretowaniem wrażliwych chłopców przez niewrażliwych ojców za pomocą ciężkiego pejcza i jeszcze cięższego słowa. Jankesi wyjadą, maltretowane brzdące pozostaną, i nie pomoże im żadne ONZ, CIA czy CNN. Moja odwieczna natomiast wciąż była na etapie opisywania schematów pamięci w perspektywie psychologii poznawczej i nic, co nie kojarzyło się z pamięcią, śladami pamięciowymi czy implantowanymi wspomnieniami, po prostu do niej nie docierało.

Okazało się, że nic, co krakowskie, nie może być mi jednak obce, szczególnie, że pracuję głównie w centrum miasta. Jak w każdy piątek pojechałem do siedziby „Dekady Literackiej” na spotkanie redakcyjne. Omówiliśmy tam sprawy istotne, mniej ważne i całkiem błahe, a potem chcieliśmy się rozejść do innych zajęć. Wyszliśmy z kamienicy na Kanoniczej i już wiedzieliśmy, że coś się święci, i że nie chodzi w tym przypadku o proces beatyfikacyjny kolejnego Polaka. Wokoło widzieliśmy tylko policjantów i facetów w czerni o gabarytach dobrze odżywionych koszykarzy. Wyloty ulicy zastawione były barierkami. Pierwszy policjant, który stał na naszej drodze, oznajmił nam, że znajdujemy się w strefie wydzielonej i absolutnie zamkniętej, że nikt stąd nie może wyjść, ani tym bardziej tu wejść aż do czasu, gdy nadjedzie amerykańska kolumna. A kiedy to się stanie, nikt nie wie, tajemnica państwowa i wojskowa. Próbowaliśmy negocjować, ale bez widocznych efektów. Nie pozostawało nam nic innego jak powlec się z powrotem do redakcji. Każdy zajął się czym mógł, ja wyciągnąłem książki, które miałem ze sobą, i przypadkowo, a także całkiem automatycznie zacząłem myśleć o strefach wydzielonych w literaturze [przypadkowo, moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona unosi ze zdziwienia boskie łuki brwi, przecież celowo wymyśliłeś taką kompozycję szkatułkową, strefa wydzielona w strefie wydzielonej, więc nie mów, że to był zbieg okoliczności szczęśliwy jak wiktoria w Iraku]. Zbiegiem z okoliczności, dławiących mnie niczym pętla – nie mylić z Kuczokowski pejczem – byłem ja sam. Dawno, dawno temu, gdy… Zaraz, zaraz, moja odwieczna zajrzała mi przez ramię, czy zawsze musi być tak tradycyjnie, chronologicznie, od starożytnych Greków aż po dzień dzisiejszy, od najdawniejszego po współczesne, wymyśl coś innego! Dobrze, ze mną jak z dzieckiem, posłusznym choć wcale nie ćwiczonym nadmiernie w wieku przedszkolnym i szkolnym. Zacznę od końca, by po licznych perypetiach nostalgicznych wspomnień czasów młodości górnej i chmurnej dojść znowu do końca. Kolejna pętla (nie mylić z pejczem). Krytycy żyją, jak twierdzi Nowacki-Uniłowski we wstępie do Była sobie krytyka…, w „zaklętych rewirach”, każdy ma swoją działkę, którą uprawia z przyjemnością lub bez, jedni zajmują się poezji, drudzy prozą, jedni dłubią w prozie korzennej, drudzy w postmodernistycznej, i rzadko kiedy swoje strefy wydzielone opuszczają. Taki jest los eksperta w czasach wąskiej specjalizacji. Czasami myślę, że przebywanie w „zaklętych rewirach” na pewno ułatwia robotę, ale z drugiej strony, kto powiedział, że to, co łatwiejsze, musi być przyjemniejsze. Bywa że szarpany wyrzutami krytycznoliterackiego sumienia, zapuszczam się w rzadko odwiedzane przez mnie strefy wydzielone literatury, próbując opanować je poznawczo. I wtedy, uwięziony na Kanoniczej, wszedłem w „zaklęte rewiry” prozy prawicowo-katolickiej. Przyznam się od razu, powodowała mną nie tylko świadomość zawodowych zaniedbań. A było tak: w okolicach Świąt Wielkanocnych, jak zwykle z lekka naciskany przez matkę, sporządziłem rachunek sumienia i wyszło mi, podobnie jak w latach poprzednich, że daleko jestem od owczarni Pana. A oddaliłem się od niej dawno, dawno temu, gdy jeszcze jako początkujący licealista odmówiłem uczestniczenia w lekcjach religii. Ksiądz katecheta przez dwa lata próbował mnie na rozmaite sposoby przekonać, że zaprawdę źle czynię, na hazard niepewnego losu duszę wystawiam, zatrute ziarno niepewności w kolegach mych zasiewam. Nie dziwiła mnie księża wytrwałość, było o co się starać, bo gdyby przekonał mnie i jeszcze jednego gościa z humanistycznej, to miałby w całej szkole sto procent uczniów chodzących na katechezy. Byłoby się czym pochwalić przed naczalstwem. Sympatycznemu katechecie nie powiodła się jednak akcja misyjna, a ja z czasem całkiem zabłąkałem się w ponurym gąszczu grzechów myślą, mową, a także ciałem i zaniedbaniem, oddając się głównie rozpuście intelektualnej. I błąkam się po dziś dzień, rzadko zaglądając na schludnie pogrodzone pastwiska owczarni Pana.

Siedziałem więc w redakcji „Dekady Literackiej”, która znalazła się przez przypadek w samym środku strefy wydzielonej i absolutnie zamkniętej, czekałem aż Amerykanie przyjadą i pojadą [zawsze to lepsze niż rozważanie arcypolskiej kwestii: wejdą czy nie wejdą, dorzuciła moja odwieczna, acz nieoficjalna], a dla zabicia czasu i ukojenia rozlicznych wyrzutów sumienia zapuszczałem się w „zaklęte rewiry” prozy powstałej w środowisku prawicowo-katolickim. Przeglądałem powieści autorów, którzy już od dłuższego czasu nieźle brykali na schludnie pogrodzonych pastwiskach, popluwając celnie na tych, którym żyć przyszło na ugorach niewiary i permisywizmu. Jakie powieści? Siłę odpychania Cezarego Michalskiego i Farciarza Andrzeja Horubały. Czytałem i czytałem, a smutek wlewał się we mnie i wlewał coraz większy. Bo nie znalazłem w nich nic, co mogłoby mnie skłonić do powrotu na pastwiska, o których chyba już zbyt często nadmieniałem, że są po katolicku schludne, konserwatywnie przystrzyżone i pilnowane przez czarne owczarki łagodne jak baranki. Mareczek z Siły odpychania, mistrz myśli konserwatywnej, określony zostaje przez narratora jako „antykomunista, anarchista, agnostyk…, no, co najwyżej, początkujący gnostyk”. Mniejsza jednak o określenia, Mareczek popełnia grzech śmiertelny, targając się skutecznie na swoje pełne wątpliwości życie. Andrzej, główna postać Farciarza, jest jak najbardziej praktykującym katolikiem, z wielką ochotą wprowadzającym w życie hasło: „idźcie i rozmnażajcie się” (ma piątkę dzieciaków) i mającym stale Boga na ustach. Ale w gruncie rzeczy zajmuje go przede wszystkim gromadzenie dóbr jak najbardziej doczesnych i pielęgnowanie seksualnych obsesji. Najpoważniejszy dylemat duchowy Andrzeja można streścić w słowach: czemu papież jest tak konserwatywny w sprawach seksu. Oto fragment medytacji bohatera Farciarza na ten temat: „Nasz papież, podobnie jak ja, miał dwie obsesje: seks i politykę. Często buntowałem się przeciw niemu, chciałem, by dopuścił mnie do swojego stołu mikserskiego, żebym mógł pogmerać przy potencjometrach i poustawiać rzeczy wedle własnego uznania. Polityka: trochę ostrzej. Seks: po co tak rygorystycznie”. Andrzej ma też spore problemy z pokorą i miłością bliźniego: „Myślałem, że wspólnoty Odnowy są jednak lekko ekskluzywne. Obecność baby w ortalionie zdecydowanie temu przeczy”. Wydaje mi się, że nie ratują go nawet zdania w rodzaju: „Życie moje jak patchwork sklecony nicią ironii”. Tym bardziej że cały pomysł powieści jest mocno ryzykowny: fabuła rozwija się wokół motywu zlecenia, jakie otrzymuje Andrzej, zlecenia na wyreżyserowanie uroczystości pogrzebowych Jana Pawła II.

Pod wieczór Amerykanie wreszcie przyjechali i zaraz pojechali, mogłem więc opuścić strefę wydzieloną i absolutnie zamkniętą. Pobiegłem do domu i pokrzepiłem się lekturą kilkunastu tomików ks. Jana Twardowskiego. Było cicho i spokojnie, moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona tkwiła wciąż w „zaklętych rewirach” psychologii poznawczej, ja wycofałem się w strefę wydzieloną prozy roczników 70. I pomyślałem: każdemu jego własna strefa, dzielcie się na strefy i rozmnażajcie. I zasnąłem uspokojony tym, że nikt nie będzie ode mnie wymagał, abym był na bieżąco z kolejnymi wykwitami geniuszu pisarzy z nurtu prozy prawicowo-katolickiej. Amen.

(4 czerwca 2003)







Menu miesięcznika FA-art