WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik strony autorów - Grzegorz Tomicki 
Grzegorz Tomicki

Dzieje się na Dolnym Śląsku

W „Tygodniku z Dolnego Śląska” (dodatek do „Gazety Wyborczej”) w rubryce Dzieje się na Dolnym Śląsku – którą czytam, aby się dowiedzieć, co też tam u nas, na Dolnym Śląsku, a więc i w Legnicy, słychać nowego na odcinku kultury – znajduję wieści z różnych miast: Głogowa (koncert Głogowskiej Rewii Graffiti „Jesień to nie pora na doła”), Jeleniej Góry (recital muzyki gitarowej „Hommage á Chopin”), Karpacza (Przegląd Twórczości Artystycznej Mieszkańców Karpacza i Jilemnic), Kłodzka (XVIII Międzynarodowy Festiwal „Zderzenie”), Szklarskiej Poręby (uroczyste zakopanie „kapsuły czasu”) oraz Wałbrzycha (Dzień Kultury Łemkowskiej).

Jak widać z powyższego zestawu, brak w nim jakichkolwiek wieści z Legnicy. Żadnego koncertu, żadnego recitalu ani przeglądu, ani uroczystości w naszym mieście nie odnotowano. Żadnego Festiwalu Orkiestr Dętych ani Turnieju Kowali, jakie bywają w moim pięknym mieście od wielkiego dzwonu (ach, gdzież są ci niegdysiejsi kowale, gdzież ci dęciarze!).

Ku zaprzeczeniu złych przeczuć wertuję również „Tygodnik z Dolnego Śląska” (dodatek do „Gazety Wyborczej”) z następnego tygodnia. Tym razem w rubryce Dzieje się na Dolnym Śląsku oprócz wymienionych poprzednio znajduję takie kulturalne zakątki jak: Świebodzice (Święto piernika), Bystrzyca Kłodzka (polsko-czeski turniej piłki nożnej oldbojów), Ząbkowice Śląskie (Podwieczorek pod zegarem), Duszniki-Zdrój („Brunetki, Blondynki”, czyli arie, pieśni i piosenki z repertuaru Jana Kiepury), Lądek-Zdrój (Spotkanie z mikołajem), a nawet Długopole-Zdrój, o którego istnieniu dowiaduję się właśnie z rubryki Dzieje się na Dolnym Śląsku, a gdzie podczas Jarmarku Adwentowego częstować będą bigosem, pierogami, barszczem, świątecznymi wypiekami, a także miodem, bakaliami i grzanym winem.

A niech mi się stolec wypsnie! A w Legnicy znów nic? Ani bigosu, ani pierogów, ani nawet cienkiego barszczu? Ani wina patykiem pisanego?

Po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że powodów tego stanu rzeczy może być kilka:

1. Legnica nie leży na Dolnym Śląsku.

2. Redakcja „Tygodnika z Dolnego Śląska” nie wie, że Legnica leży na Dolnym Śląsku.

3. Wieści z Legnicy nie napływają do redakcji „Tygodnika z Dolnego Śląska”, bo legniczanie nie wiedzą o jego istnieniu.

4. Legniczanie nie lubią się chwalić.

5. W Legnicy dzieje się tyle, że brakłoby rubryki Dzieje się na Dolnym Śląsku, aby to dzianie się opisać.

6. W Legnicy nic się kulturalnego nie dzieje.

7. Nikogo to nie obchodzi.

Zakładając – wyłącznie teoretycznie – że może tu jednak zachodzić sytuacja nr 6, należy odnotować, że o ile kulturalnego dzieje się u nas może i niewiele, albo i zgoła nic, o tyle niekulturalnego całkiem sporo. Wystarczy przewrócić „Tygodnik z Dolnego Śląska” na następną stronę, gdzie stoi jak wół: „Sukcesy Legnicy w pozyskiwaniu funduszy w ramach RPOWD [Regionalnego Programu Operacyjnego dla Województwa Dolnośląskiego] na lata 2007-2013”.

Cała też, wprawdzie ostatnia, stronica owa wypełniona jest tymiż sukcesami: budowami ścieżek rowerowych, przebudowami ulic, odnawianiu „zdegradowanych obszarów miejskich” itp.

Sprawa kultury cokolwiek się zatem przy okazji wyjaśnia. Legniczanie to ludek pragmatyczny w starym, dobrym stylu: najpierw baza, potem – ewentualnie – nadbudowa. Czyli – ujmując rzecz w terminach medycznych – najpierw operacja plastyczna, a potem zajmiemy się organami wewnętrznymi. Tak to w każdym razie wygląda z perspektywy Wrocławia.

Do rozważenia pozostaje jeszcze jedna ewentualność. Taka mianowicie, żem w ciemię bity i nic się na ekonomii – a nawet, co gorsza, oikonomii – kultury nie rozumiem.

Jakże miałbym się zresztą na tejże kulturalnej ekonomii, tudzież oikonomii, rozumieć, skoro ja się nawet na prostej ekonomii niekulturalnej nie rozumiem ni dudu. Oto Polska systematycznie notuje wcale niezły wzrost gospodarczy, co chyba dobrze, a wraz z nim równie systematycznie rośnie narodowy dług, co już gorzej. A nawet na tyle źle, że ze stanu finansów publicznych całkiem się zrobił klops i powidło.

Nie upadam jednak na duchu i nie ustaję w wysiłkach. „Do czytania Krzyżaków trzeba dorosnąć”, jak się była wyraziła ostatnio pewna rockowa wokalistka przy okazji montowania rock-opery dla dzieci pt. Krzyżacy. Może więc i ja w końcu dorosnę do ekonomii i oikonomii razem wziętych i daj Bóg na emeryturze wreszcie zrozumiem, dlaczego ona, ta emeryturka, taka śmieszna, ja natomiast smutny i biedny?

Kto wie, może dorosnę nawet i do Sienkiewicza!

A zatem – nie traćmy nadziei! Dum spiro, spermo, jak mawiali starożytni.

PS. A co do emerytur, to uważam, że – jako relikt przeszłości i źródło narodowej niezgody – powinny zostać w ogóle zniesione.


W książce Mariusza Szczygła Zrób sobie raj młodzi członkowie Prawa i Sprawiedliwości na pytanie „Czy mógłbym nie wierzyć w Boga?” odpowiadają:

„Ktoś kiedyś powiedział, że największe katusze przeżywa ateista, gdy czuje wdzięczność, a nie ma komu podziękować”.

„Życie bez wiary w Boga to życie samotne i puste, jakbyś nie miała wnętrza, jakbyś była głodna, ale nigdy nie mogła się najeść. Dla mnie tak właśnie wygląda życie bez wiary”.

„Wiara może uchronić człowieka przed negatywnymi skutkami cywilizacji”.

„Brak Boga to brak celu”.

„Nie wyobrażam sobie życia bez Boga. Wyobrażam sobie, że człowiek, który tego nie ma, jest przestraszony. Tym, co się stanie po śmierci, i tym, jak wygląda jego życie” [s. 103].

Każda z tych wypowiedzi zasługuje na osobne omówienie i pogłębioną krytyczną refleksję. A nawet się ich domaga. Co jednak uderza – bo uderza, przynajmniej mnie – w tych zdaniach najbardziej?

Przede wszystkim ich widoczna jednostronność. Jednostronność czy też, innymi słowy, ograniczająca postrzeganie i rozumienie stronniczość. Nie tyle też polegająca na, powszechnie przecież praktykowanym i nieuniknionym, preferowaniu pewnego punktu widzenia, sposobu oglądu rzeczywistości, ile na uznaniu jego niekwestionowanej wyższości nad innymi stanowiskami, postawami czy światopoglądami oraz, co ważne, ich zasadnicze niezrozumienie. Wyznaczona zostaje norma i patologiczne od tej normy odchylenia. Opozycja jest ostra i niepodlegająca negocjacji.

Anonsuje się to m.in. w wyrażających pewien uwiąd wyobraźni stwierdzeniach: „Nie wyobrażam sobie życia bez Boga” i zastępowaniu jej (wyobraźni) klasycznymi przykładami projekcji: „Wyobrażam sobie, że człowiek, który tego nie ma, jest przestraszony. Tym, co się stanie po śmierci, i tym, jak wygląda jego życie”. Jak pokazuje w swojej książce Szczygieł, żyją jednak na świecie – na przykład w Czechach – ludzie, którzy mimo ateistycznych generalnie przekonań nie są jednak tak ze wszystkim wystraszeni życiem (pustym jakoby i smutnym) i śmiercią, jak im się to powyżej imputuje. Czasem jest nawet przeciwnie: żyje im się „całkiem fajnie” [s. 107], „normalnie” [s. 106], „przyjemnie” [s. 108], „lżej niż z Bogiem” [s. 110].

W każdym razie tak zapytywani twierdzą. Nie można bowiem wykluczyć, że zarówno jedni jak i drudzy posługując się tradycyjnym „trikiem ludzkiej myśli”, jak zgrabnie to ujął William James, próbują w ten sposób przekonać siebie i innych, że wartości, które wyznają i którymi kierują się w życiu, dobrze robią ich efektywnemu funkcjonowaniu w kulturze, naturze i społeczeństwie, że są dobrymi duchowymi przewodnikami po życiu, że są sensowne, że są po prostu OK, dzięki czemu sensowne i OK jest także ich życie. W przeciwnym bowiem razie – jeśli nie przekonają innych, a tym poniekąd sposobem i siebie (czyż nie na tym istotnie polega „nabieranie”, „utwierdzanie się w”, „dochodzenie do” przekonań) – ich całe dotychczasowe życie straci ów mozolnie wypracowany sens i legnie w gruzach. A nikt nie lubi przyznawać się do porażki – ani przed innymi, ani przed samym sobą.

Utrata określonego systemu wartości najczęściej też nie oznacza dezintegracji jednostkowego bytu, choć bywa i tak, lecz tych wartości „przewartościowanie” i stworzenie lub opowiedzenie się za systemem innym. Nie jest bowiem powszechnie obowiązującą prawdą, iż „brak Boga to brak celu”. Raczej „brak wartości to brak celu”. Tymczasem systemów wartości teoretycznie może być nieskończenie wiele, de facto jest ich mnóstwo. Nie wszystkie mają charakter stricte religijny. Przeciwstawianie własnego świata wartości jakiemuś nieistniejącemu światu pozbawionemu wszelakich wartości jest nieuprawnione, a nawet absurdalne (kto uważa, że świat jego wartości jest światem jedynym, ten neguje istnienie świata, wobec którego dokonuje samookreślenia). Życie człowieka jest życiem w kulturze, kulturę zaś organizują wartości – nie ma człowieka poza kulturą, nie ma więc także człowieka, który by nie afirmował jakichś wartości, choćby wydawały się one z innej perspektywy kuriozalne, sprzeczne z dobrem człowieka czy wręcz „nieludzkie”.

Nie jest też prawdą, jakoby ateista miał się kierować rozumem, wierzący natomiast żył w świecie iluzji. Jak powiada Leszek Kołakowski, „kiedy doświadczenie oczyszczone zderza się z mitem, wartość powstaje przeciwko wartości, nie zaś rozum przeciwko przesądom”. „Mityczna organizacja świata”, czyli jego wizja oparta na metafizycznych, racjonalnie nieuprawomocnionych, fideistycznych ze swej istoty założeniach – to „naturalne” środowisko człowieka, bez którego jego egzystencji nie sposób sobie nawet wyobrazić.

Uderza też w powyższych wypowiedziach (zarówno w pytaniach, jak i odpowiedziach) jawna interesowność. Otóż młodzi ludzie wierzą, aby mieć komu wyrażać wdzięczność, aby ich życie nie było samotne i puste, aby uchronić się przed negatywnymi skutkami cywilizacji, aby zyskać cel w życiu, aby nie bać się tego, co po śmierci itd. Podobnie pragmatycznie zorientowane myślenie wydaje się cechować ateistów. Ci z kolei nie wierzą, bo wiarę odczuwają jako coś krępującego, ograniczającego ich wolność, na co nie chcą się godzić.

Nieustannie warte przemyślenia wydają się w tym kontekście rozważania Ericha Fromma, zawarte w jego klasycznej książce Ucieczka od wolności: „człowiek, zdobywając coraz więcej wolności w sensie wyzwalania się z pierwotnej tożsamości z naturą i wyodrębniając się jako jednostka, staje wobec konieczności wyboru: albo zespoli się ze światem w spontanicznym akcie miłości i twórczej pracy, albo będzie szukał bezpieczeństwa w takiej więzi ze światem, która oznacza utratę wolności i dezintegrację osobowości własnej”. „Religia i nacjonalizm, tak jak obyczaje i jakiekolwiek wierzenia, choćby niedorzeczne i poniżające, byleby sprzęgły jednostkę z innymi, są ucieczką przed tym, czego człowiek boi się najbardziej, przed izolacją”.



„Stosunek seksualny nie istnieje”, twierdzi Slavoj Žižek. Albo Jacques Lacan. Dziś już trudno jednego od drugiego odróżnić. Dziś Jacques Lacan i Slavoj Žižek są jak Sokrates i Platon. Pierwszy bez drugiego nie istnieje. Podobnie jak ów stosunek.

Zacznijmy ab ovo: „stosunek seksualny nie istnieje”, twierdzi Slavoj Žižek za – jak zaleca Słownik języka polskiego – Jakiem Lacanem. Obaj mają specyficzny sposób formułowania sądów (więc ten pierwszy może od drugiego zrzynał). Powiedziałbym, iż sposób przemyślny. W myśl zasady Johanna Gottlieba Fichtego (więc może zrzynali obaj, a może i sam Fichte zrzynał i tak można aż do Platona, Heraklita, a może, ho, ho, może i dalej ), w myśl zatem zasady, iż nie ma nowej zasady bez przesady. Zupełnie jakbym czytał podręcznik do sztuki autoprezentacji pt. Sztuka autoprezentacji. Albo co najmniej Jerzego Bralczyka Język na sprzedaż, czyli o tym, jak język służy reklamie i jak reklama używa języka.

„Teza Lacana mówiąca, że »stosunek seksualny nie istnieje«, oznacza dokładnie tyle, że struktura »rzeczywistego« aktu seksualnego (aktu z partnerem z krwi i kości) jest ze swej natury fantazmatyczna – »rzeczywiste« ciało innego służy tylko jako oparcie dla naszych fantazmatycznych projekcji. Innymi słowy, »wirtualny seks«, w którym rękawica symuluje pobudzenie tego, co widzimy na ekranie itp., nie jest potworną deformacją rzeczywistego seksu. Sprawia po prostu, że widoczna staje się stojąca za nim fantazmatyczna struktura” [S. Žižek, Widmo ideologii].

Piękna myśl i można by ją z grzybkami podać, jak mawiał Witold. Ale atłasowa czapeczka ze srebrnym kutasem na czubku dla tego, kto powie, co w takim razie istnieje? Skoro cała rzeczywistość, cały świat przedstawia nam się jako przedstawienie właśnie, a do prawdziwej rzeczywistości i faktycznego świata „z krwi i kości” nie mamy dostępu ni dudu. Chyba że pod postacią „oparcia dla naszych fantazmatycznych projekcji”. I w ogóle wszystko to sublimacje, projekcje i fiksacje na idolach, jako rzecze Zygmunt.

Bo czyż można odpowiedzialnie stwierdzić, że naprawdę istnieje taki Jacques Lacan, że istnieje Slavoj Žižek we własnej osobie – to jest jako „akademicka gwiazda rocka” – skoro postrzegamy ich wyłącznie wirtualnie, jako projekcje naszych o nich wyobrażeń? Albowiem nikt nie zna takiego Jacques’a i takiego Slavoja, jakich znam ja. A i ja, z biegiem lekturowych doświadczeń, znam ich coraz inaczej, choć całkiem możliwe, że wcale nie lepiej. Bylibyż istnieli jako ten stosunek seksualny, czyli nie istnieli wcale (ewentualnie jako owo „oparcie”)?

Tymczasem ja swoje wiem, przeszłość – a mam nadzieję, że i przyszłość – seksualną posiadam i zapewniam, że wszystkie moje (tak nieliczne, że nawet nie pamiętam, ile ich było) partnerki to były kobiety z krwi i kości co się zowie. I to z jakiej krwi i jakich kości! A nie tylko z krwi i nie tylko z kości, ale i z łydek, ud, brzuszków, podbrzuszy, piersi, a nadto z warg górnych i dolnych. I bodajby jedli psie gówno, którzy myślą inaczej, że tak powiem, iżby się nie zrobiło nazbyt ckliwie.

Bylibyśmy się zatem wszyscy – poza Lacanem-Žižkiem – mylili co do natury stosunku seksualnego i w rzeczywistości wygląda on inaczej, niż sobie dotąd wyobrażaliśmy? Wręcz przeciwnie! Wygląda on dokładnie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy, wyobrażamy i będziemy wyobrażać, albowiem jest to jedyna forma stosunku seksualnego, jaką w ogóle znamy, w jaką jesteśmy duszą i ciałem zaangażowani, jaka daje nam spełnienie. A niech tam! Bądźmy konsekwentni: stosunek seksualny istnieje wyłącznie dlatego, że go sobie wyobrażamy! Gdybyśmy go sobie nie wyobrażali, uprawialibyśmy z naszymi partnerkami (tudzież partnerami) coś, o czym tymczasem nie mamy bladego pojęcia. Czego w takim razie nie możemy nazwać stosunkiem seksualnym. Jak bowiem nazywać coś, o czym się nic nie wie. Co bowiem wiemy o „rzeczywistym ciele innego”, skoro służy nam ono „tylko jako oparcie dla naszych fantazmatycznych projekcji”?

Zaprawdę, można się w tym wszystkim pogubić i niechybnie już się w tym gubić zaczynam. Uprawiamy w końcu seks z oparciem czy z projekcją? Gdzie się podziały rzeczywiste ciała, które tak nas podniecają? Czy wszystkie moje orgazmy były udawane? Czy niniejsze pytania są rzeczywistymi pytaniami, czy tylko oparciami dla pytań wirtualnych, które mogą liczyć tylko na wirtualne odpowiedzi?

I tak oto, za radą Jacques’a Lacana, zrobiliśmy sobie lekkie pranie mózgu i teraz już sami nie wiemy, z kim/czym nam się jeszcze kochać wypadnie, o ile w ogóle wypadnie. O ile w kulminacyjnym momencie nie wyobrazimy sobie Slavoja Žižka, jak go Pan Bóg stworzył, uprawiającego wirtualny seks z jakimś oparciem, podstawą albo i podporą.

A swoją drogą, skoro seks jest wyłącznie kwestią wyobraźni, to widzę tu i dobrą stronę rzeczonej afery. Taką mianowicie, iż moglibyśmy go właściwie mieć jak na zawołanie. Moglibyśmy, mamy czy powinniśmy mieć?

Poza tym sądzę, że Lacan powinien być w końcu do końca opracowany i przetłumaczony w całości na polski, a Žižek przeczytany od deski do deski, od oparcia do oparcia, od prącia aż do samej waginy.



„To będzie jeden z najważniejszych dni w powojennej historii Polski!”, obwieściła (obwieszczyła?) dzielna pani z telewizji, co zabrzmiało, przyznajmy, dużo bardziej poważnie i o wiele bardziej konkretnie niż, powiedzmy, konstatacja w stylu „Prawdopodobnie najlepsze piwo na świecie!”, która nas odsyła do bliżej nieokreślonego mityczno-matematycznego universum rachunku prawdopodobieństwa, stworzonego na podstawie niewymyślnych gierek w rzucanie na chybił trafił czarnymi i białymi bilami do pootwieranych specjalnie na tę okoliczność szuflad.

Toż nawet samo pisanie o podobnych wygłupach musi się wydawać pragmatycznie zorientowanemu czytelnikowi mało poważne i żałośnie niekonkretne, zwłaszcza w obliczu „jednego z najważniejszych dni w powojennej historii Polski”, nie wiedzieć zresztą, czemu „jednego z”, a nie po prostu „najważniejszego”. Ponieważ liczą się właśnie konkrety, a nie jakieś teoretyczno-hipotetyczne baju-baju. Albo-albo, wóz albo przewóz, bile czarne albo białe, szuflady otwarte albo zamknięte, albo chybił, albo trafił, albo z głupia, albo frant – jako taki porządek we wszechświecie musi przecież być, a jak go nie ma, to trzeba go czym prędzej zaprowadzać, od tego jesteśmy ludźmi (człowiek = wielbiący porządek).

Toż wybory prezydenckie to nie gierki w pici-polo na małe bramki! To nie zawody w sikaniu pod wiatr ani nawet – a niech mi się stolec wypsnie! – turniej jednego wiersza im. Rafała Wojaczka! To nawet nie turniej kowali! Gra idzie o stolec, tfu, wróć – gra idzie o Stołek, a nawet o stołki, bo przecież król sam na stolcu-stołku nie zasiędzie, a z całą świtą. Gra idzie o to, powiem bez ogródek i metafor, kto mi będzie wstyd przed światem robił przez następne pięć lat, a to przecież nie jakieś siu-bździu ani figo-fago (choć, prawdę mówiąc, ten „świat” – całe to reprezentacyjne Symboliczne – wcale nie lepszy).

To miał być zatem „jeden z najważniejszych dni w powojennej historii Polski”, a powagę sytuacji w sposób najbardziej odpowiedzialny, jak zwykle, doceniły media. Media jak to media: najpierw stwierdzają, co jest „naprawdę ważne”, a potem się tym „naprawdę ważnym” zajmują, bo przecież nie będą się w tej sytuacji zajmować czymś ważnym tylko pozornie albo czymś zgoła naprawdę nieważnym. Dlatego we wszelkich „Wiadomościach” pytlują najpierw o wyborach, potem o pomniejszej polityce, a ewentualnie pod koniec – dla odprężenia i z porozumiewawczym „uśmieszkiem” na twarzy spikerki-spikera – jakieś ciekawostki z życia Dody albo innego Pendereckiego w ramach niezobowiązujących (do niczego) kulturaliów-kuriozów, po których już tylko sport i pitu-pitu albo i pierdu-pierdu o pogodzie.

Media zatem zachowały się jak trzeba, tj. na (swoim) poziomie, co – zgodnie ze scenariuszem – po raz nie wiem który pozwoliło mi poczuć się dumnym z Polski i Polaków oraz odczuwać wraz z ogółem przypływ uczuć patriotycznych. Tymczasem jednak finiszowałem z doktoratem i coś mi tu nie pasowało, coś mi tu jakoś jedno z drugim się gryzło. A bo to z jednej strony filozofia, antropologia, fenomenologia, psychoanaliza, dekonstrukcja, poststrukturalizm – a z drugiej kiełbasa, parówka albo i prostacki salceson wyborczy. Z jednej strony Platon, Arystoteles, Hegel, Heidegger, Barthes, Derrida, Lacan, Žižek, Attridge – z drugiej Bronek-Bronek Komorowski i Jarek-Jarek Kaczyński, a wcześniej i inni, którzy w międzyczasie przestali się liczyć w politycznych rachunkach. Z jednej strony wysublimowana poezja – z drugiej grube nici ideolo dla ubogich duchem.

I zachodziłem w głowę, co by mi też jeden z drugim Kaczyński z Komorowskim w pisaniu doktoratu pomóc mogli, czy by się trzeci z czwartym Napieralski z Pawlakiem mogli choć do wykonania korekty nadać i czy Janusz Korwin-Mikke z Kornelem Morawieckim nie daliby rady (we dwóch) ze sporządzeniem bibliografii, bo mnie już się nie chciało, i czy Lepper, Ziętek i Olechowski (więcej kandydatów nie pamiętam, za wszystkich serdecznie żałuję) nie mogliby choć posortować i ułożyć „w kupki” te 1200 arkuszy, co mi się walały bezładnie po stole? Może i coś w tym jest, że owe „kupki” i „po stole” znów się ze stolcem kojarzą.

Tymczasem doktorat został skończony, a wybory rozstrzygnięte – stolec wzięty! – a skoro była mowa o konkretach, jako lokalny patriota zacytuję legnickie „Konkrety”: „Na Dolnym Śląsku drugą turę wyborów prezydenckich wygrał Bronisław Komorowski. Miał zdecydowane 60,27 proc. poparcia. Legnica i powiat także postawiły na kandydata Platformy. W mieście zyskał 59,61 proc. głosów, w powiecie 59,61. Najlepszy wynik osiągnął w Polkowicach, gdzie głosowało na niego aż 58 proc. wyborców”.

Zagadka goni zagadkę. Czy do „zdecydowanych 60,27 proc. głosów” wliczają się także głosy niezdecydowane, ale jednak oddane? Czy 60,27 to w ogóle liczba zdecydowana? Jakim cudem polkowickie 58 proc. jest nie tylko lepszym wynikiem od legnickich i powiatowych 69,61 proc., ale i najlepszym w powiecie? Czy dojdzie do powołania komisji śledczej? Otóż pragnę wszystkich uspokoić – „cudów nie ma”, jak się był wyraził jeden ksiądz w Szatanie z siódmej klasy. Jak wynika ze szczegółowej tabelki zamieszczonej poniżej rzeczonego fragmentu, w powiecie „Bronek” Komorowski uzyskał nie 59,61 proc., lecz 54,15 proc., natomiast podejrzany „najwyższy wynik” w Polkowicach w postaci 58 proc. dotyczy nie prezydenta elekta, lecz niedoszłego prezydenta „Jarka” Kaczyńskiego, którzy jako pomoce naukowe przy pisaniu doktoratu na nic się zdali, nawet razem wzięci, za to do felietonu nadali się w sam raz.

Poza tym uważam, że „Wiadomości” powinny się zaczynać od doniesień typu „co tam nowego słychać u Slavoja Žižka?” albo, powiedzmy, „co tam, panie, w hermeneutyce, żywa jeszcze?” – a dopiero potem, spuszczając nieco z tonu, zająć się sportem, rozmówkami pitu-pitu o pogodzie oraz, ewentualnie, relacjami o pierdu-pierdu Palikota w funkcji komicznej pointy. I bodajby jedli psie gówno, którzy myślą inaczej, jak mówi Poeta.



Dobre i pożyteczne bywa słuchanie polskiego radia. Aczkolwiek słuchanie niektórych rozgłośni pożyteczne bywa tylko raz, potem narażamy się już tylko na powtórki z niewyszukanej rozrywki „dla opornych”, jak swoich potencjalnych czytelników nazywają pieszczotliwie niektóre poradniki.

Dobre i pożyteczne bywa zatem słuchanie polskiego radia, co tu dużo mówić, publicznego. Radio publiczne, zwłaszcza reprezentowane przez program 2, publicznym gustom jeszcze nie ze wszystkim się kłania. Pod tym względem bardziej publiczne są stacje niepubliczne.

Niedawno w polskim radiu publicznym usłyszałem, jak pewien teolog dowodził, iż niegdysiejsza ponowoczesność z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, dzisiaj ostatecznie już przezwyciężona, zasadniczo sprowadzała się do kwestionowania tradycyjnych wartości, które – że zacytuję dosłownie – „sprawdzały się przez wieki”.

Niedobrze jest polemizować z teologiem, bo to człowiek uczony. Niedobrze, a nawet niebezpiecznie, bo to nie tylko człowiek uczony, ale i pozostający w stosunkach z Panem Bogiem. Toż i, dmuchając na zimne, polemizuje się mało. Narazić się można i ludziom, obniżając notowanie swoich akcji na rynku osobowości, i Bogu, co gorsza. A po co to komu?

Polemizować zatem niedobrze i niebezpiecznie, ale może i z pożytkiem dla higieny psychicznej. Nie tyle też zaraz polemizować, ile zadać sobie a muzom, a i teologowi przy okazji, kilka nurtujących duszę pytań. Zapytywanie bowiem, jako rzecze Filozof, jest pobożnością myślenia.

A pytań powyższa króciutka uwaga teologa nasuwa bez liku.

Czy rzeczona ponowoczesność zatem jest faktycznie już niegdysiejsza? Czy została przezwyciężona? I czy jej przezwyciężenie oznaczałoby rehabilitację, czy też powrót do tradycyjnych wartości? Nade wszystko zaś: czy wartości owe rzeczywiście „sprawdzały się przez wieki”? Skoro się „sprawdzały”, skąd w ogóle (niewydarzony) pomysł, aby je kwestionować? W jakim się (chorym) umyśle zrodził? W jakim (niecnym) celu?

Skoro już jednak ktoś je zakwestionował i skoro owo kwestionowanie znalazło niejaki posłuch – cokolwiek by mówić, ponowoczesność to jednak „prąd myślowy”, jako mówią, a nie pojedynczy impulsik w umyśle jakiegoś wykolejeńca – to przecież świadczyłoby o tym, iż wartości te bynajmniej nie według wszystkich „się sprawdziły”. Nietrudno ich też chyba zrozumieć.

Co miałoby bowiem stanowić „sprawdzian” dla wspomnianych (ich precyzowanie nie wydaje się konieczne) tradycyjnych wartości, a które zdały go celująco? Czy „nowy, wspaniały świat” XX wieku tudzież jego „plagi”? Totalitaryzm, faszyzm, komunizm, rasizm, terroryzm, ksenofobia, dehumanizacja itd.

I co to w ogóle znaczy, że „się sprawdziły”? Że „mimo wszystko” przetrwały?

„Wartość to transcendens” (Kołakowski), fenomen, którego racjonalnie uzasadniać nie sposób. Świat jest areną zmagania się różnych wartości. Nie przeciwstawia mu się jakiś abstrakcyjny świat pozbawiony jakichkolwiek wartości. Świat taki w ogóle nie istnieje. Każdy system wartości posiada swoją motywację i wyznacza swoje własne cele. Każdy ma też swoich orędowników i przeciwników. Nie ma wartości dobrych i złych samych w sobie. Dobro i zło w przyrodzie nie występują, są kategoriami ludzkimi. „Rzecz nazywana jest »dobrą«, jeżeli jest dobra dla osoby, która jej używa” (Fromm).

Tradycyjną wartością, która nieodmiennie „sprawdza się przez wieki”, jest niewątpliwie prawo silniejszego. Niewątpliwie też dobrze niektórym, w ich mniemaniu, służy. Czy to znaczy, że powinniśmy ją afirmować?

Każda wizja świata jest akceptacją określonych wartości, dzięki którym świat może być przez człowieka „oznaczony”, w Heideggerowskim znaczeniu, tj. ze względu na „poręczność” organizujących jego strukturę wartości. Tylko ustrukturyzowany w sposób sensowny świat może jawić się jako zrozumiały. „Rozumiejące rozjaśnienie świata jest dziełem mitu”, powiada Kołakowski. Usensownienie oznacza zatem zmityzowanie. Polega ono na arbitralnym przyjęciu pewnych metafizycznych założeń – racjonalnie nieweryfikowalnych – bez których sensowna całość świata byłaby niemożliwa, a które stanowią rdzeń systemu przekonań jako reguł rozumienia siebie i świata.

Jedynym możliwym sprawdzianem dla tego systemu wydaje się tzw. „zderzenie z rzeczywistością” czy też – w innym języku – z Rzeczą, czyli spotkanie z Realnym, stanowiące praktyczny test na zdolność do rozumiejącego ogarnięcia dotąd nieuwzględnianego przez system doświadczenia.

Jeżeli ów system przekonań strukturyzujący rzeczywistość skonfrontowany z nieoczekiwaną Katastrofą nie potrafi jej umieścić w generowanym przez siebie uniwersum sensów i znaczeń, to znaczy, że i reprezentujące go wartości nie do końca pomyślnie przeszły ten „sprawdzian”. Sens Katastrofy umknął rozumieniu. Katastrofa jest zawsze katastrofą systemu, który jej nie przewiduje. Mówimy wtedy: „to nieprawda”, „to niemożliwe”, „to do mnie nie dociera”, „nie rozumiem, co się stało”, „dlaczego?”. Czyli aktywność symboliczna – najczęściej według dotychczasowych reguł – zdecydowanie się nasila, przekraczając nierzadko granice „zdrowego rozsądku” (sens musi zostać przywrócony „za wszelką cenę”), w myśl kartezjańskiej zasady: aby wyprostować skrzywiony kij, trzeba go wygiąć w drugą stronę. Gorączkowo poszukuje się znaczenia, którym można byłoby wypełnić lukę w systemie porządkującym rzeczywistość.. W ten sposób Wydarzeniu, które w ogóle opiera się symbolizacji, przypisuje się znaczenie symbolu wyjątkowego, wyróżnionego, doniosłego, afirmującego porządek, który wydawał się podważony. Odczytuje się „zawarty w nim przekaz”.

Tymczasem, wracając na ziemię, można by stwierdzić: Katastrofy się zdarzają. Po prostu. Są wpisane w naszą egzystencję. Nie uciekniemy przed nimi. Każda wizja świata, aby mogła być wiarygodna, musi możliwość Katastrofy dopuszczać. Nie ma tu nic do rozumienia.

A ponieważ myśl taka mało kogo zadowala – nie jest „dobra” – mało kto ją bierze za swoją.



„Co wynika dla poezji polskiej, jej czytelników oraz samych poetów z tegorocznej nagrody Nike dla książki Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego? (…) Czy podzielasz opinię Wojciecha Kuczoka, że przyznać się dziś do bycia poetą to tak, jakby przyznać się, że sypia się w bunkrze na przedmieściach?” – zapytała w zeszłym roku redakcja „Przystani!” na internetowych stronach Biura Literackiego, zachęcając zainteresowanych do wzięcia udziału w debacie „Być poetą dzisiaj”.

Zainteresowani udział w debacie bezinteresownie wzięli, niezainteresowani – jak to mają w zwyczaju – udziału poniechali. Także bezinteresownie. Zapewne mieli akurat co innego do roboty. Co by też to mogły być za interesy, tego dla zachowania higieny psychicznej radzę na wszelki wypadek nie dociekać, żurawia nikomu przez ramię nie zapuszczać, pod kołdrę nie zaglądać. Interes interesowi bowiem, jak to w przyrodzie, nierówny. Z czego niejeden zainteresowany, niezainteresowany jako i bezinteresowny niemałych – nomen omen! – kompleksów się był w przeszłości nabawił, co poniektóry się właśnie nabawia, a wielu się jeszcze z pewnością nabawi. A to zupełnie jakby nie mieli czego innego do roboty, jak się tymi „zabawkami-niezbawkami” – jako pisze Dehnel w Piosence o garstkach – niemądrze zabawiać.

Piosenkę o garstkach pomieszczoną w Ekranie kontrolnym Jacka Dehnela polecam, choć to może i też ani zbyt mądrze, ani odpowiedzialnie skłaniać do tego, do czego ktoś może skłonności nie tylko nijak nie czuje, ale i poczuć nie zamierza – a bo to wiadomo, czy mu na dobre to wyjdzie? Zwłaszcza, że książeczka to nadzwyczaj ponura, a mowa w niej głównie o tym, iż „Przejdzie miłość i góry pieniędzy”, „nic z tego się nie da ocalić”, albowiem „czas wdał się i nie puszcza”, a „będzie coraz gorzej”, „Wszędzie, gdzie pójdziesz, będzie gorzej”. Dlatego „zatrzymaj się, uśmiechnij”. Cóż, jeśli chodzi o przemijanie, też jestem przeciw.

Piosenkę o garstkach jako i cały Ekran kontrolny Jacka Dehnela polecam zatem i nie polecam, kto ma swój gust, niech wedle woli nim sobie zarządza. Brzydko natomiast, a przy tym zupełnie bezproduktywnie zabawiać się niezbawkami nie radzę, co pewnie mało kto sobie do serca weźmie. Ale co zrobić. Taki to już pieprzony los kataryniarza, iż się na taki niedochodowy, by nie powiedzieć: odchodowy, interes niebacznie puścił, by nie powiedzieć: spuścił.

Interes interesem, zabawki niezbawkami, niewątpliwie jednak najlepszy interes na całej imprezie pod nazwą Nike zrobił sam Laureat, inkasując nielichą sumkę w złotych polskich, co mu się niewątpliwie należało albo i nie należało, czyż bowiem można talent przeliczać na pieniądze – według jakiej taryfy – by nie powiedzieć: rozmieniać na drobne? Miejmy też przy tym na uwadze fakt, iż wyrażenie „należało mu się” kto jak zechce, tak sobie odczyta, a mało kto, jak należy, z czym każdy poeta liczyć się musi jako i z każdym, masz ci los, groszem. Taki to już pieprzony los kataryniarza. Psi, by nie powiedzieć: poeci los.

Co zatem wynikło dla poezji polskiej z zeszłorocznej nagrody Nike dla książki Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego? To, że przez krótką chwilę – czas trwania uroczystości? medialnego zainteresowania? do ogłoszenia kolejnego laureata? – poezja polska przybrała płeć męską i nazywa(ła) się Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, co jednakowoż nie do wszystkich w Polsce dotarło, a mało kogo, licząc statystycznie, obeszło. W moim na ten przykład rodzinnym gnieździe, by nie szukać daleko, ani kto się tą wiedzą skalał, ani tym bardziej zainteresował – nie licząc mnie samego, rzecz jasna, ale ja – jako jednostka nie ze wszystkim nieprzystosowana, by nie powiedzieć: aspołeczna – w rachunkach statystycznych się na ogół nie liczę, by nie powiedzieć: liczyć w niej na mnie nie można.

Co zaś wynikło dla czytelników z powyższego faktu? To, że niektórzy z nich zorientowali się, iż brak im kilku – a w każdym razie co najmniej jednej – istotnych pozycji w domowym księgozbiorze. Może i to, że część z nich zorientowała się, że w ogóle nie posiada domowego księgozbioru, nie dlatego bynajmniej, iż go w jakiś tragiczny sposób postradała, lecz z innego równie, o ile nie bardziej tragicznego powodu, o którym jednak zmilczę. To może także, że jako czytelników poezji nie za bardzo ich na poezję (finansowo) stać, kogo natomiast stać, ten z reguły – zgodnie z zasadą zachowania proporcji – czytelnikiem poezji nie bywa. To również, że na przykład w takim legnickim empiku, czyli – jako mówią – na zadupiu, leży dziś z dziesięć egzemplarzy Piosenki o zależnościach i uzależnieniach, co się chwali, ale innych książek Biura Literackiego nie uświadczysz.

Co natomiast wynikło z dyskusji? „Nagroda dla poety nie poprawi notowań poezji na literackim rynku”, „współczesna poezja polska nie jest przez niektórych krytyków przyznających najważniejsze nagrody należycie rozpoznana”, „powodów do hurraoptymizmu brak – wszelkie zainteresowanie jest sezonowe, za parę tygodni mało kto będzie o Dyckim pamiętał”, „Poeta natomiast – powtórzę – zawsze (a dzisiaj może szczególnie) jest na marginesach kategorii społecznych, ekonomicznych, politycznych, nawet historycznych”, „jej [poezji] status w naszym kraju jest po prostu marny”, „Doszliśmy do czasów, w których każdy wiersz z założenia traktowany jest jak fraszka”, „nie wynika z tego nic nowego lub wynika niewiele. Poezja była, jest i będzie niszą”, „i tak nikt wierszy w tym kraju nie czyta”, „Oj smutny jest niestety / los przeciętnego poety”.

A niech mi się stolec wypsnie! Wygląda na to, że dodając biadolenie do biadolenia, lament do lamentu, iment do imentu, głos zabrałem zupełnie niepotrzebnie i lepiej mi było miesić wapno, niż tracić czas na powiadamianie o powszechnie wiadomym, a przy tym i niezbyt urokliwym, a nawet smutnym, niewartym zatem powtarzania.

Wygląda też na to, że nie tyle wstydzimy się przyznać do sypiania w bunkrze na przedmieściach – a nawet się tym niby wbrew wszystkim pysznimy – ile mamy żal do społeczeństwa, że ma to gdzieś. A przecież sypiać w bunkrze na przedmieściach – zwłaszcza na zadupiu – to i haniebne, i niewygodnie, a nawet, a juści, niepięknie.

Wypada wszelako na koniec odpowiedzieć na pytanie, co wynikło z tegorocznej nagrody Nike dla książki Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego dla innych poetów? To, między innymi, że im samym tym razem nagrody nie przyznano, ale ich szanse teoretycznie wzrosły, za co trzymajmy kciuki, tudzież kujmy żelazo póki gorące i dmuchajmy na zimne.



„Istnieją grupy tworzące dyskursy, ich fani i przeciwnicy, na przykład terapeuci i menedżerowie. Lecz inni ludzie, jak nie omieszkał sucho zauważyć Luhmann, mają akurat coś innego do roboty. Narzekanie na to, że istnieją inne dyskursy, byłoby podważaniem naszej własnej obrony pluralizmu”. [Siegfried J. Schmidt]

Parafrazując Siegfrieda J. Schmidta, cytującego, a może także i parafrazującego – trudno dociec, co dokładnie w powyższym fragmencie od kogo pochodzi – Niklasa Luhmanna, można by rzec, iż istnieją wprawdzie różni poeci stosujący rozmaite strategie liryczne, które mają swoich fanów i przeciwników, ale większość ludzi ma akurat coś innego do roboty. Coś niewątpliwie bardziej ich interesującego. Czytają na przykład prozę, reportaże, dokumenty tudzież inne bardziej lub mniej narracyjne formy sztuki pisarskiej, traktując (odczuwając) je jako konwencje bardziej przyjazne, „naturalne”, bliższe codziennego posługiwania się językiem, najczęściej po prostu „łatwiejsze w użytku” od poezji.

Byłoby pół biedy. Prawda (statystyczna) jest jednak taka, że większość ludzi nie dlatego nie czyta poezji, ponieważ preferuje inne literackie gatunki i utwory w tychże gatunkach pasjami jeden po drugim pochłania, nie bacząc na czas, koszta tudzież rozmaite niebezpieczeństwa dla zdrowia psychicznego z uprawiania procederu tego wynikające.

Prawda jest taka, że większość ludzi zwyczajnie nie czyta żadnej literatury. Bo ma akurat co innego do roboty. Coś niewątpliwie bardziej interesującego. Nie powiem co, iżby niepotrzebnie nie bruździć, nie mącić, nie obrażać – bo nie ma powodu. Rozmaite ludzkie zatrudnienia czy sfery aktywności należące do formalnie nieporównywalnych porządków nie podlegają w zasadzie żadnym prawomocnym porównaniom, a zwłaszcza dokonywanym na ich podstawie próbom wartościowania. Nijak się ma po prostu poezja do rosołu z makaronem, jako rzecze Poetka. Nikogo też zasadnym argumentem od talerza nie odciągniesz, na wiersz nie namówisz.

Malutka dygresja: można wprawdzie próbować sprowadzać wszelką aksjologię do wspólnego mianownika, aczkolwiek wyłącznie, jak się wydaje, dla żartu: „Odbierając kilka tygodni temu [dystans czasowy już nieaktualny] w Strasburgu Europejską Nagrodę Literatury za rok 2008, swoje przemówienie [Tadeusz Różewicz] poświęcił poetom, strasburskiej katedrze i… pasztetowi. Bo uznał, że mistyka i metafizyka kuchni oraz poezji są w duchowym jadłospisie człowieka równie uprawnione” [M. Urbanek, „Wieża Cisnień”, dodatek do „Gazety Wyborczej”, 25.04.2008]. Co jednak wolno Różewiczowi, to nie byle smrodowi.

Nikogo zatem zasadnym argumentem od talerza nie odciągniesz, na wiersz nie namówisz. Także i z tego względu, że każdy indywidualny system przekonań i pragnień, jako operacyjnie zamknięty, korzysta z własnych kryteriów oceny, własnej hierarchii wartości i stosuje własne „racjonalne” i „prawomocne” argumenty świadczące na jego korzyść. To jest, na przykład, na korzyść rosołu z makaronem, pasztetu albo i klusek śląskich – bo dlaczego by nie? – a na niekorzyść poematów prozą lub vilanelli, którymi nikt się nigdy nie najadł. Są to argumenty „nie do zbicia” w ramach określonej gry językowej. W języku innej gry natomiast argumenty te zbijane są z dziecinną łatwością przez kontrargumenty wytoczone z wnętrza tego właśnie innego, własnego systemu, stosującego inne kryteria, afirmującego inne wartości, inaczej zatem określającego „racjonalność” i „prawomocność” dokonywanych wyborów i ocen.

Jaki można by wyciągnąć z powyższego wniosek?

Taki na przykład, że każdy osobny poeta – a każdy „silny poeta” jest osobny, choć nie zawsze vice versa – postawiony jest w sytuacji, mówiąc oględnie, cokolwiek dwuznacznej. Aby przekonać czytelników do swojej poezji, o ile mu na tym zależy, musi nadszarpnąć ich systemy przekonań i pragnień – dążące wszak zawsze do samowystarczalności, samozwrotności i stabilizacji – oraz przemodelować je w możliwie największym stopniu na własną modłę, to jest w taki sposób, aby poezja jego stała się znaczącym elementem tych systemów. Musi opracowywać strategie dotarcia do jednostkowych, grupowych czy nawet masowych upodobań, przedarcia się przez szańce przyzwyczajeń, uprzedzeń, przesądów, przedsądów (Gadamerowskich przesądzeń), przedzałożeń, przeświadczeń, stereotypów, gustów, idiosynkrazji itp.

Problem w tym, że trudno przekonywać wcześniej już (do czegoś) przekonanych. Ludzie trzymają się swych przekonań niby zbawiennych poręczy i inne poręcze słabo ich interesują. Szczęśliwie się składa, że istnieją jednak także ci bardziej na nowe propozycje otwarci, zainteresowani innymi – poza swoimi – dyskursami, innymi paradygmatami myślenia. Należą oni do niewielkiej grupy jednostek, że się tak wyrażę, kulturowo czynnych. Aczkolwiek tych akurat do literatury przekonywać nie trzeba.

Nie mamy też chyba prawa żądać od innych, żeby stali się podobni do nas (bo kimże my jesteśmy?). To jest, żeby, przykładowo, wyżej stawiali mistykę i metafizykę poezji nad mistykę i metafizykę kuchni. Każdemu wolno „przystrajać się we własne metafory”, choćby były one według nas niezbyt wyszukane. Każdy ma prawo do swojego kawałka podłogi, porcyjki pasztetu i strofki liryki.

Nie trzeba też zaraz studiować Etyki nikomachejskiej ani praktykować szlachetnych cnót, aby odnaleźć własną drogę do szczęścia albo i nieszczęścia.

Aby odnaleźć własną drogę do szczęścia albo i nieszczęścia, czasem nie trzeba jej nawet szukać. „Jedna i ta sama droga prowadzi w górę i w dół”, jako rzecze Heraklit. Wszyscy tą drogą zatem, chcąc nie chcąc, idziemy, kroczymy, śpieszymy, podążamy, zmierzamy – najczęściej nie wiedzieć gdzie.



W laudacji wygłoszonej na cześć laureata Nike 2009 Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego usłyszeliśmy, a potem mogliśmy sobie czarno na białym przeczytać, co następuje: „Jest to poezja autobiograficzna, bo nie brak w niej odniesień do faktów potwierdzonych w biografii autora (choroba, śmierć matki, doświadczenie homoerotyczne), ale jest to także poezja wyraźnie wystylizowana – na dawność, barokowość, Villonowską nutę, »portret trumienny«”.

Przyjrzyjmy się baczniej fragmentowi początkowemu: „Jest to poezja autobiograficzna, bo nie brak w niej odniesień do faktów potwierdzonych w biografii autora”. Stwierdzenie oczywiste i nieoczywiste zarazem, a nawet – z pewnego dość dzisiaj często przyjmowanego punktu widzenia – mocno kontrowersyjne albo też, ujmując rzecz z innej strony, sprawiające wrażenie rażąco (ostentacyjnie?) naiwnego.

Natychmiast bowiem nasuwają się zasadnicze wątpliwości: czy odniesienia do „faktów potwierdzonych w biografii” wystarczą do zakwalifikowania jakiegokolwiek bądź tekstu do gatunku autobiografii? Jak i kto miałby owe „fakty” potwierdzać? Jaką metodą: wywiadu środowiskowego, wizji lokalnej, przesłuchania z użyciem wariografu, podsłuchu, badania psychoanalitycznego – czy po prostu zdając się na „szczerość” samego autora? Wszelako, jak zauważa Philippe Lejeune, którego cytował będę i niżej: „Autobiograf nie jest kimś, kto mówi prawdę o swoim życiu, ale kimś, kto powiada, że ją mówi”. Kontrowersje może nadto budzić samo określenie „prawda o swoim życiu”. Prawda, cała prawda i tylko prawda?

Stwierdzenie to jednak oczywiste, jak powiedziałem, albowiem publiczność literacka dość solidarnie odbiera poezję Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego jako, bardziej lub mniej, nacechowaną autobiograficznie – i nieoczywiste zarazem, albowiem nacechowanie autobiograficzne poezji nie musi z niej czynić par excellence autobiografii. Nacechowanie owo podlega gradacji, czyli objawia się w różnorakim stopniu oraz ujawnia w rozmaity, bardziej lub mniej czytelny sposób – i w tej czy innej formie obecne jest we wszelkiej twórczości artystycznej, a może i we wszelkiej aktywności człowieka, głównie poprzez determinowane biografią przekonania (będące wszak „regułami działania”, czyli zasadami postępowania).

Stwierdzenie to wciąż jednak oczywiste, bo zgodne z powszechnym, tzw. niefachowym – więc w pewnym sensie także nieskażonym (akademizmem, profesjonalizmem, postmodernizmem oraz innymi -izmami) – odczuciem, ale też co najmniej kontrowersyjne, a to z uwagi na dzisiejszą literaturoznawczą, psychologiczną, antropologiczną, filozoficzną, naukową, czy jak ją tam jeszcze nazwać, humanistyczną (samo)świadomość biegłych w temacie, przenikniętą dyrektywami tzw. „filozofii podejrzeń”, godzącej we wszelkie oczywistości jako grożące popadnięciem w „dogmatyczną drzemkę”.

Owa swoista „podwójna orientacja” nie tylko przeciętnego, ale często i „fachowego” konsumenta kultury wygląda na kolejny przejaw rozdźwięku pomiędzy naukową teorią a życiową praxis, czyli syndromu „teoria sobie, praktyka sobie”. Zarówno „rewolucja kopernikańska” Kuhna, jak i nie mniej „kopernikańska” Freuda (czy też ogólniej: „rewolucja psychoanalityczna”) nie przeorały, jak się wydaje, społecznej świadomości w sposób szczególnie zauważalny – organizujące ją kluczowe pozycje obowiązującego paradygmatu naukowego i racjonalnego ego zostały zasadniczo zachowane. „To wszystko wiadomo, nie jest się takim głupim, ale zabezpieczywszy się, postępuje się tak, jak gdyby się tego nie wiedziało”.

Stwierdzenie to także oczywiste i nieoczywiste zarazem, albowiem poezja liryczna zazwyczaj jest w „większym lub mniejszym stopniu” autobiograficzna, nigdy jednak nie staje się przy tym „czystą” gatunkowo, literalną autobiografią. Czym bowiem jest „czysta gatunkowo autobiografia”? Według znanej definicji Lejeune’a, autobiografia jest „retrospektywną opowieścią prozą, gdzie rzeczywista osoba przedstawia swoje życie, akcentując swoje jednostkowe losy, a zwłaszcza dzieje swej osobowości” (Pakt autobiograficzny).

„Poemat autobiograficzny” – jak można by traktować twórczość poetycką Tkaczyszyna-Dyckiego ujmowaną en bloc – nie spełnia więc co najmniej jednego, dotyczącego formy językowej kryterium: nie jest „opowieścią prozą” (który to warunek czyni użyte w laudacji określenie „poezja autobiograficzna” oksymoronem), spełniając przy tym wszystkie w zasadzie kryteria pozostałe: jest „opowieścią”, prezentuje „losy jednostki, dzieje osobowości”, zachowuje „tożsamość autora (którego nazwisko odsyła do rzeczywistej osoby)” z podmiotem lirycznym, operuje „retrospektywną formą opowiadania”. Czy zatem owo kategoryczne wykluczenie poezji wyłącznie z uwagi na jej formę językową – tylko dlatego, że mówi się w niej wierszem – nie jest tedy zabiegiem nazbyt pochopnym, niewystarczająco uzasadnionym?

Podobna wątpliwość nawiedziła zresztą samego twórcę powyższej definicji, który kilkanaście lat później, w Pakcie autobiograficznym (bis), wprowadził znamienną korektę: „Zamiast więc proponować definicję, która po prostu wykluczała wiersze, powinienem był określić jako centrum aktualnego systemu to napięcie pomiędzy przejrzystością referencjalną a poszukiwaniem estetycznym oraz pokazać (…), że z jednej i drugiej strony pewnego miejsca równowagi istnieje ciągłość stopni, idących, z jednej strony, ku płaskości curriculum vitae, z drugiej zaś – ku czystej poezji. Na tych dwóch skrajnych biegunach kontrakt autobiograficzny, z różnych powodów, traci swoją wiarygodność”. Jakie miałyby to być powody? Absolutna czystość referencjalna curriculum vitae traci mianowicie autobiograficzną wiarygodność jako niebędąca dziełem sztuki, czyli „opowieścią prozą” – „czysta poezja” natomiast jako niespełniająca kryteriów „dyskursu prawdomównego”: „paradoks autobiografii literackiej, jej podwójna gra, polega na tym, że stara się ona być jednocześnie dyskursem prawdomównym i dziełem sztuki”.

Wszystko zatem znów jasne i niejasne zarazem. Jasne, bo albo się operuje „dyskursem prawdomównym”, najlepiej – dla sprostania kryteriom autobiografii – opowiadając prozą, albo się smali farmazony, czyli uprawia poezję, posługując się językiem figuralnym, ze swej natury „nieprawdomównym”, przeto w autobiografii niestosownym. Niejasne natomiast, bo jak, Jasna Anielko, rozumieć owo szatańskie zaiste określenie „dyskurs prawdomówny” w odniesieniu do autobiografii jako dzieła literackiego?

Prawda w dziele sztuki to oczywiście temat-rzeka, i nie tu miejsce na jego kolejne wałkowanie. Skupmy się zatem na jego pomniejszym, a interesującym nas (a w zasadzie mnie) wycinku, zogniskowanym w pytaniach: jak jest możliwa prawda w opowieści autobiograficznej? Czy jest jej warunkiem? Czy jest w niej w ogóle możliwa?

Lejeune przywołuje cudownie prostolinijną i jednocześnie nieoczekiwanie metaforyczną definicję Larousse’a z 1866 roku, wedle której autobiografia to „życie jednostki napisane przez nią samą”. Czyż bowiem nasze życia nie są rzeczywiście opowieściami, narracjami, które snujemy na swój własny temat (autobiografie), lub które inni snują o nas (biografie – ma się rozumieć, nieautoryzowane), nie tylko przy tym w formie spisanej, czy choćby wypowiedzianej, ale i „jedynie” pomyślanej, a może nawet realizowanej „wyłącznie” w konkretnym, codziennym działaniu, we wszystkich formach naszej aktywności – czyż nasze działania nie są powodowane ułożonym wprzódy scenariuszem? W tym rozumieniu nasze życia byłyby po prostu narracjami, a autobiografie i biografie tylko szczególnymi ich realizacjami.

Czy jest w nich jednak miejsce na prawdomówność – na prawdę jako taką, obiektywną, niezbitą, „faktyczną”?

Jedna z możliwych odpowiedzi na to pytanie mogłyby brzmieć tak: każde życie – jakimi by się nie karmiło iluzjami – jest prawdziwe. Każda narracja wytwarza swoje własne kryteria prawdziwości – a dotyczy to także opowieści podejmowanych w „złej wierze”, czyli jawnie, intencjonalnie kłamliwych, jako tym kryteriom niesprostających – snuje swą osobną, prywatną opowieść, wytwarza swój własny słownik, w którym opisuje swoje własne sensy, ustanawiając tym samym indywidualne reguły działania i jedyny miernik ich skuteczności. Życie ma sens o tyle, o ile ma sens nasza własna o nim opowieść.

Autobiografia to autoprezentacja jednostki, wobec której „prawdomówność” jako kryterium zewnętrzne (jako ocena z zewnątrz) jest nieadekwatne, nieprawomocne – innymi słowy: nie jest żadnym kryterium. Jeden paradygmat myślowy nie może służyć za racjonalną podstawę oceny innego paradygmatu, chociaż w praktyce tak to się właśnie odbywa. „Racjonalny trik ludzkiej myśli” (James) polega w tym przypadku na nieświadomym, co ważne, zastąpieniu „racjonalności” „racjonalizacją”.

Widziany z tej perspektywy efektowny paradoks sformułowany przez Lejeune’a ujawnia swoją pozorność: „Powiedzieć prawdę o sobie, ustanowić się jako podmiot pełny – to urojenie. To, że autobiografia nie jest możliwa, wcale nie przeszkadza jej istnieć”.

Autobiografia nie tylko jest możliwa – jest nieunikniona. Prawda nie ma tu nic do rzeczy.

W ten sposób, odrzuciwszy drabinę, po której się wspięliśmy, jako mówią filozofowie, możemy poniekąd potwierdzić słowa laudacji: poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego jest autobiograficzna – aczkolwiek nie dzięki odniesieniu do „faktów” czy „prawdy”, lecz poprzez intencjonalne ustanowienie się autora jako podmiotu pełnego, czyli skonstruowanie swojej własnej narracji o sobie samym.



Wybór Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego na tegorocznego laureata Nagrody Nike był „niespodziewany, ale jak najbardziej trafny”, jako rzekłem – cytując i nie cytując zarazem – w poprzednim felietonie i znęcać się nad tym dictum po raz wtóry nie zamierzam.

A nie zamierzam się znęcać nad tym dictum po raz wtóry, ponieważ mam inne, równie skrzydlate: „Nike dla Piosenki o zależnościach i uzależnieniach to werdykt nieoczekiwany. […] decyzja jury jest wyjątkowo trafna, choć śmiała”. Wyrażenie, przyznajmy, bliźniacze w wymowie, bo i sens, i narzucające się pytanie o sens pozostają w zasadzie te same. Ileż to mianowicie śmiałości wymaga podjęcie trafnej decyzji? Wszak skoro decyzja była trafna, to chwała za to jury i nie ma komu z tego powodu srać ze strachu po gaciach. Czyż nie większej śmiałości wymagałoby podjęcie decyzji nietrafnej? Nietrafnej, choć oczekiwanej? Albo nawet nieoczekiwanej i nietrafnej?

A czyż nie większej śmiałości wymaga, powiedzmy, umieszczenie na publicznym (internetowym) forum wyznania i ubolewania za jednym zamachem w postaci obwieszczenia: „nie znam tego tomu ale szkoda, że nagroda związana jest z Agorą i Gazetą Wyborczą”. Może i szkoda. Tego mianowicie, że czytelnik – występujący jako „czytelnik2” (drugiego sortu?) – nie zna tego tomu, jako i, jak mniemam, poprzednich, za to nad wyraz zainteresowany jest tym, kto owemu nieznanemu żołnierzowi, to jest poecie-laureatowi kasę wypłaca i co sobą jako patron imprezy reprezentuje. Mniejsza z tym, czy chodzi o polityczne poglądy, przekonania religijne czy seksualne preferencje (zapewne jednak o to pierwsze) – coś się tam kręcącemu nosem „czytelnikowi2” nie spodobało, o czym metodą „na przyczepkę” czy też „przy okazji”, a faktycznie „od rzeczy”, nie omieszkał mało zainteresowanych tematem czytelników powiadomić.

Z nie mniejszą śmiałością, aczkolwiek z nieco odmiennych pozycji, wypowiada się na tym samym forum inny komentator życia kulturalnego w Polsce, który, podpisawszy się jak należy imieniem i nazwiskiem – szacuneczek – wyraża się publicznie, jak następuje: „popieram werdykt Jurorów XIII-ej Nike i autora – p. Gienia Tkaczyszyna-Dyckiego, bo Jego poezja jest prorocza i odśania prawdę o nas. Autor w Piosence… nie czeka na zmartwychwstanie i nie kadzi a z p. Bogiem o czystość fizyczną i duchową naszej Pani Matki się wadzi. Zabawa Poety długopisem oddaje stan skupienia twórcy i nasze uzależnienia, poczytam, bo lecę na poezję starą (Miłosz, Różewicz) i nową jak poeta frasobliwy. Temat homo to nie tabu dla mnie. Dzięki za świętowanie u p. Adama Michnika!”.

To ostatnie zdanie, to chyba na pohybel „czytelnikowi2”. Co do całej reszty, to gdyby trzymać się twardo litery tekstu, trudno byłoby się w ogóle skapować, o co właściwie chodzi. „Autor – p. Gienio” coś tam prorokuje, jakąś prawdę o nas „odśania”, „nie czeka na zmartwychwstanie i nie kadzi a z p. Bogiem o czystość fizyczną i duchową naszej Pani Matki się wadzi”, a wolnych chwilach „zabawia się długopisem” (świntuch?), czym oddaje swój „stan skupienia i nasze uzależnienia”. A niech mnie! Zawsze byłem święcie, tj. bezzasadnie przekonany, że wiersze Autora traktują jednak o czym innym. Cóż, jak stoi u Sterne’a: „Zwykli ludzie, którzy posiadają bardzo skąpą wiedzę o fortyfikacjach, mylą często rawelin z półszyjkiem, chociaż są to rzeczy zgoła odmienne”.

Z jeszcze innych – niebieskich? niebiańskich? najwyższych z możliwych? – pozycji woła o pomstę do nieba podpisana imieniem „Danka”: „Homoseksualizm to czyściec emocjonalny i moralny żyjącego artysty. Homoerotyki to próba znalezienia usprawiedliwienia dla miłości złej i samolubnej. Człowiek potrafiący składać słowa w zdania, czy to wystarczy aby być artystą? Mówić o Bogu w tym przeczuciu jaki daje nam chrześcijaństwo z pozycji homoseksualisty to grzech oczywisty, to bluźnierstwo. NIKE homoseksualna to również bluźnierstwo”. Apage, satanas? Szukanie usprawiedliwienia dla perspektyw skądinąd uważanych za oczywiste? I czyż nie jest grzechem (przeciwko językowi) konstruowanie zdań typu: „w tym przeczuciu jaki daje nam chrześcijaństwo z pozycji homoseksualisty”? Strach nawet pomyśleć, co miałoby to właściwie znaczyć!

Jak zauważa Stanley Fish, „nawet ktoś, kto jest silnie przekonany o przypadkowości swoich przeświadczeń, będzie nie mniej jednak odbierał te przeświadczenia jako powszechnie, a nie lokalnie, prawdziwe”, co niewątpliwie utrudnia, a w pewnych szczególnych przypadkach w ogóle uniemożliwia merytoryczną dyskusję o wartościach. Cóż dopiero w przypadku kogoś, kto odbiera swoje własne przeświadczenia jako zgoła nieprzypadkowe, a przeciwnie: jako czysto zdroworozsądkowe, jedynie słuszne i transcendentalnie uprawomocnione, tj. namaszczone jak się patrzy. Takiemu (takiej) w rzeczy samej nie podskoczysz. Może i lepiej nie próbować.

Na deser zostawiam (bez komentarza) komentarz, który w kategorii „od czapy” bije poprzednie na głowę w sposób tak bezlitosny, iż zastanawiam się, czy nie jest to po prostu jawne – a raczej półjawne, bo ironiczne – robienie sobie jaj z przytoczonych wyżej opinii, aczkolwiek życiowa praxis nauczyła mnie niejakiej ostrożności w wyznaczaniu granicy pomiędzy rozumowaniem, które ludzkość uważa jeszcze za dopuszczalne, a tym, które traktuje już jako anomalię. Oceńcie sami: „Dla mnie świetnym poetą godnym NIKE jest Juliusz Erazm Bolek. Jego poemat Sekrety życia można przeczytać w sieci przetłumaczone na kilka europejskich języków. Jest w tej poezji kultura języka polskiego, ludzka otwartość na świat i radość z pełni życia… Czego więcej chcieć od współczesnego nam Poety?…”. Podpisano: Zbigniew Kowalewski.

Jak się dowiaduję skądinąd (Wikipedia), Zbigniew Kowalewski jest reżyserem filmu o Juliuszu Erazmie Bolku pt. Wlepkarz (Warszawa 2001), sam zaś poeta jest twórcą „nowych gatunków literackich: wiersza dialogowego i EFP – tzw. emaliowanych felietonów poetyckich” – nie mylić z pociskiem EFP (Explosively Formed Projectiles), czyli pociskiem z rdzeniem formowanym przez wybuch [przyp. G.T.] – oraz wynalazcą „nowej, opatentowanej, formy książki bodybook, która umożliwia zawieszenie książki na szyi”, a także autorem Sekretów życia, książki, którą pobił rekord Guinnessa na największy tom wierszy (w formie recytacji do obejrzenia na www.youtube.com). Juliusz Erazm Bolek: „Już od dziecka cierpiałem na gigantomanię”. „Wiersze na serwetkach, naklejki vlepki, plakaty poetyckie, pokazy typu dźwięk i światło, poezja na przystankach komunikacyjnych, wyświetlanie wierszy przy użyciu laserów” – imponujący zaiste wachlarz literackich przedsięwzięć.

Ponieważ zapytywanie jest pobożnością myślenia, jako rzecze Martin Heidegger, przeto niniejszym zapytuję, jak to możliwe, że taki wszechstronnie utalentowany poeta jak Juliusz Erazm Bolek, który ze słowem potrafi zrobić wszystko, a nawet ciut więcej (kto wie, może niedługo wystrzeli poezję w kosmos) nie zasłużył jeszcze na Nike, a taki tradycyjnie „zabawiający się długopisem” (i kartką) Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki już tak?

Odpowiedź może być tylko jedna, a ja nie wiem jaka. Co mi jednak nie przeszkodzi – być może – rozwinąć tej kwestii przy następnej okazji.



Życie jest jak jazda busikiem (z Legnicy do Wrocławia albo i z powrotem). O wszystkim decydują pierwsze chwile: zajęcie korzystnej pozycji przy wejściu (nie dać się starcom, kobietom i dzieciom), szybka ocena zastanej sytuacji (czy są wolne siedziska), uwzględnienie czynnika ludzkiego (obok kogo, przed kim, za kim) i szybkość reakcji. Krótka piłka. Właściwe wyznaczenie celu i błyskawiczna jego realizacja. A potem jedziemy długie godziny – wygodnie rozparci w zagarniętej przestrzeni busowo-życiowej albo niewygodnie zgoła tłamszeni przez bliźnich i los. Siedzimy obok pachnącej fiołkami blondyny albo zalewa nas pot smarkającego w rękaw grubasa. Albo stoimy z głową w szyberdachu i chce nam się sikać. Taka karma.

A tak między nami, pachnące blondyny mnie w trasie nie rajcują, tym bardziej smarkające grubasy, najchętniej podróżowałbym sam jeden, głuchą nocą, mając tylko pana kierowcę za kierowcę, do którego mógłbym zawołać Cohenem: „Kierowco! Jesteśmy tylko my dwaj tej nocy, wyjedźmy z tego wielkiego miasta (bodajby zostało zburzone) do mniejszego miasta (Legnicy, Olszyny, Lubania), wygodniejszego dla serca, omińmy kąpielowe baseny Miami Beach, znajdziemy sobie jakąś małą amerykańską (albo dolnośląską) wioskę rybacką (Kunice?) na nieznanej Florydzie, zaparkujemy tuż przy plaży (to chyba w Rokitkach) olbrzymi z daleka widoczny autobus (firmy przewozowej Zawisza), metaliczny, kolorowy, samotny, z nowojorską (LGA) rejestracją”.

Piękna myśl i można by ją z grzybkami podać. Za bardzo się chyba rozmarzyłem, bujając wystawioną przez szyberdach głową w obłokach, które tymczasem spochmurniały i niebawem zacznie się błyskać, zagrzmi (o ile to nie będzie chrapanie, chrząkanie albo i – odpukać – pierdzenie grubasa) i lunie.

Tymczasem jadę jak zwykle, czy też może jak zazwyczaj – zdarzają się przecież zbawienne lub feralne odchylenia – ani za bardzo wygodnie, ani szczególnie niewygodnie. Takie jest życie, jakie utrudnienia albo i, ale to rzadziej, ułatwienia w ruchu się zdarzają na trasie stąd dotąd, że się tak cokolwiek oględnie wyrażę, iżby niepotrzebnie defetyzmu nie siać.

Jadę i, jak to mam w zwyczaju, obmyślam strategię przetrwania, ale że już lepiej miesić wapno, niż tracić czas na obmyślanie nieobmyślalnego, więc szybko to jałowe zajęcie porzucam na rzecz podziwiania znanych na pamięć widoków za szybą, czego wszakże także jestem zaraz zmuszony poniechać, jako że jesień już Panie i za szybą o tej porze już ciemno jak u Murzyna, więc chcąc nie chcąc zatrudniam się kontemplowaniem zagadnienia: literatura a polityka jej nagradzania.

Literackie nagrody: angelusy, nautilusy, gdynie, kościelskie, długosze, michałki, tischnery, zajdle, mackiewicze, reymonty, paszporty, wawrzyny, laury, Nike, Nike, Nike. „Najważniejszą polską Nagrodę Literacką” otrzymał w tym roku Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, co niejednego zakonserwowanego rzeczoznawcę srogo zdziwiło, zaskoczyło, a nawet osłupiło, aczkolwiek rzadko który dał to po sobie poznać. Niełatwo się bowiem przyznać bliźniemu, iż się właśnie było w ciemię obuchem dostało. O ileż łatwiej post factum skrobnąć, iż „był to wybór niespodziewany, aczkolwiek trafny” czy też: „to był trafny wybór i w dodatku zupełnie niespodziewany”, tak lub owak obracając parszywego kota ogonem. Mimo tego zatem, że mało kto się owego wyboru spodziewał, to był on jak najbardziej słuszny – jednakowoż skoro był jak najbardziej słuszny, to dlaczego nikt się go nie spodziewał? Masz, babo, plecak, jak mawiał dziadek.

Cóż to wszelako znaczy: „trafny wybór” – w odniesieniu do literackiego poletka, półświatka? „Od Hume’a czy Kanta jest niewątpliwe, że nie ma żadnej logicznej, poprawnej drogi prowadzącej od stwierdzenia faktów do sądów o wartościach. Innymi słowy: z naszych rozumowań prowadzących do wiedzy na temat tego, jak jest, żadną miarą nic nie wynika (logicznie) dla odpowiedzi na pytanie, jak być powinno lub jak by było najlepiej, lub co jest dobre, a co złe. (…) Wiedza zatem nie uzasadnia, ale i nie obala wiary, a kodeksy moralne, oceny estetyczne i reguły działania nie znajdują żadnego uzasadnienia w danych rozumu i doświadczenia”. [Marcin Król]

„Trafny wybór” nie jest więc stwierdzeniem bezwzględnego faktu, lecz nieuzasadnionym rozumowo sądem o wartościach. Boga (literatury) nie ma, wszystko dozwolone! „Nie ma czegoś takiego jak prawomocne teksty. W krytyce nie powinno być żadnych fundamentalistów. Nie ma żadnych prawomocnych tekstów z rozmaitych powodów. Nie ma też prawomocnej lektury. Nie ma żadnego ostatecznego autorytetu”. [Paul de Man]

Stąd też – z niejakiej swawoli, dowolności, sobiepańskości tudzież, z drugiej strony, z braku niezależności w ferowaniu ocen i ich dogmatyczności – biorą się rozmaite „ochy” i „achy” publicznie wygłaszane na temat świeżo upieczonego laureata, tj. nagłe i powszechne uwielbienie niezauważanego dotąd artysty. Czyli zostaje puszczony w ruch proces, który lata temu wziął na kozetkę, zdiagnozował i opisał w Dzienniku Gombrowicz: „Oklaski. Oklaski znawców. Oklaski amatorów. Oklaski ignorantów. Oklaski stadowe. Oklaski wywołane oklaskami. Oklaski rosnące sobą, piętrzące się na sobie, podniecające, wywołujące siebie – i już nikt nie mógł nie klaskać, gdyż wszyscy klaskali”.

Najpierw zatem sąd wartościujący formułuje jury w składzie. Nie jest to jednakowoż, wbrew pozorom, sąd zupełnie niezależny i bezinteresowny. Jury w składzie oceniając, wie jednocześnie, iż jego ocena także będzie jako ocena oceniana przez innych uczestników życia literackiego, a czasem zgoła i nieliterackiego. Dlatego jury w składzie dba o to, aby jego ocena była oceniona należycie, tj. „trafnie”, tj. aby skład jury nie wyszedł na skład nieznających się na rzeczy głupków, ignorantów i amatorów, a wręcz przeciwnie – aby się objawić urbi et orbi jako elita literaturoznawczej braci, co to wykłada niefachowym użytkownikom literatury (np. gazetowym recenzentom), co jest be, a co cacy.

Z kolei niefachowi użytkownicy literatury (np. gazetowi recenzenci) biorą owe sądy za dobrą minetę i – nagle, a często i niespodziewanie dla samych siebie – podzielają je całkowicie. Rzadko zatem wiedzą, na czym wielkość danego artysty polega, ale ową wielkość zauważają i należycie doceniają, albowiem i oni nie w ciemię bici itd.

I tak toczy się (literacki) (pół)światek. Raz puszczona w ruch medialna maszyna zamienia się w swoiste perpetuum mobile, ku uciesze „znającej się na rzeczy” znakomitej większości, która „wie”, co, jak i dlaczego.

Poza tym uważam, że wybór Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego na tegorocznego laureata Nagrody Nike był rzeczywiście niespodziewany – bo to Poeta dotąd znany i ceniony głównie przez innych piszących tudzież przez autentycznych, więc nielicznych, wielbicieli poezji – ale jak najbardziej trafny – bo taka jest moja subiektywna opinia. Ale o tym może następnym razem.



Jadę sobie autobusem z Legnicy do Wrocławia, albowiem firma przewozowa „Zawisza” kwitnie i kursy odbywane w strategicznych godzinach obsługują już nie poczciwe busiki, lecz busy co się zowią, zaopatrzone w WC, klimatyzację, monitory (wprawdzie niepodłączone do prądu, ale zawsze) i rozkładane mini-stoliczki do mini-notatek, mini-wierszy albo i do mini-felietonów – a wszystko to w wersji mini, albowiem każdy, kto próbuje na czymś takim do niczego niepodobnym pisać (trzeba umieć wykrzesać z siebie odrobinę heroizmu), musi z konieczności zostać minimalistą, wie bowiem, że pisanie na czymś takim do siebie, tj. do stołu, niepodobnym nie jest łatwiejsze od dokonywania zapisków na pudełku od zapałek, a przecież nie z każdego jest zaraz taki Umberto Eco, na jakiego jeden z drugim się lubi kreować – jadę sobie zatem owym klimatyzowanym (niezła powietrzna kondycja) autobusem, co mi cokolwiek zaburza rytm zdania oraz burzy miły sercu klimat – „jadę sobie autobusem” to wszak nie to samo, co „jadę sobie busikiem” – i jak to mam w zwyczaju, zatrudniam się obmyślaniem strategii przetrwania.

A zatrudniam się nie tylko obmyślaniem strategii przetrwania, jak to mam w zwyczaju, ale i przemyśliwaniem innych, równie abstrakcyjnych kwestii. Na przykład, czy nie lepiej aby miesić wapno, niźli zatrudniać się przemyśliwaniem równie abstrakcyjnych albo i nieporównanie abstrakcyjniejszych kwestii, jako i przemyśliwaniem jakichkolwiek kwestii w ogóle, skoro już Jan Jakub Swojski vel Jean Jacques Rousseau stwierdził, „że refleksyjność jest stanem przeciwnym naturze i że człowiek, który rozmyśla, to zwierzę zwyrodniałe” (Trzy rozprawy z filozofii społecznej, przeł. H. Elzenberg, Warszawa 1956, s. 149), o czym przypomina mi starodawny numer „Znaku” (1996, nr 1), który nabyłem w drodze darowizny od nieustannie upadającej, wciąż jednak dokumentnie nieupadłej Filii Miejskiej Biblioteki Publicznej nr 9 w Legnicy, gdzie za Niemca ulokowana był filia zajezdni tramwajowej, czego, niestety, albo i stety zgoła, nie daje się ukryć.

Skoro jednak i bez odkrywczego stwierdzenia Jana Jakuba człowiek, który rozmyśla, to i tak zwyrodniałe zwierzę, natomiast „w Bożym zwierzyńcu jest również miejsce dla filozofów”, jak się dowiaduję z owego archaicznego numeru „Znaku” (Andrzej Pawelec, s. 110), przemyśliwam sobie w najlepsze o „kryzysie cywilizacji zachodniej”, równie nieustannym, co upadek Filii Miejskiej Biblioteki Publicznej nr 9, o czym – tj. o kryzysie cywilizacji, nie o upadku biblioteki – traktuje wspomniany starożytny numer „Znaku” z ubiegłego wieku, a w nim zwłaszcza artykuł go otwierający autorstwa Jerzego Jedlickiego pt. Trzy wieki desperacji. Rodowód idei kryzysu cywilizacji europejskiej, następnie przez innych „zwyrodniałych” komentowany, ergo poddany krytycznej rewizji, ergo prześwietlony filozoficzną refleksją jak się patrzy.

Owa krytyczna rewizja vel filozoficzna, antropologiczna, socjologiczna, a nawet psychologiczna refleksja często, i słusznie, dotyczyła szczególnego fragmentu Trzech wieków desperacji, w którym stoi, jak następuje:

„Sukcesy myśli naukowej i technicznej w poznaniu praw przyrody i w przekształcaniu fizycznego środowiska człowieka stale przekraczały horyzont antycypującej je wyobraźni, podczas gdy sukcesy w ludzkiej samowiedzy, samokontroli i poprawy środowiska moralno-społecznego (i tego, co do niego zależy) pozostały wysoce problematyczne. Ta drastyczna nierównomierność rozwoju doprowadziła do sytuacji, w której moralnie dość prymitywny (mimo wyrafinowanych systemów etycznych) gatunek ssaków dysponuje niewiarygodnym potencjałem intelektu i techniki” (s. 22).

A niech mi się stolec wypsnie! – byłbym wykrzyknął może i mało patetycznie, za to najzupełniej szczerze i bezpośrednio, gdybym był cokolwiek mniej cywilizowany tudzież nieskutecznie zsocjalizowany, czyli poddany, z wynikiem ujemnym, społecznej a konwencjonalnej tresurze przez rozmaite instytucje użyteczności publicznej pragnące tyleż mojego osobistego dobra, co powszechnej szczęśliwości, Bóg zapłać.

A niech mnie! – że wykrzyknę w takim razie mniej barbarzyńsko, choć i mniej obrazowo, wszelako nie certoląc się przy tym nadaremno jak wyżej.

A skąd on ów autor miar tychże nabrał, ażeby móc nam przedstawić rzeczone „sukcesy w ludzkiej samowiedzy, samokontroli i poprawy środowiska moralno-społecznego (i tego, co do niego zależy)” jako „problematyczne”? Nade wszystko zaś, jakim się zmyślnym instrumentem posłużył, mierząc, po pierwsze, rozwój „myśli naukowej i technicznej w poznaniu praw przyrody i w przekształcaniu fizycznego środowiska człowieka” oraz, po drugie, rozwój moralny człowieka, a następnie jeden do drugiego porównawszy, stwierdził ich „drastyczną nierównomierność”, z czego z kolei wyciągnął zupełnie logiczny już wniosek o moralnej względnej – względem „niewiarygodnego potencjału intelektu i techniki” – moralnej prymitywności człowieka, nie tyle też człowieka, ile „gatunku ssaka”? I dlaczegóż to ssak ów miałby się odznaczać właśnie prymitywizmem, a nie na ten przykład wyrafinowanym zwyrodnieniem, jako rzecze przywoływany Rousseau, skoro jako jedyne stworzenie na ziemi kwestie etyczne w ogóle rozważa?

Rozumie się samo przez się, iż mogłoby być lepiej, aniżeli jest. A nawet dużo lepiej. Ale porównywać to, co jest, do tego, co mogłoby być, gdyby było, jak byśmy chcieli, żeby było, ale nie jest, nigdy temu, co jest – jak by nie było jednak: realnemu – na dobre nie wyjdzie. Jednak atłasowa czapeczka ze świńskiego ucha dla tego, kto mi zdoła jak sześcioletniemu dziecku wytłumaczyć, dlaczego by raczej nie przyrównywać tego, co jest, z tym, co mogłoby być, gdyby było jeszcze gorzej, a nawet tak źle, że szkoda byłoby gadać.

Jak powiadają konstruktywiści, nie można nacechować świata, nie porównując go przy tym do czegoś innego – lecz do czego przyrównać świat ludzkiej moralności, jeśli nijakiej innej moralności – poza może Boską – nie znamy?

Lepiej już, powiadam, miesić wapno, niż tracić czas na porównywanie tego, co jest, z tym, co mogłoby być, ale czego tymczasem nie ma, a może i nigdy nie będzie. Prędzej czy później życie i tak obali nasze frajerskie konstrukcje.

I tu nieoczekiwanie wypada zwrócić Janowi Jakubowi choćby odrobinę odebranego wyżej honoru i zastanowić się, czy aby „refleksyjność” nie jest rzeczywiście „stanem przeciwnym naturze”, skoro takie niestworzone konstruuje konstrukcje.

Z drugiej strony jednak, kim byłby człowiek, gdyby wbrew naturze nie postępował i swoich konstrukcji myślowych nie wznosił? Czyż nie wtedy właśnie byłby faktycznie prymitywnym, żyjącym w pełnej zgodzie z naturą, gatunkiem ssaka?

Tu też wypada mi się uczciwie w piersi uderzyć, albowiem i mnie samemu podobne – i podobnie arbitralne – sądy na temat „rozwoju moralnego człowieka” przychodzą do głowy, gdy nieopatrznie zatrudniam się nie tylko partykularnym obmyślaniem strategii przetrwania, co robię na własną (nie)odpowiedzialność, ale i abstrakcyjnym rozważaniem kwestii natury ludzkiej. Aczkolwiek – i to tylko mam na swoją obronę – nigdy nie czynię powyższego z czystym sumieniem, dlatego też sądy owe bezprawnie wartościujące wkładam głęboko do kieszonki „subiektywne mniemania i nieuzasadnione mitotwórstwo” i staram się ich urbi et orbi raczej nie głosić, skoro sam im przed sobą osobiście prawomocności odmawiam. A bo ja wiem, w jaki je sposób właściwie powziąłem?

Problem w tym, że czego nie można wiarygodnie uzasadnić, tego zazwyczaj nie sposób także skutecznie sfalsyfikować.



Przyjechał do mnie w odwiedziny Andrzej Sosnowski. Nie tyle też do mnie ani w odwiedziny, ile w poszukiwaniu noclegu. Tajemnicza sprawa, skoro Port z Legnicy już definitywnie odpłynął i buja się gdzieś po dalekich morzach i oceanach, tj. po wodach, kanałach i kałużach Wrocławia (bodajby został zburzony), a napis sprayem na wiadukcie – bramie wiodącej ku mrokom, tfu, ku urokom mojego osiedla – zmienił się tej zimy z „Witamy w krainie latających siekier” na „Miejsce dla obłąkanych”. Niedobrze. Sprawę niejako ratuje widniejąca obok skromniejsza i dużo starsza inskrypcja: „Sowa bez oka działa nielegalnie”, świadcząca o tym, iż mieszkają czy też raczej bywają tu jednak ludzie z wyobraźnią. Ale dlaczego Andrzej? A do tego Sosnowski? Zdaje się, że też w końcu nocował, skoro rano, pakując się, oświadczył, że już tu nie wróci, co wydało mi się do niego podobne. Odtąd sypiam spokojniej.

Odkąd sypiam spokojniej, pojawiły się problemy z jawą. Niedawno w Carrefourze, zająwszy strategiczną pozycję w kolejce przy mniej obleganej kasie, zostałem nagle sprowadzony na ziemię oświadczeniem stojącej przede mną sympatycznej kobiety w średnim wieku, iż oto „zbliża się koniec świata”, z niezbędnym dopowiedzeniem, iż chodzi o „ten zły świat”. Jakbym nie wiedział. To jest „jakbym nie wiedział” chciałem odpowiedzieć, w końcu jednak, jak przystoi cywilizowanym ludziom w obliczu cudzych katastrof, wyraziłem tylko ubolewanie, co ostatecznie zabrzmiało dość dwuznacznie, po czym posmutniałem.

Łabędzia, Krucza, Bociania to nie Mikołów, gdzie poeci na pniu się rodzą, a urodziwszy się, z miejsca do pisania poematów siadają, chociaż w swym ontogenetycznym rozwoju raczkować jeszcze nie poczęli, co im zresztą nie przeszkadza tęgo od maleńkości w szyję dawać, iżby pierwsze weltschmerze zagłuszać, co to ich widma po Śląsku Górnym i Dolnym na przemian krążą. Ludzie pióra do Ptasińca mojego podmiejskiego, wsiowego zgoła w odwiedziny nie zaglądają, chyba we śnie, co sprawia, że czuję się tutaj jak, nie przymierzając albo i przymierzając, szlachetna Angelika wśród barbaryzujących piratów, czyli zasadniczo jak idiota, a jeśli zdarza mi się jeszcze kpić z apokaliptycznych wizji, jakimi raczą mnie tu i ówdzie, nie szanując nawet powagi supermarketów, bliźni, a będących, jak by nie było, objawami niewąskiej psychozy, to pewnie tylko dlatego, ażeby niezdarnym śmiechem moim pokryć to, co w swej istocie tragiczne – upadek człowieka. Wyznaję szczerze: ciarki mi po plecach przeszły, a razem z ciarkami przeszła mi ochota do wszelkich podśmiechujek.

Prawdę mówiąc, gdyby nie owej chęci do podśmiechujek wrodzony charakter i uparte trwanie, byłbym już ją dawno wysublimował w coś innego, bardziej na rynku osobowości cenionego, na przykład w predylekcję do bicia piany (choć osobiście wolałbym miesić wapno), a to już, przyznacie Państwo, byłoby coś. Aczkolwiek nie coś takiego znów, co byłoby na mnie samym robiło jakiekolwiek wrażenie, więc może i dobrze zrobimy, jeśli porzucimy ten wątek już teraz, iżby nie ciągnął się potem za nami niczym ten żałosny żałobny tren, tym bardziej że rola żałosnego żałobnego trenu zabukowana już została w niniejszej impresji dla „neurotycznej osobowości naszych czasów”, jak ją była przenikliwie określiła pani Karen Horney, czyli człowiekowi upadłemu-na-duchu, że pozwolę sobie na pomnożenie bytów metodą „na dywiz”, którą z takim upodobaniem stosował Herr Heidegger.

Subtelnym trikiem ludzkiej myśli, w którym jednakowoż pobrzmiewa nuta desperacji, w owym upadku człowiek znajduje także moment pocieszenia, a nawet postępu. Oto upadłej-na-umyśle – co brzmi wprawdzie mniej oględnie, za to konkretniej – „neurotycznej osobowości naszych czasów” kompensująco objawia się „pierwszorzędna mistyfikacja”, jak to był swoim zwyczajem niebrzydko ujął pan de Man, polegająca na złudnym poczuciu panowania człowieka nad przyrodą, podczas gdy może ona zawsze „potraktować go jak rzecz i przypomnieć mu o jego sztucznej bylejakości, natomiast on nie jest w stanie przeistoczyć nawet najmniejszej cząstki natury w coś ludzkiego. W tak pojętej idei upadku z pewnością zawiera się postęp samowiedzy: człowiek, który upadł, jest cokolwiek mądrzejszy od głupka łażącego tu i tam bez pojęcia o wyrwie w chodniku, która za chwilę podetnie mu nogę” [de Man].

Podetnie albo i nie podetnie, jak świat światem bowiem, świat pełen jest głupków łażących tu i tam bez pojęcia o wyrwach w chodnikach, szczęśliwie przechodzących całe życie mimo, a post fatum – czyli na łożu śmierci – twierdzących, że na ich rozum wyrwy w chodnikach w ogóle i ani trochę nie istnieją, jako że ich nigdy na oczy nie widzieli, nie wspominając już o potykaniu. I nic im nie zrobisz, jako że właśnie dokonują żywota, utwierdzeni we własnej prawdzie, która ani w ząb nie przypomina twojej. „I weź ty człowieku to noś”, że zacytuję Poetę.

Co zatem z owym postępem samowiedzy, skoro „upadły filozof, poddający refleksji przepaść dzielącą te dwa następujące po sobie stany, jest nawet jeszcze mądrzejszy, acz nie uchroni go to żadną miarą od jego własnego potknięcia”?

A może jest nawet przeciwnie, która to myśl nieobca jest niejednemu „jeszcze mądrzejszemu”: „Kto się złego obawia – powiada Friedrich Ch. Hebbel w Dzienniku – temu się złe wydarza; demony karzą go za podejrzenie”.

Może zatem miast starać się być „jeszcze mądrzejszym”, należałoby próbować pozostać, mimo przeciwności, „jeszcze mądrym”. Albo zgoła – i niech mnie demony ukarzą za samo podejrzenie! – przyjąć reguły działania szwendającego się tu i tam głupka, gwiżdżącego na wyrwy, nie-wyrwy w chodnikach.



„Książka ma niebieską okładkę. W jej lewym rogu, u góry, napisano jasnozielonymi literami: Czesław Miłosz, a u dołu: Życie na wyspach. Książka jest średniej grubości (ma nieco ponad trzysta stron) i kosztuje około osiemnastu złotych. Wygląda podobnie, jak inne dzieła Miłosza, które Znak wydał w latach 1993-97: Ziemia Urlo, Wypisy z ksiąg użytecznych, Metafizyczna pauza, Szukanie ojczyzny i Jakiegoż to gościa mieliśmy. Opracował je graficznie Lech Przybylski. Na okładce nowego tomu esejów Miłosza umieszczono obraz Henryka Wańka, Odlot XVI”.

A niech mi się stolec wypsnie! Napisałem w życiu kilka recenzji, ale nie wiedziałem, że można się do tego zabierać tak metodycznie! Tak skrupulatnie, tak drobiazgowo, tak – że tak powiem – detalicznie. Ale ja tu sobie zaczynam jak gdyby nigdy nic in medias res, a tu trzeba wszystko po kolei. Jako taki porządek, jak widać z cytatu, musi jednak być. A zatem najpierw ab ovo, a dopiero potem ad rem, czyli: od jaja do rzeczy droga prosta, ale daleka, jak mawiali Rzymianie albo i nie mawiali.

Jadę więc sobie, jak zwykle, busikiem do Wrocławia. Busik jest marki Volkswagen, koloru białego, po bokach ma wymalowany granatową farbą idący na skos, od lewego górnego rogu ku prawemu dolnemu, napis: Zawisza Travel. Busik marki Volkswagen firmy Zawisza Travel ma 23 miejsca siedzące, cztery koła i kierowcę. Wygląda podobnie do innych busików, do których wsiadam w Legnicy, a wysiadam we Wrocławiu, a także do tych, do których wsiadam we Wrocławiu, a wysiadam w Legnicy, co może i nie jest znów takie dziwne, jako że są to te same busiki firmy przewozowej Zawisza Travel.

Po dotarciu do Wrocławia, ulicami Marszałka Józefa Piłsudskiego i Świdnicką, przecinając po drodze Plac Tadeusza Kościuszki (położony przy ulicy Tadeusza Kościuszki), Podwale i Plac Teatralny (ulice i place są brudne i głośne, pełne tuziemców i przyjezdnych, jak to we Wrocławiu), docieram o własnych nogach do Rynku, skręcam w lewo o 90 stopni, mijam Rynek, przecinam Plac Solny i wchodzę na Ruską, nie mając wszak pojęcia, że to Ruska, chociaż bywam tu od lat, wchodzę przez jedne szklane drzwi, potem przez drugie szklane drzwi z napisem Centrum Taniej Książki i coś tam jeszcze, rzucam „Dzień dobry”, albowiem jestem z Legnicy, w stronę sprzedawcy, który nigdy nie odpowiada, chociaż jestem z Legnicy, i rzucam się na tanie książki, jako że wszystko, co tanie, niezwykle mi imponuje.

Wśród tej całej taniochy, która mi całkiem jakoś do Wrocławia pasuje, znajduję na górnej półce na wprost drzwi zabytkowe numery „Zeszytów Literackich” po 2,50 zł za sztukę, które wcześniej zalegiwały w kartonach pod dużym stołem na lewo od kasy i kasjera i do których nigdy nie zaglądałem, a teraz coś mnie naszło i nie żałuję, bo od razu natrafiam na ową recenzję z książki Czesława Miłosza, co to ją zacytowałem na wstępie, tak obrazowo drobiazgową, jak bym nie „Zeszyty Literackie” trzymał w niegodnym ręku, ale sam ów wolumin Czesława Miłosza w niebieskiej okładce za „około” (skąd naraz ten haniebny brak precyzji?) osiemnaście złotych, której wyczerpująca (w dwojakim znaczeniu) deskrypcja dalej idzie tak:

„Co do druku, to jest on w Życiu na wyspach [masz ci los] czytelny, litery nie są ani za duże, ani za małe [brawo]. W czytaniu przeszkadzają za to [że tak splunę] pionowe kreski, którymi wyróżniono cytaty. Rozbijają tekst i wyglądają [w mordę szarpane] dziwacznie. Nie podoba mi się [brawo] również to, że książka jest [masz ci los] klejona, a nie szyta. Za parę lat może rozpaść się na części [jak my wszyscy]. Papier, którego użyto, mógłby być [jak zawsze] lepszej jakości. Eseje Miłosza zaopatrzono w tak potrzebną [mówi się „psu na buty” czy „psu na budę”?] notę edytorską i indeks nazwisk [mojego brak]. W sumie książka została wydana dość starannie, chociaż nie przypomina tych, jakie na emigracji wydawała Kultura” [co Kultura, to kultura].

A co mi tam, pomyślałem, niech stracę te 2,50 zł, muszę mieć te „Zeszyty [bardzo] Literackie”, zwłaszcza że nie mam książki Czesława Miłosza Życie na wyspach, o której jednak dzięki owym „Zeszytom” wiem właściwie wszystko, a nawet więcej:

„Szkice z Życia na wyspach można było wcześniej spotkać w prasie [a dokładniej?]. Najczęściej w Tygodniku Powszechnym, Gazecie Wyborczej i jej dodatku Gazecie o Książkach [kiedy to było], Kulturze, Rzeczpospolitej (dodatku Plus-Minus) [kiedy to było], Tekstach Drugich i w książce Zeszytów Literackich. Eseje Kilka problemów osobistych i Niemoralność sztuki, które Miłosz napisał najpierw po francusku i angielsku [bezcenne info], ukazały się w Biulletin des Guilldes du Livre i Michigan Quarterly Rewiev [czy aby nie w Biuletynie Zagłębia Miedziowego i Kwartalniku Ogrodniczym?]. Poeta włączył je potem do Kontynentów i Ogrodu Nauk. A krótki esej Być emigrantem nie był dotychczas publikowany [rarytas-rodzynek]. Powstał jako przedmowa [masz ci los] do książki Andrzeja Żuławskiego”.

Jak widać, recenzentowi najbardziej spodobała się w książce Czesława Miłosza Życie na wyspach (Znak, Kraków 1997, s. 312) nota edytorska, albowiem przytacza ją najwidoczniej w całości, posługując się przy tym biegle wszelkimi narzędziami badawczymi, jakie są tylko dostępne wytrawnemu literaturoznawcy, np.:

„Większość esejów w tomie pochodzi z lat 1989-96 [a co z mniejszością?]. Ale są też szkice [a niech mnie!] z lat 1954, 1960 i 1988 [kto by się spodziewał!]. Miłosz w Życiu na wyspach [Znak, Kraków 1997, s. 312] mówi o wielu różnych rzeczach [masz babo placek]. O ludziach, którzy zmienili świat: swoich przyjaciołach i znajomych [nic o nieznajomych?] – Giedroyciu, Zofii Hertz, Camusie, Mertonie, Micińskim, Wacie, Brodskim, a także o poetach i prozaikach – Dostojewskim, Szestowie, Bogumile Andrzejewskim, Larkinie, Pasternaku, Różewiczu, Szymborskiej. W innych esejach Miłosz pisze [masz ci los] o sztuce – o jej związkach z rzeczywistością, z dobrem i złem, o bohemie (szkic Życie na wyspach) i o tym [i owym], jaką poezję lubi najbardziej. Wreszcie [wreszcie!] tematem kilku szkiców jest cywilizacja XX wieku [nie może być!] (jak w tekście W skórze małpy)”.

Solidna krytyczna robota. Doprawdy nie wiem, po co ja się dotąd wygłupiałem z nieużyteczną analizą, szemraną interpretacją i nieprawomocnym wartościowaniem. Przejrzałem na oczy, przebudziłem się, zerwałem okowy iluzji. Nie tak, oj, nie tak panowie i panie (odwrotnie) się trzeba zabierać do książek, jakeśmy się zabierali. Nie wiem, ile płacą w „Zeszytach Literackich” za recenzje, ale ja proszę o etat, albowiem przeczytawszy recenzję z książki Czesława Miłosza Życie na wyspach (Znak, Kraków 1997, s. 312) wiem już, jak to się robi.



Czy warunkiem sine qua non uprawiania sztuki słowa jest nieufny, krytyczny, rewizjonistyczny stosunek do języka? Pytanie, wydawałoby się, z rodzaju naiwnych. Kto się bowiem raz uczciwie nad istotą języka pochyli, a pisarz winien uczynić to pierwszy, ten musi bezgraniczną ufność weń postradać na zawsze. (Samo)świadomość – nie tylko zresztą językowa – regresji do nieświadomości już nie podlega. „Nie możemy powrócić do przeszłości, spaliliśmy okręty; pozostaje nam tylko być mężnymi, cokolwiek by miało z tego wyniknąć”, jak się był obrazowo wyraził Nietzsche.

Nieufność nieufności wszelako nierówna. Nie każda także mobilizuje do jakkolwiek pojętej „mężności”. Jedno wszakże nasuwa się nieodparcie: wrażliwość na słowo jest analogonem wrażliwości na rzeczywistość w ogóle. „Porządek języka jest synonimem porządku świata”, powiada Tadeusz Nyczek w książce o Adamie Zagajewskim. Wiara w porządek języka jest zatem wiarą w porządek świata. Gramatyczny ład języka jednakże jest dziełem praktycznego projektu człowieka, tworem o charakterze społecznym, konwencjonalnym i arbitralnym. Takoż i uporządkowanie rzeczywistości jest – po kantowsku – „dyktowaniem praw naturze”, nie emanuje z natury samoistnie i nie jest naocznie dane, lecz narzucane jej w sposób arbitralny właśnie, a przyjmowane na mocy społecznej umowy jako określona, w danym czasie dominująca i obowiązująca konwencja, paradygmatycznie usankcjonowany model rzeczywistości, sposób porządkowania zjawisk i stanów rzeczy. Niebo gwiaździste nad nami można by „obmapować” w zupełnie inne, dowolne w zasadzie – a jak najbardziej ludzkie – konstelacje, nie zmieni to jednak samego położenia gwiazd. Rzeczywistość zupełnie swobodnie obeszłaby się bez małych i wielkich wozów na niebie. Człowiek bez systemów uporządkowań efektywnie – zachowując elementarną równowagę psychiczną– być-w-świecie nie potrafi. Ta swoista niemożność czyni go właśnie człowiekiem, co też może i nie brzmi najdumniej.

„Zasłonię wszystko. Czyli nadam wszystkiemu sens”, rozmarza się Mrożkowy Krawiec. Czym owo „wszystko” jest? Nagością. „Wszystko” – to nagie fakty, naga prawda, naga rzeczywistość. Jednakowoż buńczuczne zawołanie Klienta ekscelencji (z tej samej sztuki) „Wolę żyć nago, niż umrzeć paradnie” jest wprawdzie godne podziwu, lecz praktycznie niewykonalne. Takowe bowiem jakości jak „nagie fakty”, „naga prawda” i „naga rzeczywistość” nie istnieją. A jeżeli istnieją, nie są jako takie człowiekowi dostępne. Człowiek bowiem nie percypuje „nagiej”, lecz już zinterpretowaną rzeczywistość. Jego rzeczywistość jest rzeczywistością doznań. Rzeczywistością subiektywną i jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną, indywidualną. „Rzeczywistość to bardzo subiektywna sprawa”, jak zauważa Nabokov.

Nie mniej jednak sama wola „życia nago”, oznaczająca nieustanne próby wyzwalania się ze skostniałych form i konwencji, stanowi właśnie ową „mężność”, do której nawołuje Nietzsche, czyli odwagę stawienia czoła chaosowi rzeczywistości –rzeczywistości tak odsłoniętej, jak to tylko możliwe. Dla człowieka umownie nazwanego „wrażliwym” alternatywą jest „paradna śmierć” za życia, nie-życie w nie-rzeczywistości. Dla duszy artystycznej rzecz nie do pomyślenia. Stan nie tylko niepożądany, ale i nieosiągalny.

W rozmowie zamieszczonej na internetowej stronie Biura Literackiego Krystyna Miłobędzka wyznaje: „Mówiąc najogólniej – mam zły stosunek do języka. Niektóre słowa mnie niepokoją. Nie dlatego, że są błędne, niepoprawne, tylko właśnie dlatego, że są zbyt poprawne, za dobrze osadzone w języku. Za bardzo niemoje. Staram się znaleźć na ich miejsce słowa bardziej moje”. Wyznanie artysty par excellence, czyniące autorkę tych słów Poetką nie tyle z wyboru, ile z konieczności. „Zły stosunek do języka” dla pisarza, poety w szczególności, jest stosunkiem właściwym. Nie jest on, oczywiście, bo być nie może, założeniem przyjmowanym a priori, a danym w osobistym, jednostkowym doświadczeniu. Wydaje się też zupełnie zrozumiałe, iż powszechnie obowiązujący, znormalizowany słownik nie jest w stanie obsłużyć tak zróżnicowanej wielości osobowości i charakterów, jaką stanowią użytkownicy języka w całej swojej masie, a artyści słowa w szczególności.

W przypadku autorki Imiesłowów rzecz idzie o „zbytnią poprawność” słów, ich „za dobre osadzenie w języku”. Słowa „zbyt poprawne” i „za dobrze osadzone w języku” to słowa zbyt jednoznaczne, jednoaspektowe, jednowymiarowe, ubogie w znaczenia, za skrupulatnie ociosane, tworzące słownik zakłamujący, symplifikujący wielopostaciową, wieloznaczną i wieloaspektową istotę rzeczywistości – takiej, jaka się człowiekowi jawi w jego zmysłowo-intelektualnym ograniczeniu, w jego percepcyjnej specyfice. Język zawsze schematyzuje i upraszcza rzeczywistość, zwłaszcza gdy ma służyć ewokowaniu „wewnętrznego świata przeżyć”. Tego, co dobitnie jednostkowe, niepodobna oddać za pomocą tego, co powszechne i powszechnie w rozmaitych celach (z)używane. Swojego nie sposób opisać nieswoim – własne doświadczenie cudzym, pospolitym słowem.

A czyż owo nasze „swoje” i „własne” jest tak akuratnie – chciałoby się powiedzieć: gramatycznie – poukładane i same dla siebie zrozumiałe jak poukładane i poprzez układ ten zrozumiałe jest słowo w języku, w ten sposób tłumaczące się niejako samo przez się? „Intelekt nie jest skonstruowany po to, by rozumieć atomy czy nawet samego siebie, lecz by sprzyjać przetrwaniu ludzkich genów” (Edward O. Wilson). Unurzanie w świecie, że się tak po heideggerowsku cokolwiek wyrażę, determinuje nasz sposób jego postrzegania oraz przesądza o naszym pragmatycznie zorientowanym poczuciu „prawdziwości” tych sądów – czyli Prawdzie jako takiej niewątpliwie nie sprzyja.

Owo wewnętrzne pęknięcie sprawia, iż idealnie – więc wbrew ludzkiej naturze – osadzone w języku słowo nigdy nie będzie w stanie adekwatnie tego pęknięcia wyrazić. Swoista, swoiście ludzka, kwadratura koła: „Z jednej strony, nie możemy obyć się bez instytucji, uporządkowań i obrazów świata redukujących przypadkowość rzeczywistości i umożliwiających radzenie sobie z nią. Z drugiej strony, nie możemy pogodzić się z ceną, jaką przychodzi nam za to zapłacić” (Wolfgang Iser). Literatura z jednej strony stara się rzeczywistość tę mimo wszystko porządkować, z drugiej – uzmysławiać porządkowania tego niemożliwość bądź, łagodniej, objawiać jego umowność, arbitralność i sztuczność, dlatego też, „tak jak mit, nigdy nie może mieć końca” (jw.).

„Wygląda na to, że poeci będą mieli zawsze dużo do roboty”, jako rzecze Poetka.



„Kiedy zaczynam czytać, z miejsca wchodzę w konflikt z tak zwanym prawdziwym życiem, które w tym samym momencie wymaga, abym coś załatwił, do kogoś napisał albo gdzieś zadzwonił. Wycofując się z aktywnego życia, aby coś sobie na stronie przeczytać, wchodzę w maleńki konflikt z życiem i światem”.

Tak się był wypowiedział Andrzej Sosnowski w rozmowie z Przemkiem Witkowskim zamieszczonej w „RED.zie” 2/2008. I się był wypowiedział słusznie. A nie tylko słusznie, ale i trafnie niezmiernie. I każdy tak zwany zawodowo czytający tudzież zawodowo piszący rację mu przyznać musi. Sam bym się tak wypowiedział i sam bym sobie przyznał rację, bo każdy nie tylko do własnej racji przyznawać się lubi, ale i jest głęboko przekonany, iż ją ma, inaczej by racją jej nie nazywał, a jakoś inaczej, nieracją jakąś, a po co komu nieracja, skoro ma rację.

A bo czy to nie racja, iż Rzeczywistość wymaga? A bo czy to kto lubi, aby od niego w ogóle co wymagać? I to jeszcze takie nie wiadomo co, jak „tak zwane prawdziwe życie”? Gdybyż to jeszcze „samo życie” w całej ozdobie, a nie tylko „tak zwane”, ale kto je tam widział? Mickiewicz nawet tyle „całej ozdoby” widział i opisał, ile jej na Litwie zobaczył. A na Litwie, wiadomo, jak na Litwie. Tylko dziki, niedźwiedzie i słonie. A Mickiewicz słoniów nawet nie widział, bo te pochowawszy się zmyślnie, cicho w trawie sidziały.

A jak Mickiewicz słoniów na Litwie nie widział, to ile on tam w ogóle „prawdziwego życia” widział? Tyle, szczerze mówiąc, ile my wszyscy. Czyli tyli, ili nic. Co nam się prawdziwym życiem bowiem zdaje, to wszystko iluzje, projekcje i fiksacje na idolach, jak powiadają szlachetni psychoanalitycy.

Tym zaś się wydaje, że swoje iluzje, projekcje i fiksacje wykryli i precz odrzucili, inaczej by jakim sposobem nam nasze mogli palicem wytykać, sami będąc nimi omamieni i zafiksowani jak należy. Prędzej czy później „prawdziwe życie” i tak obali ich frajerskie konstrukcje. O ile „prawdziwe życie” w ogóle istnieje, albowiem, jak powiadam, nikt go na oczy jeszcze nie widział. A jak widział, to nie rozpoznał. A jak widział i twierdzi, że rozpoznał, to niech głupot nie opowiada, bo myśmy reszta nie głupsi i swoje, że nic nie wiemy, wiemy.

Takoż i nie dziwota, że nieustannie z „tak zwanym prawdziwym życiem” w maleńki albo i nie maleńki zgoła konflikt wchodzimy, skoro nawet nie wiemy, z kim tańczymy, kiedy sobie chcemy „coś na stronie przeczytać”. „Życie i świat” nie odpuszczą, chociaż prawdziwego oblicza, szelmy, nie pokażą.

Dlaczego jednak czytać tylko tak sobie, „na stronie”, a nie jakoś odważniej i wprost? I dlaczego miałoby to być – a niech mi się stolec wypsnie! – „wycofywanie się z aktywnego życia”? A czymże jest czytanie, jeśli nie aktywnością, i to – śmiem się twierdzić – aktywnością wyższego rzędu?

Czyżby lepiej było, pod względem aktywności, miesić wapno, niż poczytać sobie w tym czasie, i bynajmniej nie na stronie, jakąś książeczkę, książkę, księgę, powiedzmy, Andrzeja Sosnowskiego? A choćby i kogo poetycko pośledniejszego? Odpowiedź wydaje się oczywista: poezja rulez!

Czy jednak aby na pewno, że zadam swoje nudne pytanie?

Po pierwsze, chodzi o dwa odmienne rodzaje aktywności, z zasady więc nieporównywalne (o ile „wycofanie się z aktywnego życia”, jakim jest „czytanie na boku”, w ogóle można nazwać aktywnością). To jakby zestawiać w jednym wartościującym szeregu rosół z makaronem, komplementy, kolor niebieski i – ma się rozumieć – poezję, jak to ironicznie uczyniła Noblistka.

Po drugie, jeśli już owe aktywności ze sobą zestawiać – coś je przecież jednak łączy – to może ze względu na ich efekty? A czy efekty namiętnego czytania książek są zawsze pozytywne, jeśli najwartościowszym pozytywem nazwiemy – co czyni większość ludzi, niekoniecznie zresztą słusznie – osobiste szczęście? Śmiem twierdzić, że o ile pojedyncza choćby lektura jest takim samym doświadczeniem życiowym jak każde inne, a zatem wpływa w jakimś tam stopniu na kierunek rozwoju czytającego i jego drogę życiową („lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach”), o tyle kierunek tego rozwoju jest już sprawą nieobliczalną, co eo ipso czyni proceder czytania niebezpiecznym. (Osobiście nieobca mi jest myśl, że jednak wszystkie książki są zbójeckie).

Jest jeszcze i trzecia możliwość. „Nic, co widzimy, słyszymy lub czego dotykamy, nie może być wyrażone w słowach, odpowiadających temu, co dane nam we wrażeniach” (H. Arendt, Myślenie). O ile literatura nigdy nie wyrazi rzeczywistości w sensie literalnym, o tyle rzeczywistość robić tego nie musi. Czyż wszelka – naśladującą ją czy nie – twórczość sama jest jej, rzeczywistości, częścią. To jakby mniejszy chciał połknąć większego, sam już przecież przez niego dokumentnie będąc połkniętym. Nic w naturze nie ginie, nawet taka śmieszna, jak ją niedawno nazwano: literaturka.

A jednak wchodzimy jeden z drugim w ten „maleńki konflikt z życiem i światem”, mimo iż często przeradza się on w gigantyczny, kolosalny, monstrualny problem. Niektórzy z przyzwyczajenia, inni bo muszą, bo już za późno, a tylko nieliczni bo lubią – jak rosół z makaronem, komplementy itd. – bo przecież nie jak pieniądze, gołe cycki i władzę, jako że to inna para kaloszy.

A na koniec coś na pocieszenie: „Odbierając kilka tygodni temu w Strasburgu Europejską Nagrodę Literatury za rok 2007, swoje przemówienie [Tadeusz Różewicz] poświęcił poetom, strasburskiej katedrze i... pasztetowi. Bo uznał, że mistyka i metafizyka kuchni oraz poezji są w duchowym jadłospisie człowieka równie uprawnione” [M. Urbanek, Wieża Ciśnień, 25.04.2008].

A skoro tako rzecze Tadeusz Różewicz...



Jadę sobie busikiem z Legnicy do Wrocławia – co ma tę przewagę nad drogą powrotną, sercu skądinąd milszą, że jest jeszcze jasno na świecie – i podziwiam cudowne albo i niecudowne zgoła rozmnożenie rzeczywistości, vel jej znamiennej dla naszych czasów fragmentacji, dyferencjacji oraz parcelacji, o ile to wciąż nie ta sama para kaloszy, co najzupełniej być może.

Podziwiam i nie podziwiam, wzdychając jednocześnie do niegdysiejszych śniegów tudzież czasów, kiedy nie trzeba było „składać rzeczy do kupy na siłę”, jak powiada wierszem Wojciech Bonowicz (Opowiadanie noworoczne), u którego jednakowoż zachodzi proces całkiem odwrotny – a więc par excellence cudowny – od pierwotnego chaosu ku wtórnemu kosmosowi, od nieporządku natury do porządku kultury, od fragmentaryczności do ciągłości, od anarchicznej niedojrzałości ku zorganizowanej dojrzałości: „Dziś już wszystko do siebie pasuje. Ale kiedyś tak nie było”. Zupełnie zatem pod prąd, wbrew wielce zawikłanej historii stosunków człowieka ze sobą i światem. Albowiem w jej dominujących nurtach to właśnie dziś nic do siebie nie pasuje, choć kiedyś było inaczej:

„Nowa filozofia i nowa sztuka, kwestionując obiektywność poznania pojęciowego – jako utrwalonej dzięki mowie abstrakcji, fikcji czy konwencji użytecznej w sferze »rzeczywistości« praktycznej za cenę przesłonięcia i zdeformowania istotnej rzeczywistości – doprowadziły do generalnego kryzysu kategorii reprezentacji, która nie odnosiła się już do form niezmiennego bytu, lecz do historycznie zmiennych form organizacji doświadczenia.

Perspektywa ta pozwalała dostrzec, iż to, co uznawano niegdyś za obiektywne przedstawienie prawdziwego świata, okazywało się z czasem konwencjonalnym obrazem uwarunkowanym przez określone filozoficzne założenia, wpisane w na pozór tylko neutralne medium języka” (R. Nycz, Język modernizmu).

Popadliśmy zatem w bytowanie pośród ruchomych piasków, bez transcendentalnych (mitycznych) drogowskazów i trwałych punktów oparcia. Zdani na pragmatyczne walory „abstrakcji, fikcji czy konwencji” i ich przystosowawczych zdolności, pogodzeni z transformacją niezmiennej do niedawna realności w realność przygodną, niepoznawalną i nieprzewidywalną. „Fałszowaniu rzeczywistości – dopowiada Nycz – (tej metafizycznej, absolutnej) zawdzięcza człowiek wszystkie swoje osiągnięcia; ten błąd (świat jako przedstawienie) to jego felix culpa. Dlatego trzeba dalej upraszczać, przejaskrawiać, schematyzować […] – jeśli może to przynieść pożyteczne, cenne poznawczo czy artystycznie rezultaty”.

Wydawałoby się zatem, że nad uświadomieniem, ujawnieniem dotąd nieświadomych mechanizmów fałszujących „rzeczywistość istotną” można przejść bezkonfliktowo, a nawet z pragmatyczną korzyścią, do porządku dziennego; że świadomość tę można nie tyle zignorować i pominąć, ile zintegrować z dotychczasowym zasobem wiedzy o sobie i świecie, aby tym skuteczniej wiedzę tę spożytkować w celu efektywniejszego funkcjonowania w tak rozszerzonym i zwielokrotnionym nagle pojęciu rzeczywistości, w owym – wedle określenia Richarda Shepparda – „metaświecie”.

Tymczasem uświadomienie nieświadomego nigdy nie jest operacją niewinną, a bywa bardzo niebezpieczne, zwłaszcza gdy dotyczy fundamentalnych przesunięć w pojmowaniu tego, co konstytuuje rzeczywistość i ludzką naturę. Tym bardziej, że okazuje się, iż zmianom tym podlegać może nie tylko realność humanistyczna, ale także jej wymiar fizyczny:

„Ów »metaświat« był całkowicie różny od rzeczywistości fizykalnej badanej przez fizykę klasyczną [euklidesową i newtonowską], gdyż nie składał się już z centrycznie uporządkowanych cząstek materialnych poruszających się po regularnych orbitach, lecz z niecentrycznie uporządkowanych energii podlegających ciągłej fluktuacji w wielu wymiarach. Co więcej, w owym »metaświecie«, dalekim od linearności i ciągłości zaobserwowano przeskoki, luki, nieregularności i nieciągłości. Na koniec, wydawało się, że zasada przyczynowości nie działa wewnątrz owego »metaświata«, zaś klasyczne kategorie czasu i przestrzeni zmieniły się z niezależnych i obowiązujących absolutnie ram odniesienia w pojęcia zrelatywizowane do prędkości obserwowanego obiektu oraz położenia obserwatora” [Sheppard, Problematyka modernizmu].

Dalsze zatem radosne „upraszczanie, przejaskrawianie i schematyzowanie”, pielęgnowanie owej felix culpa, nie wydaje się ani rozwiązaniem szczęśliwym, ani nawet możliwym, jako że jego skuteczność gwarantowała nieświadoma natura tego procederu, którą wkroczenie świadomości siłą rzeczy unicestwia. Nie można się po prostu skutecznie świadomie samooszukiwać, nie można świadomie wytwarzać (auto)iluzji. Z drugiej strony, nie można także produktywnie funkcjonować w świecie, jawiącym się jako chaotyczny, nieciągły i pozbawiony sensu.

Rzeczywistość wymaga uporządkowania i jeżeli nie zapewnia go aktualnie obowiązujący naukowy (myślowy) paradygmat, każdy czuje się przymuszony do poszukiwania go na własną rękę. Od zawsze czynili to we własny sposób np. artyści: „dzieło sztuki jest tym, co człowiek wydziera przypadkowi” [Barthes]; „urodzeni z chaosu nie możemy nigdy się z nim zetknąć, zaledwie spojrzymy, a już pod naszym spojrzeniem rodzi się porządek i kształt” [Gombrowicz]; „sztuka to człowiek, który się organizuje [tenże]; „Poeta organizuje chaos, a dezorganizuje szablon” [Irzykowski]; „Natura jest nierozumną i mechaniczną wytwórczynią zdarzeń, których nieludzkość może opanować jedynie świadoma wola” [Przyboś]; „twórczość organizuje duszę” [A. Potocki]; „Budowanie dzieła sztuki jest to sprowadzenie chaosu do porządku, zmuszanie dowolności do ładu. Otóż ten porządek nie jest jedynie tylko wymaganiem sztuki, ale jest potrzebą samego życia. […] Nauka jest porządkowaniem, polityka jest porządkowaniem, twórczość artystyczna jest porządkowaniem” [Peiper]. Chciałoby się rzec: postrzeganie, rozumowanie, uświadamianie jest porządkowaniem. Najbardziej zaawansowaną może formą porządkowania jest religia – czy można sobie bowiem wyobrazić bardziej wiarygodnego dawcę sensu od Najwyższego?

Czyż jednak – zapytajmy za Nietzschem, jako że zapytywanie jest pobożnością myślenia – każda ozdoba nie ukrywa tego, co zdobi?



Tęsknota za wojskiem mnie ogarnia.

Tęsknota mnie coraz częściej za wojskiem ogarnia i nęka, pożera, zżera, doskwiera, męczy i dręczy, zwłaszcza kiedy się tak z boku na bok pół nocy, a bywa, że i noc całą przewracam, z pleców na brzuch, z wody na brzeg, z deszczu pod rynnę i vice wersal, a tak się skutecznie i nieustająco przewracam, że aż mnie takiego przewracającego się godzina między wilkiem a psem nierzadko zastaje, jak się brzydko wyrażają Francuzi, bo to już taki naród jest, trudno.

A to już lepiej miesić wapno, aniżeli się tak z boku na bok przewracać, z tęsknoty za wojskiem przy tym nieprzystojnie usychając.

A tak bezsennością przewracany z boku na bok, obracany z pleców na brzuch, wyrzucany z wody na brzeg, na przemian to omdlewam, to usycham z tej wielkiej i czarnej jak noc tęsknoty. Nie tyle może zresztą za wojskiem, nie tyle za armią ani za „MON-em pierdolonem”, jak go żołnierzyki za moich czasów wyszukanie po homerycku epitetowali – a specjalnie w czas pobudki, iżby się na cały boży dzień zawczasu energią pozytywną naładować – nie tyle zatem za wojskiem jako wojskiem, jako armią, jako MON-em omdlewam i usycham, ile za niezmożoną, błogosławioną (ale dopiero dziś) sennością jako nieodłącznym towarzyszem broni w tych pięknych-niepięknych czasach, kiedy to człowiek, wróć, jaki tam człowiek, kiedy to żołnierz żołnierzem będąc, potrafił zasnąć choćby na stojaka, dla wygody i bezpieczeństwa, a czasem zgoła pro forma, miotłą się tylko podparłszy.

A niech mi się stolec wypsnie! Cóż za upadek wewnętrznego obyczaju! Co za degrengolada elementarnych wartości! Co za haniebna zdrada młodzieńczych ideałów! Jakiż uszczerbek na honorze, jakaż utrata godności! Jakież niepowetowanie i niewybaczalność, hańba, terror, terror! Toż mnie się, tfu, do wojska cni, do wojenki, do kociarstwa, wicostwa i dziadostwa, do całego tego chujostwa! Do aresztu i sierżanta O’Hary profosa („Tomicki, ty znowu u mnie?”)! Do chorążego Somozy, słusznie tym mianem zwanego kompanijnego szefa!

Nie tyle może zresztą, jak powiadam, do wojska, wojenki, kociarstwa itd., ile do senności, do upragnionej senności mojej postradanej gdzieś po drodze żywota mojego grzesznego, niebacznego, która wprzódy nachodziła, gdy chwila ku temu niesposobna bywała, a ostatnio nachodzić bez mała nie raczy, bez względu na chwilę i sposobność. To może oznaczać tylko jedno, a ja nie wiem, co. I już się pewnie nie dowiem.

To może i lepiej, z uwagi na ową bezsenność, że co ciekawsze programy i filmy w telewizji na emisję późną i głęboką nocą nieodmiennie są przeznaczane, zwłaszcza programy kulturalne, bo przecież nie samymi książkami człowiek żyje i jak się w dzień książek naczyta do woli, to nocą – kiedy przez to obczytanie się nadmierne, zbytnie i przesadne, a nikomu niepotrzebne, stąd też i niepoczciwe – spać nie może, lubi sobie jeszcze o książkach posłuchać tudzież popatrzeć na tych, którzy zawsze mają coś na temat książek do powiedzenia.

A do powiedzenia na temat mówiący o książkach zawsze coś tam mają, inaczej nie byliby mówiącymi o książkach, a mówiącymi, przykładowo, o niczym i słuszniej byłoby ich takimi zwać, a za mówienie o niczym nikt im przecież nie zapłaci, bo chociaż to telewizja – a w telewizji płacić są gotowi za mniej jeszcze niż nic, za same choćby gołe cycki – to jednak program kulturalny i coś tam wydukać sensownego albo i bezsensownego, ale trafnego i ciekawego, należałoby jednak, co tym łatwiejsze, iż nie trzeba cycków gołych pokazywać, a nadto na wypowiedź o książce, filmie, wystawie czy płycie ma się zgoła nie więcej czasu niż na trzy zdania proste parataktycznie ze sobą złożone, jak to się praktykuje tak w Łossskocie!, jak i w każdym programie, który kulturalnym jest.

Sensownego czy bezsensownego, trafnego czy chybionego – co za różnica, skoro taki Łossskot! o 0.50 godzinie puszczają, kiedy to wszyscy normalni ludzie już śpią, a w ekran wgapia się tylko garstka wykolejeńców, szajbusów i pedałów, co to im sumienie słusznie i sprawiedliwie po nocach spać nie daje, to i łasi na tę strawę duchową, jakby się nią nasycić kiedykolwiek bądź mogli.

A na tę strawę duchową, podejrzaną, niestrawną łasi, bo władza, pieniądze i gołe (sztuczne) cycki nie dla nich i niech się tam łaszą, nie nasycą się i tak, choćby doczekali do godziny 1.30 i obejrzeli sobie, o ile trafi się ślepej kurze ziarno, psu kiełbasa, program kulturalno-duchowy Notacje z nieobecnym bohaterem Jerzym Ficowskim w roli głównej, przy oglądaniu którego normalny człowiek, jeśli by jakimś cudem-niewidem o tej nieludzkiej porze nie spał, niechybnie zostałby z miejsca zmorzony, bo to i zdania dłuższe, i słownictwo jakby nie nasze, a przy tym, co ważniejsze, brak akcji jest i ogólnie nie wiadomo, o co chodzi.

O co takiemu mniejszościowemu, niewydarzonemu, oglądającemu nocą kulturę w telewizji w ogólności i poszczególności mogłoby biegać, takoż nie wiadomo. Ale się szybko – za sprawą racjonalizacji i nieskrępowanej interpretacji – wyjaśnia. (Racjonalizacje i nieskrępowane interpretacje to ulubiona rozrywka zdroworozsądkowców tudzież nawiedzeńców, radykałów i fundamentalistów wszelakiego autoramentu.)

Otóż po zakończeniu magazynu kulturalnego Łossskot! panów Tymańskiego, Chmiela i Dehnela, po obejrzeniu pouczającego programu Notacje o Jerzym Ficowskim, niepoślednim poecie polskim i człowieku godnym najwyższego szacunku i uznania (przynajmniej na tyle, aby program o nim można było obejrzeć o bardziej ludzkiej porze), nawet ów spragniony strawy duchowej konsument kultury, przeczekawszy najgorsze nocne godziny, pobujawszy do woli w obłokach, nabzdyczywszy się wysokim rejestrem, nawet i on, chudopachołek społeczny i socjologiczny wypierdek, zapewne będzie potrafił się zachować jak człowiek i o czwartej nad ranem przerzuci się na Polsat, iżby, spuściwszy cokolwiek z tonu, popatrzeć sobie, jak Tomek Adamek, góral nad góralami, leje na ringu Murzyna po mordzie, raz po raz posyłając rzeczonego na dechy.

Chorąży Somoza też mnie był dwa razy posłał na dechy do przybytku sierżanta O’Hary, ale w telewizji tego nie pokazywano. I dobrze.



Siedzę sobie u Agaty w kuchni, miejscu poniekąd świętym, cichcem, nikomu nie wadząc, radia podsłuchuję, aż tu mnie na onej czynności nieletni Sebek, zwany „szczerbą” vel „Szanownym Panem” (listownie przez „Przegląd Readest Digest”, ale tylko raz) przyłapuje i z miejsca, cokolwiek dźwiękami zdziwiony, zapytuje:

– Co to jest?

– Mozart – odpowiadam.

– Ale czad!


Mozart by się nie obraził. Marmurem tu wszak nie srano.


„Ale czad!” Brawo Sebek! Niektórzy starsi – doroślejsi? – wyrażają się w podobnych razach mniej oględnie.


Na przykład: „To jest po prostu zajebista sytuacja, gdy możesz to robić”, rozbrajająco albo i wyzywająco, albo i lekkopółśmiesznie, albo i – być może we własnym mniemaniu – zajebiście odważnie wyznaje wcale nie Doda, nie Mandaryna, nie Michał Witkowski nawet, bo co też by to była za sensacja, marna sensacja byłaby to, taka sobie nic nie warta malutka sensacyjka i nie byłoby o czym pisać, a tak jest o czym, bo to żadna z wymienionych osób wyrzekła one słowa wszem wobec, czyli urbi et orbi – oho! już się zaczyna! – a Szymon Hołownia, „pan od religii” je wyrzekł, jak go w owym wywiadzie w „Gazecie Telewizyjnej” nazywają, może i słusznie.


A może i niesłusznie, skoro, jak się z tejże rozmowy dowiaduję, „pan od religii” dwukrotnie był w nowicjacie u dominikanów, a w końcu trafił do telewizji. Studiów psychologicznych także nie skończył, a trafił do telewizji, ale to akurat nie dziwne – po co komu studia w telewizji, skoro mają tam Dodę z ilorazem inteligencji. A iloraz inteligencji Doda ma identyczny jak Szymon Hołownia –152! – o czym nas nie omieszkują powiadomić.


Tak sobie myślę: to może już lepiej mieć ów iloraz niższy? Albo miast ilorazu iloczyn?


Wyższy czy niższy, iloraz czy iloczyn, chodzi o to, że „pan od religii” dwa razy bywał nowicjuszem, studiów psychologicznych nie skończył, a nadto, co najważniejsze – uwaga! uwaga! – ma od lat nieodnowioną kartę wędkarską!


A niech mi się stolec wypsnie! Jak tak można! Od lat nieodnowiona karta wędkarska! I co byśmy poczęli bez zbawiennych – oho! już się zaczęło! – wysokonakładowych dzienników i ich śledczych reporterów-wywiadowców! Bylibyśmy pozostali bez elementarnych informacji bezpośrednio godzących w nasze poczucie bezpieczeństwa, sprawiedliwości i godności osobistej! Bez imponderabiliów bylibyśmy pozostali! I obudzili z ręką w nocniku! Wszyscy jak jeden mąż – tu mnie trochę poniosło – z żoną!


Toż skoro „pan od religii” nieodnowioną kartę wędkarską od lat ma, to na co od lat łowi? I nie nad rzeką Pierdą przecież, a w samej, tfu, telewizji. Nas, rybeńki niewinne, a dobrze chociaż, że cokolwiek oślizłe, piskorzowate takie. A bo to niby twierdzi, że go „nie kręci nawracanie”, tylko „informowanie” go kręci i „dostarczanie rzetelnej wiedzy”? A bo to tym samym już nie nawraca na „rzetelną wiedzę” i „rzetelną informację”, twierdząc eo ipso tudzież implicite, iż nasza wiedza i informacja rzetelnymi nie są? A i „odkręcać toksyczne stereotypy” pragnie, iżbyśmy się nimi dalej nie zatruwali, bo to i głupio, i niezdrowo, a my, co głupie i niezdrowe, nie rozpoznajem ni dudu, bośmy buce i wsioki.


Toż może i słuszniej, że go także „chłopcem z porcelany” w owej pogadance zwą. Chociaż skoro chłopcem, to dlaczego w „męskiej końcówce” – tfu! tfu! co zacz za cholerstwo? – tegoż występy anonsują?


Ale, ale, biję się w pierś – oho! już się kręci na dobre! – biję się w pierś, albowiem owa „zajebista sytuacja, gdy możesz to robić” wcale nie dotyczy „tych rzeczy”. Wcale a wcale „tych rzeczy” nie dotyczy, a innych zupełnie. Kto wie, może i gorszych?


A bo to o plugawe pieniądze chodzi. Albowiem „pan od religii” vel „chłopiec z porcelany” „zdradza sekret”, iż „znacznie więcej przyjemności jest w rozdawaniu pieniędzy niż w ich zarabianiu”. No i masz, babo – kręci się, kręci w najlepsze! – roraty.


Podczas gdy ów „umiarkowany sybaryta”, „pan od religii”, „chłopiec z porcelany”, lubiący „dobre wino, fajny wieczór, czarujące miejsca, piękne kobiety, hotel z widokiem, słońce”, rozkoszuje się rozdawaniem pieniędzy – zaiste, musi zajebiste to być – my, maluczcy, owieczki biedne albo i ostatnie ciemięgi, musimy zadowalać się rozdawaniem uśmiechów i pocałunków.


I to tak sobie, bezinteresownie. A może nawet i nie po chrześcijańsku.



Jadę ja sobie busikiem z Wrocławia – bodajby został zburzony – do Legnicy, słucham przez słuchawki Wyntona grzecznie wyśpiewującego przez trąbkę swoje i nie swoje ballady tudzież zdecydowanie nie swoje jazzowe standardy, czas nieznanemu podróżnemu z dalekiego kraju bezwiednie umilając, a tak jadąc, zarazem się cieszę, że nie pomykam w przeciwnym kierunku, albowiem zawsze to lepiej z Wrocławia wracać, niźli się dopiero do Wrocławia – bodajby został z ziemią zrównany – wybierać, pruję zatem jakąś siedemdziesiątką tą autostradą, z każdą sekundą, z każdym metrem, z każdym dmuchnięciem w trąbkę do domu się przybliżając, i podziwiam widoki, chociaż o tej porze roku już ciemno.

O tej porze roku ciemności już w całości ziemię kryją, strefę mroku obnażając, mroczne widmo swego istnienia, cień bytu, negatyw. Ale przecież to nie sławetne, a nigdy przez nikogo niewidziane Nic mi w tej podróży permanentnej towarzyszy. Nie śmigam wszelako jakowymś kosmicznym bolidem we wszechświatowej próżni. Czego nie widzę, to sobie oczami wyobraźni dowyobrażam. Czego mi rzeczywistość o sobie nie mówi, to dopowiadam. Co się nie raczy samo określić, to dookreślam. Bo że nie widzę, nie słyszę, nie czuję, nie znaczy, że tego tam, gdzie jest, nie ma. A nie mogąc sobie Czegoś w postaci Niczego przedstawiać, nadaję temu kształty, formy i postacie. Świat sobie przedstawiam. A tak przedstawiając – sobie a muzom – eo ipso literaturę tworzę, albowiem „literatura reaguje na rzeczywistość i w ten sposób ją interpretuje”, jak powiada Wolfgang Iser (Zmienne funkcje literatury, w: Odkrywanie modernizmu, Kraków 2004, s. 361), aczkolwiek kierunek tej implikacji wolałbym odwrócić: jeśli interpretuję rzeczywistość, to na nią w ten sposób reaguję.

A interpretuję, co jest do interpretowania – czyli Wszystko: „Literatura jest dzisiaj wciąż fascynująca i ważna dzięki odkryciu, że wszystkie nasze czynności są uzależnione od aktów interpretacji – że nasze życie w istocie polega na interpretowaniu” (s. 362). Atłasowa czapeczka ze srebrnym chwostem na czubku dla tego, kto żyje, jednocześnie nie interpretując. Nawet najbardziej twardogłowy, choć nie wie, interpretuje. Przedstawia „nagie fakty” i „czysty opis”, jak mu się wydaje, i czuje się z obowiązku interpretacji zwolniony. Ale skąd wie, że „nagi fakt” jest „nagim faktem”, a nie faktem przebranym w „nagi fakt”?

A bo tak je sobie zinterpretował i teraz jest głęboko, a nawet święcie przekonany. A raz przekonanego przekonywać już trudno. Przyzwyczaił się. Taka jest jego opinia i podziela ją całkowicie. Tak dalece wierzy w oczywistość, niezbitość i ewidentność swoich interpretacyjnych działań, że ich nawet nie zauważa. Interpretuje bezwiednie, bezrefleksyjnie, bezkrytycznie, ale jednak interpretuje. I to w najlepsze, bo nie jest żadną (auto)refleksją i żadnym (samo)krytycyzmem ograniczony. W ten sposób ma się czego trzymać. W ten sposób trzyma się czegoś solidnego, a nie jakiejś tam „zbawiennej poręczy” w postaci „nie wiem i nie wiem”. Bo jakże miałby nie wiedzieć, skoro wie.

W ten sposób jest wystarczająco przekonany i utwardzony, aby zostać politykiem. A zostając politykiem, dalej będzie prowadził swoją radosną, bo nieświadomą, działalność literacką (a wszyscy wiemy, jakiej jakości literaturę są w stanie wydusić z siebie rozmaitej proweniencji mężowie i żony stanu). I dalej będzie zaprzeczał, że niczego nie tworzy, a tylko przedstawia, co jest. I nic mu nie zrobisz. Ani on tobie – taki już los polityka, aby cierpiał (za miliony) i takie bezpodstawne kalumnie.

„Świat, w którym żyjemy, jest zawsze światem zinterpretowanym, jesteśmy uwarunkowani przez obrazy świata i systemy jego uporządkowania, które ze względu na ich sukces w działaniu bierzemy za samą rzeczywistość (s. 363). Można by rzec, bierzemy rzeczywistość jak swoją. I na to w zasadzie wychodzi, skoro jako namiętni, choć niezbyt tego świadomi, interpretatorzy sami jesteśmy twórcami „obrazów świata” i „systemów jego uporządkowania”.

„Literatura ucieleśnia pewną naszą wewnętrzną dyspozycję, gdyż dostosowanie się do świata wymaga ciągłej edycji rzeczywistości. Człowiek jest zwierzęciem interpretującym i pod tym względem literatura jest jego integralną cechą” (s. 362-363).

Jadę sobie zatem busikiem z Wrocławia – bodajby został zrównany i zaorany – do Legnicy i edytując nieustannie rzeczywistość, przenikam mroki ciemności, rozumiejąco rozjaśniam świat, interpretuję „nagie fakty” i „czyste opisy”, zinterpretowawszy je wprzódy jako takie. A przenikając, rozjaśniając i interpretując, stwarzam nowe nieprzeniknione mroki, cienie i czernie, bowiem oświetlając jedne kształty, w tym głębszym mroku pogrążam inne. „Rozumiejące rozjaśnienie świata jest dziełem mitu” (Kołakowski), mit natomiast jest kolosem na glinianych nogach, natomiast „literatura, tak jak mit, nigdy nie może mieć końca, bo każda rzeczywistość musi z konieczności wytworzyć swoją nierzeczywistość” (Iser, s. 367).

Im w busie jaśniej i bardziej rzeczywiście, im bardziej raźnie – tym za szybą ciemniej i nierzeczywiściej, a mniej swojo. Tym szersze pole do popisu dla naszej wyobraźni. Tym większy mus, aby tę ciemność i nierzeczywistość rozświetlić, przezwyciężyć. Aby ten nieporządek Nicości jakimś porządkiem Czegoś zastąpić, jakoś ustrukturyzować, wytyczyć szlaki, granice, określić relacje, ustalić hierarchie.

„Jednak wszystkie te nasze sposoby porządkowania są, tak naprawdę, rozwiązaniami problemów i nawet jeśli się sprawdzają, to pociągają za sobą dalsze problemy, ponieważ muszą wykluczać pewne elementy rzeczywistości, aby osiągnąć skuteczność” (s. 363).

Prędzej czy później zatem życie i tak obali nasze frajerskie konstrukcje. Przeto miejmy w zanadrzu następne.



Lato, lato i po lecie. I po wakacjach. I po pieniądzach. Po mrzonkach. Po piwie już i po rozlanym mleku. Po Agacie. Po ptakach. Znów neverending wojaże busikiem do Wrocławia – bodajby został zburzony – i z powrotem. Znów profesorowie, doktorowie, magistrowie i inne panie i panowie. Doktoranci, pomiędzy których sam nie wiem, jak popadłem. A jak pomiędzy doktorantów popadłem, tak i krakać podobnie próbuję. Ale cokolwiek przy tym, przyznaję, fałszuję.

W Legnicy kraczę inaczej. Ale i tu już fałszem zalatuję. Już żaden ze mnie zwykły śmiertelnik. Stary piernik, a poezją i prozą się zajmuje. A do tego niechcący, tfu, rymuje. Dość. A bo to nie mówili, że tylko do trzydziestaka się można owymi pierdołami zajmować. Albowiem lepiej już miesić wapno, niż tracić czas na czytanie, studiowanie i komentowanie podobnych rzeczy. I wyznam Wam, że czasem mam już nawet ochotę. Zająć się czymś bardziej konkretnym, namacalnym, mięsistym bardziej. Nie mówię bynajmniej o kobietach, bo co też z kobiety za konkret. Żaden jest konkret z kobiety, ja Wam to mówię, a jak Wam mówię, to Wam mówię, żebyście potem nie mówili, że Wam nie mówiłem.

Jeszcze mniejszy konkret jest z kobiety niźli z całej rzeczywistości, z którą nam się idzie nieustannie, non toper, dzień w dzień (noc w noc tudzież) miętolić. „Wielości doznań i przeżyć jednostkowych odpowiada wielość rzeczywistości. James głosił, że doświadczenie nie daje żadnych podstaw, by przyjmować istnienie jedynego bytu; w doświadczeniu żadna jedność nie jest dostępna, przeciwnie – tym, co dane nam w doświadczeniu, jest wielość i różnorodność” (H. Buczyńska-Garewicz, James, Warszawa 2001, s. 20, niech będzie błogosławione Centrum Taniej Książki we Wrocławiu i jego błogosławione dary, którym nie masz miary).

Znacie kobiety – albo i sami jesteście kobietami – to wiecie, o czym mówię. W razie czego jednak dopowiem, bo mnie język świerzbi nad wyraz, gdy mowa o kobietach, szczególnie, gdy w kontekście – a niech mi się stolec wypsnie! – szczególnie, gdy w kontekście filozofii o kobietach jest mowa. Mówię zatem o tym, jakiej wielości doznań i przeżyć jednostkowych może zaserwować kobieta mężczyźnie (takoż i innym kobietom, ale to już inna para kaloszy), a jedno nieprzystające do drugiego, jedno drugiemu urągające i jedno drugiemu w słabiznę jego godzące. Takoż i nie dziwi owa wielość rzeczywistości się z tego biorąca i z tej wielości brak jedności następujący.

Męska niezręczność jest różnorodnej natury, bogata w kwiaty i owoce wszelkiego rodzaju, przy damskiej zręczności jednak haniebnie blednie to męskie, podejrzanej proweniencji bogactwo. Ponieważ prawdziwe, aczkolwiek mało konkretne, bogactwo mężczyźnie może zaoferować jedynie prawdziwa kobieta. Na widok której to fortuny, majętności, dobrobytu, dostatku, przepychu i obfitości niejeden prawdziwy mężczyzna wolałby pozostać przy swojej biedzie, a może i nędzy (ale to już inna para sandałów).

A jednak całe to potencjalne, a czasem i aktualne kobiece bogactwo marnieje, cała ta moc truchleje w obliczu kontekstu, w jakim umieszcza je najzwyklejsza empiria i jej przebiegłe dzienne i nocne manewry:

„Doświadczenie ma [...] przede wszystkim charakter ciągły – wszystko, co pojawia się w doświadczeniu, jest związane z tym, co poprzedza dane przeżycie, i z tym, co po nim następuje; każdy element, każda treść doświadczenia występuje w pewnym kontekście i jest przez ten kontekst określana – nie ma zatem niezależnych, samodzielnych, niezmiennych danych zmysłowych” (s. 22).

Nie ma zatem – eo ipso ¬– niezależnego, samodzielnego, niezmiennego kobiecego bogactwa, którego nie mogłoby przyćmić inne kobiece lub niekobiece zgoła bogactwo. Nie ma też takiego bogactwa, które nie wzbogaciłoby się ponad własne bogactwo, gdyby je tylko ustawić obok męskiej lub niemęskiej zgoła biedy, a zwłaszcza nędzy.

Ciułamy sobie zatem grosz do grosza, złotego do złotego, euro do euro, ufając, iż operujemy najtwardszą walutą z możliwych, zapewniając sobie przyszły dostatni, spokojny żywot, aż tu okazuje się, że owa waluta, ów pieniądz, owe dewizy, dolary, złote, zielone, owe monety, centy, grosze, miedziaki, okazuje się otóż ni stąd, ni zowąd, że to wszystko jakoweś „metafizyczne straszydła” (James), gotowe w każdej chwili na nice się przenicować i dowolnie przewartościować własną doczesną, a może i niedoczesną wartość.

„Żadne elementy świata zewnętrznego nie mają znaczenia same przez się, znaczenie nie tkwi w rzeczywistości, w świecie obiektywnym. Nie jest ono dane, lecz jest tworzone. Znaczenie jest subiektywnym wytworem naszych jaźni” (s. 70). Byłoby klawo żyć w świecie przez się dowolnie obmyślonym i do się swobodnie przystosowanym. Byłoby klawo panować dokumentnie nad własną jaźnią, skoro nasza własna jaźń funduje nam świat, w którym żyjemy. Byłoby dobrze. Byłoby pięknie. Wbrew jednak pewnym niepoprawnym zapaleńcom, zagorzalcom i opętańcom, Prawda, Dobro i Piękno rzadko chadzają ze sobą w parze.

„Tworzenie własnego świata jest aktywnością spontaniczną, nierefleksyjną, nie zmierza do realizacji żadnego z góry przyjętego celu, nie jest z góry określone” (s. 109).

Siedzimy sobie zatem w najlepsze, ciułamy i konstruujemy do woli, a życie prędzej czy później i tak obala nasze frajerskie konstrukcje. A bośmy ciułali i konstruowali spontanicznie, nierefleksyjnie i bez z góry określonego celu. Bez biznesplanu, na żywca, jak idioci. Dobrze nam tak.



Nieocenione doprawdy pożytki wypływać mogą z czytania powieści kryminalnych pisanych przez poetów. I nowe, cenne, a może i bezcenne – bo czymże mierzyć ich wartość? – doświadczenia. Biorę sobie na przykład do ręki Trzynaście Marcina Świetlickiego (Kraków 2007) i od razu się orientuję, że mam do czynienia z powieścią nie tylko intrygującą, ale i par excellence mistrzowską. Intrygującą, bo zawiera intrygę; mistrzowską, bo zawiera mistrza (choć pisanego małą literą).

Jakim mistrzem jest mistrz? Czy w ogóle nim jest? Mistrz zwany jest mistrzem „nie wiadomo czemu”. „Na szczęście jest to mistrz pisany z małej litery, co w pewnym stanie oddaje stan jego mistrzostwa” (s. 114). Jest to mistrz, który „napuchł, utył, posiwiał”, o czym wielokrotnie się czytelnikowi przypomina. Prawdę mówiąc, jest to żaden mistrz. Jest to mistrz niegodzien własnego mistrzostwa. A nie tylko nie jest własnego mistrzostwa godzien, ale i wcale go nie chce. Mistrz się nie poczuwa. Mistrzowi nie zależy. Mistrzowi się nie chce. Mistrz ma w nosie.

Mistrz jest mistrzem byle jakim, ale postacią literacką o niemałej potencji. Jest śmieszny i tragiczny zarazem. Ironiczny i autoironiczny. Jest mizantropem łaknącym prawdziwej bliskości. Jest indywidualistą uwikłanym w obcowanie pośród zbiorowych stereotypów, przesądów, fobii, kompleksów, ideologii, mitologii, resentymentów, wzorców postępowania, wizji życia etc. Outsiderem trapionym niemożnością delektowania się własnym outsiderstwem, bo społeczne relacje, normy, ograniczenia, zobowiązania, przymusy, nakazy, bo jest się między ludźmi, bo człowiek jest zwierzęciem stadnym, bo z czegoś trzeba żyć, bo kogoś/coś trzeba kochać, bo ileż można pić (to jest zawsze doświadczenie indywidualne), bo co to za życie, bo trzeba je czymś wypełnić, bo samotność bywa zbawienna i nader pożądana, ale to także „taka wielka trwoga”.

Mistrz jest samotnikiem, bo świat, w którym żyje, nie jest światem, w którym chciałby żyć. Bo ludzie, którzy ten świat stworzyli, nie są ludźmi, z którymi chciałby obcować. A jego przekleństwem jest to, że tenże świat i ci ludzie nie akceptując go, chcą go jednocześnie albo (re)socjalizować, albo wykorzystać go takim, jakim jest, aby na nim zwyczajnie zarobić, ukazując go lubującej się w cudzej krzywdzie publice jako społeczne kuriozum, margines, nieledwie kobietę z brodą albo i cielę z dwiema głowami. Albowiem mistrz jako dziecko, więc w czasach PRL-u, zagrał w serialu Mały mistrz na tropie, w którym dzieckiem będąc, dzielnie wspomagał nie mniej dzielną Milicję Obywatelską w wymierzaniu sprawiedliwości, wtenczas ludowej. Jako (złote) dziecko zagrał w serialu, gwiazdował, a teraz – patrzcie – „napuchł, utył, posiwiał”. Głównie zresztą dlatego, że się nie szanuje i pije ponad wszelką przyzwoitość. To i dobrze mu tak. Był lepszy, ale już nie jest. Był ponad normę, a teraz jest poniżej. Miał szansę, ale ją haniebnie zmarnował. Zawsze to miło usłyszeć.

Nieprzypadkowo, jak się wydaje, autor kazał mistrzowi zagrać w serialu dla młodzieży i borykać się z tym faktem w dorosłym życiu. Czyż to nie do Świetlickiego bowiem przylgnęła łatka „twórcy swoistej odmiany literatury dla młodzieży” czy też „wielbionego przez nieletnich wyraziciel ich uczuć i stanów ducha”. To ostatnie stwierdzenie pochodzi z wywiadu z autorem przeprowadzonego przez Mirosława Spychalskiego, a opublikowanego w „Dzienniku”. Poeta zareagował znamiennie, bo nerwowo: „Odwieczny motyw uwielbienia mnie przez nieletnich oto znowu się pojawia! To ewidentna próba zlekceważenia tego, co przez wiele lat napisałem. Kto to wymyślił? Niechże mi pan tych nieletnich, a zwłaszcza te nieletnie pokaże. Ja nie mam znajomości w tych kręgach... Strasznie pan monotonny jesteś...”.

I czy to nie sam Marcin „napuchł, utył, posiwiał” (chciałbym powiedzieć: jak my wszyscy, ale ja mam ten problem, że utyć nijak nie mogę)? Bo choć „powtarzam: bohater to nie autor”, powtarza wielokrotnie Świetlicki, co się zresztą rozumie samo przez się, to z drugiej strony: „Mam taką przypadłość, że wszystko, co robię w sferze artystycznej, wiąże się z tym, co robię w sferze życiowej”, jak powiada w innym miejscu, a co między innymi oznacza, iż związek pomiędzy Marcinem Świetlickim a podmiotem lirycznym jego wierszy czy bohaterem powieści jest nader ścisły, aczkolwiek nie jest to, oczywiście, relacja prosta ani jakoś prostacko zadzierzgnięta, bo przetworzona literacko. Na dobrą sprawę, jedyny niepodważalny wniosek, jaki możemy z tego faktu wysnuć, jest ten, iż Marcin Świetlicki jest takim człowiekiem, który jako autor jest zdolny do stworzenia takich podmiotów lirycznych i takich powieściowych bohaterów, jakie stworzył. Taki jest punkt wyjścia. I taki jest, być może, punkt dojścia, zważywszy, że wszystkie inne wnioski, które da się na tej podstawie wyciągnąć, pozostaną mniej lub bardziej uzasadnionymi hipotezami. I jeśli nawet istnieje „uzasadnione podejrzenie”, że Marcin Świetlicki ma wiele wspólnego z powieściowym mistrzem, jak nam podpowiada intuicja, to jednak wciąż pozostaje to tylko „podejrzeniem” i tylko „intuicją”.

I czyż to nie ta sama intuicja każe nam także podejrzewać, że mistrz to tyleż alter ego autora, co postać będąca stereotypowym wyobrażeniem tegoż autora, wyrojonym w głowach czytającej (i słuchającej) publiczności? Zarówno Marcinowi Świetlickiemu jako „bohaterowi” mediów, jak i mistrzowi jako bohaterowi powieści zdaje się doskwierać to samo: narzucany mu z zewnątrz stereotypowy, zmitologizowany wizerunek i powinności, do jakich w oczach innych wizerunek ten miałby go zobowiązywać, a z jakich on wywiązywać się nie ma zamiaru. „Wielokrotnie stykałem się, robiąc to, co robię, z takimi sądami. Pisałem wiersze – mówiono, że to nie są wiersze, tylko proza. Pisałem piosenki, mówiono, że nie są to piosenki, tylko wiersze. Czegokolwiek się tknąłem – natychmiast pojawiały się jakieś dziwne postaci szepczące, że to nie jest to, czego oczekują. Troszeczkę mam tego dosyć. Nie jestem po to, żeby wypełniać ludzkie, dosyć banalne, oczekiwania”. To Świetlicki. A mistrz?


„- Kim pani jest?

- Myślałam, że wiesz. Bo ja wiem, kim ty jesteś.

- Jestem pijakiem, proszę pani.

- Nie żartuj. Nie jesteś żadnym pijakiem [...] Mówię ci, ty jesteś bohaterem.” (s.211)


Klasyczna projekcja podmiotu na przedmiot. I kościół międzyludzki Gombrowicza zarazem. Co mistrz – co zdarza się i nam – stara się podstępnie i nie całkiem świadomie wykorzystać:


„- Jestem szczęśliwy? – pyta mistrz.

- Jesteś – odpowiada ona z przekonaniem.” (s.215)


Mistrz bierze to przekonanie jak swoje i natychmiast jest przekonany, że jest szczęśliwy. Jest przekonany, więc jest szczęśliwy. Albo tylko stara się w to uwierzyć. Albo tylko bardzo by chciał – jak każdy. Każdemu dane jest to, w co wierzy. Do czasu.

Prędzej czy później życie i tak obali nasze frajerskie konstrukcje.



Aż w końcu nastaje prawdziwa bieda, prawdziwa nędza, prawdziwe wokół bagno, a w środku głęboki dół, wracasz do domu, patrzysz na te wszystkie półki, a na tych półkach książki, i kurz na książkach, i myślisz: a na cholerę mi to wszystko? Lepiej mi było miesić wapno niż tracić czas i pieniądz na kolekcjonowanie podobnych rzeczy, zbieranie zbędnej makulatury. Teraz chyba nią tylko w piecu palić, bo zaglądać pomiędzy te kartki, strony, stronice to gorzej niż mieć pokrzywdzoną twarz i upośledzoną dupę jednocześnie. Lepiej już sobie wody do głowy nalać i słuchać, jak sobie w głowie chlupocze. Jak szumi.

Albowiem czyż ta literatura, ta literaturka, ta poezja i proza, ta filozofia, antropologia ta i socjologia, ta teoria i praktyka słowna niskich, wyższych, a nawet najwyższych lotów czyż pozwala palcem dotykać rzeczywistości? Sama będąc rzeczywistością – tyle, że bardziej ulotną i mętną, abstrakcyjną bardziej – jak głupia z głupią sama z sobą się przez ścianę maca.

Tak oto czytam Klucz niebieski albo opowieści biblijne zebrane ku pouczeniu i przestrodze Leszka Kołakowskiego (Warszawa 2005) – filozofa, którego przenikliwości i wnikliwości docenić nawet należycie nie potrafię, sam bowiem musiałbym być co najmniej równie przenikliwy i wnikliwy – i cóż owo czytanie, poza samą przyjemności czytania i nad przeczytanym przemyśliwania, mi daje?

Otóż czytanie Klucza niebieskiego mnóstwo morałów i prawd, tudzież całe mnóstwo pouczeń i przestróg mi daje, z tą jedną może na czele: „jest dużo przesady w poglądzie, że wgłębiając się w »istotę rzeczy«, dobrze na tym wychodzimy” (s. 30). A jednak, często i zwyczajnie źle na tym wychodząc, dalej się namiętnie wgłębiamy i dalej wnikamy. A raczej staramy się wgłębiać i wnikać. A raczej tak nam się tylko w naszych ułomnych rozumach roi. Bo skąd pewność, że wgłębiając się i wnikając, w istocie się od „istoty rzeczy” nie oddalamy? Skąd pewność, że „istota rzeczy” w ogóle istnieje? Skąd pewność, że istnieje jakakolwiek pewność?

Takoż i słusznie pyta Salome: „cóż mi z prawdy, od której się przestanę uśmiechać?”. Na co odpowiada jej Jan, jeszcze nie święty, ale niedługo już ścięty: „Na prawdzie zyskuje się tylko to, że się ją posiada. Nic więcej, Salome, Salome” (s. 104). Posiadać prawdę dla samego jej posiadania, nie będąc nadto pewnym prawdziwości owej prawdy? A gdzież pocieszenie, jakie daje filozofia? Nie u Leszka Kołakowskiego, moi drodzy. Zbyt inteligentnym myślicielem jest na to, aby miał nieść pocieszenie?

Być może, że może być. Po co jednak poucza i przestrzega? Po co prawi morały? Ale czy dobrze czytamy tytuł: Klucz niebieski albo opowieści biblijne zebrane ku pouczeniu i przestrodze? Toż pouczają i przestrzegają opowieści biblijne, nie Filozof. Filozof natomiast sobie na nich dialektycznie używa, ile wlezie, klucz niebieski przekształcając przy tym niejako w niebieski wytrych, albowiem „do każdej sytuacji można dorobić teorię, która ją otoczy nimbem wielkości. Nie ma rzeczy, której nie udałoby się uświęcić, skoro istnieje” (s. 81). I: „nie ma filozofii życiowej, której człowiek rozsądny nie umiałby uzasadnić przekonująco” (s. 89).

Jak się to robi Chicago, tfu, w Wytrychu, tfu, tfu, w Kluczu niebieskim? Na przykład tak: „Czy i ty wierzysz w ów głupi slogan: raczej śmierć niż hańba! Sysaro, zastanów się, mój miły. Ucieczka przed jednym i przed drugim jest tak samo powodowana namiętnością – pierwsza pragnieniem życia, druga próżnością. Cóż to jest bowiem hańba? Pewna opinia, jaką inni mają o tobie. Przekładając śmierć nad hańbę, ulegasz bezwolnie głosowi cudzej opinii, bo przecież człowiek zupełnie samotny nie może się zhańbić niczym, ale człowiek zupełnie samotny może bać się śmierci. Śmierć może nas dotknąć na pustyni, ale hańba tylko wśród ludzi. Broniąc się śmiercią przed hańbą, nie jesteś sobą, tracisz własną osobowość na rzecz lęku przed własnym odzwierciedleniem w cudzych oczach. Broniąc się przed śmiercią, jesteś sobą, autentycznym i prawdziwym – to znaczy słabym, skoro słabość jest twoja naturą” (s. 84).

Otóż i popis przewrotnego, cokolwiek szemranego, aczkolwiek wielce logicznego dialektycznego myślenia. Dlaczego przewrotnego, szemranego, a jednocześnie wielce logicznego? „Można powiedzieć, że człowiek jest nie tyle istotą racjonalną, ile racjonalizującą, tzn. używającą nieświadomie rozumu dla maskowania rzeczywistych motywów swego działania” (Mirosław Chałubiński, Fromm, Warszawa 2005, s. 12). Co zupełnie się zgadza z przytoczoną wyżej maksymą, iż „nie ma filozofii życiowej, której człowiek rozsądny nie umiałby uzasadnić przekonująco”.

Nie zapominajmy przy tym, iż Klucz niebieski to jednak narracja, nie traktat filozoficzny. Autor wypowiada się zatem metodą „zza winkla”, tj. poprzez narratora i bohaterów, nadto często używając ironii, czym sam sobie zadanie ułatwił, a nam, czytelnikom, utrudnił. Nie na to jest jednak filozof, aby nam życie ułatwiał, a przeciwnie – iżby je utrudniał ponad wszelką psychiczną higienę i przyzwoitość.

A czy my sami, ułatwiając sobie życie uproszczonym myśleniem, w istocie je upraszczamy, czy też może zbliżamy się właśnie do jego „istoty”? A może – do czego jesteśmy bardziej przywiązani – bliższe „istoty rzeczy”, czyli „życia”, są podobne komplikacje i przewrotki umysłu jak te, przedstawione w Kluczu? Dialektyka podpowiada, iż „tak niedobrze i tak niedobrze. Wszystko niedobrze” (s. 89).

Co napisawszy (głównie sobie) ku pocieszeniu, wracam do swojej prawdziwej biedy, nędzy, bagna i dołu.

Prędzej czy później życie i tak obali nasze frajerskie konstrukcje.



Jadę sobie busikiem z Wrocławia do Legnicy, który nie busikiem jest w istocie, a nawet nie busem, ale wprost autobusem ten busik jest, którym pomykam sobie z Wrocławia do Legnicy, jak to mam w zwyczaju, a pomykam – wyobraźcie sobie – sam jeden jak ten Aleksander Fiut, nie licząc kierowcy, rzecz jasna, a tak pomykając sobie całkiem jeszcze preliminarnie, tj. u wylotu dopiero z tego miasta będąc, o którym powiadają, iż powinno zostać zburzone, mijam przykurczony jakiś autobus starodawny, mało miejsc siedzących mający, za to mnóstwo pasażerów solidnie umęczonych i do szyb poprzyklejanych, nieledwie łapkami wiosłujących niczym muchy w dzbanie winem opite, że aż mi się ich żal zrobiło i chciałem ich tu do siebie zaraz wołać, niechże się ludziska rozsiędą wygodnie w klimatyzowanym environmencie, niech se na telewizornię pospozierają, chociaż ta akurat do prądu ani satelity nie podłączona, ale zawsze, aż tu widzę, że nijak im pomóc ani dopomóc nawet nie mogę, bo im nie po drodze ta jazda ze mną jako przewodnikiem i dobroczyńcą, a może i wybawicielem – o ile nie kim gorszym – wypada, skoro tam Kamienna Góra jak wół za szybką od strony kierowcy stoi.

A tak im tam Kamienna Góra na tabliczce za szybką od strony kierowcy jak wół stoi, tak jaśnieje, tak lśni w błękicie, tak łopocze nieledwie na wietrze niczym dumna chorągiew, że im zaraz zazdroszczę i byłbym chyżo owe przepastne, owe zbytkowne, owe nieprzyzwoite klimatyzarium moje opuścił i w ich ukrop żałosny się wmiesił, iżby raz sobie pomknąć busikiem z Wrocławia innym jakowymś traktem niźli tym moim, tak długo już i skutecznie ucieranym, że aż utartym na amen.

(Utartych traktów nie lubię. Kto oglądał bieg żywota mojego obnażony od pasa w dół, ten wie, że nie tylko nie lubię, ale i nie praktykuję, jeśli nie muszę).

A przecież nie wszystko to jedno, skąd dokąd utartym czy nieutartym traktem wędruję. Jakie przestrzenie tym przemieszczaniem się nieustannym moim opuszczam i w jakie nieopatrznie się wdzieram. Pomiędzy jakimi miastami dola moja i niedola, obnażona od pasa w dół, drga niczym cięciwa napięta.

Albowiem dola moja i niedola nieobojętna jest miastu jako „przestrzeni kulturowej i swoistemu laboratorium przekształceń w kulturze”, jak się dowiaduję z lektur obowiązkowych (Elżbieta Rybicka, Geopoetyka (o mieście, przestrzeni i miejscu we współczesnych teoriach i praktykach kulturowych). Takoż i moje przemieszczanie się ustawiczne nie tylko pomiędzy miastami się odbywa, ale i pomiędzy laboratoriami (z których co najmniej jedno winno zostać zburzone). A nie tylko pomiędzy laboratoriami się ta moja podróż dokonuje, ale i między jedną a drugą kulturową refleksją, albowiem „refleksja nad miastem jest w gruncie rzeczy refleksją nad kulturą”, co w języku laboratoryjnych doświadczeń oznacza, iż „badanie miasta jest badaniem kultury” (ibidem), a czymże ja innym czas swój marny podróżny od kiedy pamiętam – tj. od lat siedmiu – zabijam, jeśli nie reflektowaniem się ustawicznym i zgłębianiem aż do trzewiów tajemnic miast moich pięknych, przeklętych, Legnicy i Wrocławia, Sodomy i Gomory, Jerozolimy Niebieskiej i Babilonu, choć ta ostatnia analogia taką peiperowską obrazową zasadą-przesadą jest tylko i bodajby jedli psie gówno którzy myślą inaczej.

Nieobca mi jest zatem ani „filozofia miasta”, ani „geografia kulturowa”, ani nawet „antropologia miejsca i przestrzeni”, nie wspominając o „geokrytyce” i pomijając „geopoetykę”. Wszystko to dawien dawna nieobce mi jest, choć wprzódy tak nazwanym nie było, czyli jakoby nie istniało. Jakoby nie istniało, a jednak nie tylko istniało, a jeszcze powoływało immanentne zagadnienia problemowe, jako to: „estetyzację przestrzeni”, „filozoficzno-literacką antropologię miasta”, „psychologię doświadczenia wielkomiejskiego” oraz „filozofię przestrzeni” na dodatek – jako załącznik, aneks lubo też apendyks, iżby nie było za zgrzebnie, czyli za nienaukowo, co znaczy: za głupio, a zatem za durno iżby nie było za bardzo.

Tak oto bawiąc raz w jednym wielkomiejskim mieście, raz w drugim małomiejskim, choć też przecież nie wsiowym, w dwóch naraz niejako miastach będąc, przeto jakowymś dwumiastowcem się mieniąc – toż może i bezmiastowcem jakimś osobliwym niedzisiejszym albo i dzisiejszym! – człowiek się od refleksji nad kulturą opędzić nie może, choćby się gałązką lebiody, a niechby i wiciokrzewem opędzał.

Ale atłasowa czapeczka ze srebrnym chwostem na czubku dla tego, kto zgadnie, czy tak tym badaniem i tą refleksją nad kulturą, i sobie samym w owej kulturze, i samą kulturą swoją i swojego myślenia nabuzowany człowiek mądrzejszy od tego nabuzowania się stanie, szczęśliwszy, lepszy niźli wprzódy, zanim się był nabuzował? Czy będzie wiedział, w jakim mieście (miastach) przyszło mu żyć? Czy je bardziej zrozumie, polubi, pokocha? Czy mieszkańcy jego miasta staną mu się mu bliżsi, bardziej sąsiedzcy? Bardziej ludzcy?

I czy na koniec – a zawsze niewcześnie – nie pozostanie mu tylko lament wysyłany w ciemność, skarga daremna niepocieszonego: „To błąkanie się w poszukiwaniu mojego domu było moim obłąkaniem. Gdzie jest mój dom? O to pytam, tego szukam i szukałem, a nie znalazłem”? (To rzekł Zaratustra). Albowiem prędzej czy później życie i tak obali nasze frajerskie konstrukcje, jak mówi poeta, czyli ja.

Mądrzejszy, głupszy, małolepszy czy lepszy, szczęśliwszy czy nie, miejski albo i wiejski – zawsze to podróż busikiem z Wrocławia do Legnicy szybciej upłynie, kiedy się człowiek nabuzuje jak trzeba. I ten jest pożytek z poezji. Tfu, przepraszam, z geopoetyki.



Nieocenione doprawdy pożytki wypływać mogą z wertowania starych, kurzem obrosłych czasopism z zeszłego wieku. Biorę sobie na przykład do ręki „Czas Kultury” (1/1997) i czytam godny wnikliwego roztrząsania tekst Krzysztofa Koehlera, w którym rozważane są najwyższego rzędu i uroku zagadnienia:


„Jak to tam powiada Horacy?

Natura poety nie jest skłonna do chciwości: kocha wiersze, o nie jedynie się troszczy, kpi sobie ze strat, z ucieczki niewolników, z pożarów, nie knuje intrygi przeciwko przyjacielowi czy chłopcu-sierocie, żywi się bobem i razowym chlebem; i chociaż z poety leniwy i zły żołnierz, pożyteczny jest dla miasta, jeżeli zgodzisz się, że wielkie sprawy znajdują wsparcie w drobnych. Poeta kształci w sztuce mówienia młodego i nieroztropnego chłopca, odwodzi go od słuchania rozwiązłych rozmów, wnet służy życzliwymi radami, wyrabia w nim pewne zasady, łagodzi jego nieokrzesanie, zawiść i gniew, opowiada mu o szlachetnych czynach, objaśnia przyszłość przy pomocy znanych przykładów, pociesza biednego i chorego. Jeśliby Muza nie zesłała wieszcza, w jaki sposób niewinne dziewczęta z czystymi chłopcami mogłyby się nauczyć modlitw...”


Tak tam powiada Horacy. „Natura poety nie jest skłonna do chciwości: kocha wiersze, o nie jedynie się troszczy”. A jakże, o wiersze jedynie się troszczy.

Chociaż, z drugiej strony, jakże o wiersze jedynie się troszczy, kiedy o swoją użyteczność dla miasta się troszczy, swoimi drobnymi sprawami wspierając te wielkie? A byłaby wspierała, gdyby się i o te wielkie sprawy nie troszczyła?

A jakże, z trzeciej strony, natura poety o wiersze jedynie się troszczy, kiedy o kształcenie w sztuce mówienia młodego i nieroztropnego chłopca jak raz się troszczy, odwodząc go od słuchania rozwiązłych rozmów?

Jakże, ze strony czwartej, o wiersze jedynie się troszczy, kiedy – nie troszcząc się o nic innego, jak tylko o wiersze – służy życzliwymi radami, wyrabia pewne zasady, łagodzi nieokrzesanie, zawiść i gniew, opowiada o szlachetnych czynach, objaśnia przyszłość przy pomocy znanych przykładów, pociesza biednego i chorego?

Jakże zatem o wiersze jedynie się troszczy, kiedy się o biednego i chorego troszczy jak należy, pocieszając onego w biedzie i chorobie?

Jeśliby Muza nie zesłała wieszcza, w jaki sposób natura poety mogłaby się, z piątej strony, o niewinne dziewczęta z czystymi chłopcami zatroszczyć, iżby się mogły niewinne dziewczęta z czystymi chłopcami modlitw nauczyć?

Byłaby się spokojnie bobem i razowym chlebem pożywiała, kpiąc sobie z ucieczki niewolników, gdyby się nie troszczyła. Tymczasem opukana z wielu stron, na tak wielce nie tylko troszczącą się, ale i ogólnie zatroskaną natura poety wygląda, jakoby chciwie tych wszystkich trosk pożądała, iżby mogła im wszystkim naraz zaradzić.

A jakże ona natura poety może tym wszystkim troskom i biedom zaradzić, kiedy się sama bobem i razowym chlebem żywi, a nadto – jako rzecze Horacy – z natury leniwy i zły żołnierz z poety.

I po co poeta ze swoją naturą – skoro się razem chlebem razowym i bobem żywią, a nadto wojsko z nich leniwe i żadne – na niewinne dziewczęta z czystymi chłopcami dybią? Iżby ich na lepszą drogę z drogi niewinności i czystości sprowadzić?

To może i dobrze, że chociaż przeciwko – jak to tam powiada Horacy? – chłopcu-sierocie intryg nie knuje?

Chociaż kto ją tam wie, skoro żywi się bobem i razowym chlebem, kpiąc sobie ze strat, a jedynie o wiersze i rozmaite troski nasze ludzkie i nieludzkie nie troszcząc się, troszczy.

Byłaby się rzeczywiście o wiersze zatroszczyła, jako i treściwszy wikt dla siebie i poety, a o nasze troski nie dbała.

A tak nic, tylko owe formy językowe majstruje – jak to tam powiada Krzysztof Koehler? – „odzwierciedlające porządek rzeczywistości, czyli tego, co naprawdę jest”.

Jeśli o mnie chodzi, to tyle tego porządku rzeczywistości – czyli tego, co naprawdę jest – dostrzegam, ile go widać z miejsca, które w porządku owym zajmuję.

A i to nie wiem, czy to moje widzenie nie jest czasem zniekształcone przez „zracjonalizowane formy fiksacji na idolach oraz wyraz wiary w różnego typu iluzje oraz ideologie”, jak to tam powiada Rainer Funk.

Bo i skądże miałbym wiedzieć? Wszak kto ulega iluzjom, że ulega i że iluzjom, w żaden sposób zauważać nie może.



Jadę sobie busikiem z Legnicy do Wrocławia – wiecie, Zawiszą Travel – słucham, jak Chris Botti śpiewa przez trąbkę i się zastanawiam, czy to aby dobra muzyka z tej trąbki i innych okolicznych instrumentów wychodzi, tj. czy aby ja dobrze robię w tej mojej nieustającej podróży tej akurat teraz muzyki słuchając, a nie jakiejś innej, na przykład Nieszporów sycylijskich Giuseppe Verdiego albo Pięciu utworów w kształcie gruszki Erika Satie.

Ale znów gdybym w tych moich never ending peregrynacjach busikowych tamtej akurat muzyki teraz słuchał, tj. owych Nieszporów albo onych Pięciu utworów, a nie Italii Chrisa Botti, to czy wiedziałbym, czy dobrze robię, czy też byłbym równie dobrze nie wiedział, czy dobrze robię, czy też może już jakoś bokami, tak się zastanawiając nad tym, co robię, a czego nie robię i czy mi to dobrze wychodzi, czy źle?

A potem znów się zastanawiam: a dlaczego ja się zastanawiam nad tym, co dobre jest, a co nie? To ja tego nie wiem? Wszyscy wiedzą, a ja nie wiem? A niech mi się stolec wypsnie! Nie ma na to zgody, abym ja takiej wiedzy nie posiadał, jak mawiają politycy, a mawiając, łżą, jak to mają w zwyczaju i we krwi, którą z mlekiem matki razem pospołu wyssali.

„Są książki dobrze napisane – na własny użytek potrafię je odróżnić i to mi wystarcza”, rzucił Mariusz Grzebalski w „Czasie Kultury” 1997, z.4, s.22, czym wzbudził moją niekłamaną zazdrość, przy czym zazdrość owa niekłamana, ale i nie niekłamana, nie dotyczy pisma, rocznika, zeszytu ani strony, a owego „dobra na własny użytek” dotyczy – i nie tylko dlatego, że dobro nie od tego jest, aby je na własny użytek dla siebie samego chować, co ani po chrześcijańsku jest, ani po niechrześcijańsku , nie o to tu chodzi. Ani o to, czy to w ogóle dobro, bo skoro na „własny użytek”, to jakby na powszechny nieużytek, ale niech tam.

Bo ja Mariusza niby rozumiem, i ja przecież wiem, że są książki dobrze napisane, i ja je na własny użytek odróżniam, a nawet mi to czasem wystarcza, ale tam gdzie u innych koniec, tam u mnie początek, bo zamiast pocziwać, ja od razu bruszę, tj. zachodzę w głowę: a skąd mi się ta moja wiedza o dobrych książkach wzięła albo i za każdym razem bierze, kiedy czas po temu? Skąd ta dobroć książkowa moja jako i Mariuszowa (tu macham chwostem mojej atłasowej czapeczki ze świńskiego ucha w stronę Poznania).

(A od strony Poznania antenką od kolejarskiej czapeczki z daszkiem i nausznikami odmachuje mi Piotr Kępiński:) „Lubię wiersze Krzysztofa Śliwki. Podoba mi się ich z lekka anarchizujący i dekadencki klimat, który wyzwala niebanalną refleksję. Naturalnie, Niepogoda dla kangura nie jest tomikiem perfekcyjnym. Są w nim wiersze gorsze, wszelako te doskonałe czyta się jednym tchem, jak najlepsze kryminały, wystarczy lekturę tomiku Śliwki zacząć od Uśmiechu stripteaserki, by przyznać mi rację”, rzecze on Kępiński Piotr w „Czasie Kultury” 1996, z.4, s.90, czym wzbudził mój niekłamany sprzeciw, a sprzeciw ów niekłamany, choć i nie nazbyt wojowniczy, dotyczy sam nie wiem, od czego zacząć.

No bo że Piotr lubi i że mu się podoba, a nawet co lubi i w czym mianowicie ma upodobanie, a nadto że są to wiersze Śliwki i ich z lekka nastrój, to zawsze miło słyszeć i osobiście niezmiernie się cieszę, że Piotr się tymi swoimi lubościami podzielił, co samo w sobie dobrze o nim świadczy, bo przecież mógł się nie podzielić, a się jednak podzielił jak dobry chrześcijanin albo i dobry nie-chrześcijanin, bo to przecie nie od wyznania zależy – ale mnie by bardziej interesowało, dlaczego to akurat mu się podoba, to lubi i w tym ma upodobanie, a nie tamto jakieś inne w czym innym (a pytam jakoby sam siebie).

Bo jak dobrze pobruszyć, to gdybyśmy zamiast „Lubię wiersze Krzysztofa Śliwki. Podoba mi się ich z lekka anarchizujący i dekadencki klimat” przeczytali na przykład „Nie lubię wierszy Krzysztofa Śliwki. Nie podoba mi się ich z lekka anarchizujący i dekadencki klimat”, to bylibyśmy równie mądrzy jak wprzódy, czyli niezbyt. Musielibyśmy wierzyć na słowo, a osobiście nie lubię i nie podoba mi się na słowo wierzyć – uczciwie zachodzę w głowę, dlaczego tak jest.

Że klimat ów „wyzwala niebanalną refleksję”, to akurat jest refleksja, która świadczy o tym, że jednak mógł. Stąd i nie wiem, jak rozumieć owe wiersze „gorsze” od tych „doskonałych”, które „czyta się jednym tchem, jak najlepsze kryminały”. To nie lepiej od razu najlepsze kryminały czytać zamiast doskonałych wierszy?

I zapytuję jak sześcioletnie dziecko: a dlaczego „Niepogoda dla kangura nie jest tomikiem perfekcyjnym” i dlaczego to jest „naturalne”, że nie jest? „Wystarczy lekturę tomiku Śliwki zacząć od Uśmiechu stripteaserki, by przyznać mi rację”? No i masz babo klocek. Znów ma mi wystarczać to, co mi nie wystarcza, a powinno. Wystarczy lekturę tego felietonu zacząć od uśmiechu, by przyznać mi rację. Taka jest moja opinia, podzielam ją całkowicie.

Ale po co ja to wszystko piszę, skoro jadę i dobrze się muzyki słucha?

A bo ja nie lubię, kiedy coś robi się samo, a w moim imieniu. I żebym się musiał potem na tym opierać, co samo oparcia nie ma albo go tylko nie widać. Albo nie ma, albo go tylko nie widać – to chciałbym wiedzieć.

I zaraz zapytuję: a dlaczego to akurat chciałbym wiedzieć, czym sobie normalni ludzie głowy nie zawracają i jest im jak u Pana Boga za piecem albo przynajmniej w Poznaniu?

(Tu macham szabelką w stronę – ale taką tylko dziecinną, drewnianą).



Pojechałem do Katowic i o mało nie umarłem.

Pojechałem do tych ich Katowic i nie dlatego o mało nie umarłem, że po mnie Krzysztof Uniłowski na dworzec katowicki główny wyszedł i nie rozpoznał, a chorągiewką nie machał. Ani że i ja jego podobnie jak on mnie nie rozpoznałem i musiałem pieszo o własnych nogach i pomyślunku nawigować w stronę Hotelu Asystenta, który się na ulicy Paderewskiego znajduje, za którą to ulicą wedle mojej mapki schematycznej już tylko leony i niedźwiedzie.

Szczęściem w Katowicach leony i niedźwiedzie rzut beretem od dworca głównego się znajdują, więc się uwinąłem raz dwa i w hotelu asystenta na Paderewskiego stanąłem, nie bacząc na okoliczne bestiarium, a że to była część hotelu gościnna, to z miejsca zapytałem – jako że „zapytywanie jest pobożnością myślenia”, jak powiada Heidegger – czy tu aby w części gościnnej części ku paleniu stosownie są wydzielone, a że były, to, jako że palę tylko na występach gościnnych, udałem się wprost do pokoju na spoczynek, gdzie już czekał na mnie William Hurt aktor hollywoodzki udający z głupia frant Tomka Cieślaka z Łodzi, że niby referat będzie wygłaszał na tutejszym Uniwersytecie jako i ja. Niech mu będzie, pomyślałem, zobaczymy, co z niego za aktor – i nagabywany jeszcze telefonicznie przez Krzysztofa Uniłowskiego, zdążyłem go poinformować, żeby już na tym dworcu tak nie wystawał, bo jeszcze sobie co ludzie pomyślą, po czym grzecznie zasnąłem.

A jak grzecznie zasnąłem, tak grzecznie się rano obudziłem i udałem się – z tym, że po śniadaniu – razem z Williamem Hurtem i dwiema innymi aktorkami hollywoodzkimi na Plac Sejmu Śląskiego – z tym, że podziwiając po drodze tutejszą, dużej miary, architekturę – w celu wzięcia udziału w konferencji naukowej.

Szczęściem Plac Sejmu Śląskiego okazał się znajdować rzut beretem od Hotelu Asystenta na Paderewskiego tudzież rzut beretem od Dworca Głównego, od tego zaś, jako się rzekło, taki sam rzut do tegoż hotelu – i w ogóle w Katowicach całkiem przystępnie się po całym mieście beretem rzuca, nawet przyjezdnym.

Pojechałem tedy do tych ich Katowic i nie tylko nie umarłem, ale i żywy do Legnicy wróciłem – chociaż przez Mikołów – a nie tylko żywy, ale i sowicie obdarowany.

A bo to wstąpiwszy w progi, porzucawszy wprzódy beretem do woli, tutejszej Alma Mater, a konkretnie w progi sali nr 418 czy też 403 albo i odwrotnie, z miejsca – z tym, że wcześniej wylegitymowawszy się dowodem wpłaty – wręczono mi gustowną torbę/ torebkę/ teczuszkę konferencyjną opatrzoną napisem: „Uniwersytet Śląski w Katowicach. www.us.edu.pl”, a w niej: folder reklamujący, opatrzony napisem, kapownik większy opatrzony napisem, kapownik mniejszy opatrzony napisem, długopis i ołówek opatrzone napisami, brelok opatrzony napisem, coś, co się wiesza na szyi, opatrzone napisem, a nadto identyfikator opatrzony napisem, tytułem konferencji, moim nazwiskiem oraz zupełnie zbędnym dodatkiem: Uniwersytet Wrocławski.

A kiedy zobaczyłem, iż identyfikator ów można było przyłatać do siebie na trzy różne sposoby: tj. przypiąć agrafką, potraktować „na żabkę” albo i powiesić na czymś, co się wiesza na szyi, czym prędzej go schowałem do kieszeni, jak to mam w zwyczaju.

Jeśli chodzi o mnie, pomyślałem, to czuję się usatysfakcjonowany i doceniony. A nie tylko usatysfakcjonowany i doceniony, a jeszcze i spełniony, a nawet zaspokojony. Nie bacząc przy tym na dwuznaczną przestrogę, nie-przestrogę Filozofa, iż „wszelka ozdoba ukrywa to, co zdobi”. A właściwie bacząc, ale nic sobie z tego nie robiąc.

Jeśli chodzi o mnie, pomyślałem, to mogę pakować manele i wracać do Legnicy, zanim mi tu zaproponują darmowy wikt i powrót dorożką w dolnośląskie na koszt Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. www.us.edu.pl.

I już się miałem właściwie zbierać, ale że miałem na tę okoliczność wysmażony godny roztrząsania referat, w którym rozważone zostały najwyższego rzędu i uroku zagadnienia, postanowiłem zostać i go przeczytać. A przy okazji posłuchać, co mają do przeczytania i powiedzenia mądrzejsi ode mnie – zwłaszcza tutejsi – na podobne tematy, skoro już jechałem przez pół Polski busikami i pociągami, aby otrzymać te wszystkie breloki.

Zajęło mi to słuchanie razem pięć dni, po czym zatańczyłem w „2b3” z Panną Madzią na odchodne – iżby nie stracić do cna kontaktu z rzeczywistością – i pojechałem do Mikołowa.

I dopiero tam o mało nie umarłem.



Nieocenione pożytki wypływać mogą z wertowania nowych czasopism z niniejszego wieku. Biorę sobie na przykład do ręki „Odrę” (11/2007) i czytam:

„Mamy do czynienia z językiem jakby samoistnie wypływającym z natury rzeczy i z dialogami tak naturalnymi, że czytelnik odnosi wrażenie, jakby ten zapomniany świat był mu dobrze znany”.

Usłyszeć język samoistnie wypływający z natury rzeczy – choćby tylko „jakby” – to rzeczywiście byłoby coś.

Tymczasem chodzę i pytam.

I nasłuchuję.

Biorę naturę rzeczy i za język ją ciągnę, ale co z niej wyciągam, co jej bywa językiem, to nie wiem.

Nie tylko jej język – taki, jakim go słyszę – jest zawsze „jakby”, ale i ona, sama natura.

Nie tylko jej język – przez to, jak go słucham i słyszę – jest zawsze „jakby”, ale samo to moje „słuchanie” i „słyszenie”.

A nie tylko to moje „słuchanie” i „słyszenie” natury rzeczy jest zawsze „jakby”, ale i sama ona – tak, jak ją widzę – natura rzeczy i jej moje widzenie.

Ale też po cóż, ach, po cóż ja się tak byłem z naturą rzeczy poróżniłem?

Czy to mi źle było z własną naturą do rzeczy natury należeć?

I czym się rzeczywiście poróżnił, czy tylko „jakby” – przez to moje „słuchanie”, „słyszenie”, „patrzenie” i „widzenie”? Przez to moje „chodzenie i pytanie”?

Bo czy one, te moje „słuchania”, „słyszenia”, „patrzenia” i „widzenia”, nie z mojej natury, która jest częścią rzeczy natury, wypływają?

Toż może my razem z oną naturą rzeczy tym samym językiem mielemy, który wypływa z natury rzeczy jako z natury tego, co jest?

A tak będąc częścią natury tego, co jest, razem z naszymi językami – tudzież z moimi ich „słyszeniami” i „widzeniami” – samoistnie z natury rzeczy być może wypływamy?

Żebyśmy to jednak wiedzieli, z czym obcujemy, tak sobie przystojnie albo i nieprzystojnie z naturą rzeczy obcując.

Atłasowa czapeczka ze świńskiego ucha dla Krzysztofa Koehlera za używanie „form językowych odzwierciedlających porządek rzeczywistości, czyli tego, co naprawdę jest”.

Atłasowa czapeczka ze srebrnym kutasem na czubku dla Wojciecha Wencla za to, że „z chwilą odkrycia przede nim całej rzeczywistości, takiej, jaka ona jest, zaczął po prostu zdawać relację ze swoich przeżyć”.


Tymczasem siedzę sobie we Wrocławiu w Nehringu na Nankiera, w takiej jednej grzecznej bibliotece wrocławskiej, czytam w „Odrze” wrocławskiej o Wrocławskich Promocjach Dobrych Książek (29.11-2.12.2007) i tak się tym Wrocławiem przytłoczony czuję, że wróciłbym już najchętniej busikiem do Legnicy. Co żywo.

Bo to już i ściemniać się zaczyna, i mi już w tym Wrocławiu broda od rana urosła, choć rano ogoliłem się gładko, iżby do metropolii zarośniętym nie przyjeżdżać i zarostem moim prowincjonalnym wiochy nie robić.

Za oknem rusztowania, bo remont – „ten zapomniany świat był mu dobrze znany”, a jakże. Znam jego język i jeszcze do niego wracam.

Być może jeszcze do niego wrócę.

Ciągnie natura do rzeczy natury.

A czasem ściąga, choć się własna natura opiera.

Robotnicy to się wspinają, to schodzą w dół. Zupełnie jak ja tutaj. A kiedyś to nawet dosłownie.

A kiedy tak wchodzą i schodzą, to sobie na siebie czasem zerkniemy i tak sobie patrzymy, każdy w swoje akwarium.

Zupełnie jak te rybki, co głosu nie mają, a wiedzą wszystko.

Jakby wiedzą. Jakby wszystko.



Przyjechałem sobie busikiem do Wrocławia, iżby w konferencji jednej naukowej grzecznie udział wziąć osobisty, jako na człowieka nauki – choć wiecznie in spe we własnym mniemaniu – przystało, więc busikiem tym wcześniej, niźli mnie do tego inne standardowe moje obowiązki wzywały, jechać musiałem, a busikiem z Legnicy do Wrocławia wcześniej jechać to, wiadomo, znaczy w większej ciżbie podróż ową odbywać, w tłoku niejakim i nadkomplecie – bo ile w takim busiku, choćby firmy przewozowej „Zawisza”, miejsc siedzących, to kto jechał, ten wie, a kto nie jechał, temu lepiej miesić wapno, niźli się z takową wiedzą zapoznawać – kolebać się zatem w ciżbie, tłoku, a nawet nadkomplecie musiałem, a ja tłoku nie lubię i ogólnie ludzie mi raczej przeszkadzają, a to w obmyślaniu strategii przeżycia, a to w kontemplacji własnego jestestwa, a to w smażeniu – na wolnym ogniu, czyli na piśmie – zaprawdę godnych wnikliwego roztrząsania tekstów literackich i nieliterackich, w których rozważane są najwyższego rzędu i uroku zagadnienia natury uniwersalnej lub, a to dla higieny psychicznej, jak najbardziej partykularnej, by nie powiedzieć: osobistej, a nawet, a co mi tam, intymnej, a o to przecie w zatłoczonym, jak to bywa w godzinach rannych, busiku firmy przewozowej „Zawisza”, cokolwiek trudno, a żeby na ową konferencję naukową na czas zdążyć i wiochy ewentualnym spóźnieniem swoim nie robić, jak to mają w zwyczaju nie tylko studenci, musiałem skoro świt przez pół Legnicy na ostatnich nogach podążać, chociaż mogłem jak zawsze: po południu, prawie spod samego domu i do Wrocławia w parę osób zaledwie na tych kółkach czterech zbawiennych się udać – ale się bo czego nie robi dla nauki, przyjechałem zatem i siedzę. Konferuję się.

Miejsce zająłem wcale dogodne, tak jakoś w poślednich rzędach, iżbym miał w miarę możności wszystkich na oku, a mnie mało kto. Jakaś bowiem elementarna sprawiedliwość na tym świecie być musi. I jak się człowiek postara, to nawet jest. Przepraszam: bywa.

Miejsce zająłem tedy wcale dogodne, pozycję przyjąłem konferencyjną i siedzę, otwarty na wszelką humanistyczną mądrość, tudzież heroiczne poszerzanie horyzontów, które choć nigdy nadto szerokie, to jednak niezwykle w ciasnocie swojej przytulne, bezpieczne i wymoszczone i nie tak szparko ich się człowiek dobrowolnie wyzbywa, ale czego się bo nie robi dla nauki i dobra ludzkości, a nawet własnego. Nie po to wszakże bierzemy udział w naukowych konferencjach, iżby z nich wychodzić nienaruszeni w naszych zaściankowych horyzontach.

Miejsce tedy zająłem, pozycję należną przyjąłem, siedzę i oddaję się błogo albo i niebłogo niniejszym rozważaniom ogólno-, a nawet meta-konferencjalnym, a referaty tymczasem lecą.

A wokół same prawie kobiety siedzą, albowiem to taka kobieca jakoby konferencja jest i rodzaju męskiego tu jak na lekarstwo.

Rodzaju męskiego tutaj jak na lekarstwo, a patrzcie, na truciznę wystarczy, albowiem to taka jakoby całkiem kobieca konferencja jest i mężczyznom, niby nam, nielicznym i maluczkim, nieźle się po głowach za ich krzywdy liczne kobiece dostaje, nie powiem.

Tak sobie zatem siedzę i się konferuję, tak się cokolwiek w sobie obruszam, aczkolwiek zupełnie niegroźnie, a prawdę powiedziawszy, tak tylko w myślach sobie z pukawki pukam na to nasze męskie poniżenie – albowiem męska niezręczność nasza jest różnorodnej natury, bogata w kwiaty i owoce wszelkiego rodzaju – a ukradkiem albo i nie ukradkiem, bo to samemu zawsze trudno ocenić, może i całkiem wprost zatem siedzę i taksuję, skoro tu wokół same prawie kobiety, a do tego uczone same, to i trochę rozpraszają, tym swoim gremialnym kobiecym konferowaniem się mojemu konferowaniu się cokolwiek przeszkadzają, a bo ta okiem łypie, ta nogę z nogi i na tamtą znów nogę zakłada, ta się ustami do butelki przyssała i ssie w najlepsze, a referaty lecą, a tak gładko im to idzie, że jeden referat wprost za drugim leci albo i całkiem odwrotnie, a ja nawet nie zauważam, że to już inna referentka od tamtej referentki referuje, a ja chyba nie całkiem w locie łapię, o czym te referaty idą, i widzę, że i one, co ich tu niemożebne zatrzęsienie, a onych zaledwie jak na lekarstwo albo truciznę, tj. jakie 2,5 mężczyzny na całą salę wypada, że i one zatem podobnie się konferują jako i ja, czyli w odrobinkę rozrzedzonym stanie skupienia będąc, tak sobie tedy siedzę i taksuję i rejestruję rozmaite dane naoczne i nienaoczne, bo z mitycznej organizacji świata pochodzące, i chyba nie całkiem łapię, o czym te referaty tak idą i idą, tzn. o czym w szczegółach, bo o czym w ogółach, to mniej więcej wiem, a nawet, wstyd wyznać, już wprzódy tak najogólniej wiedziałem, więc mi o te znajome ogóły nie chodzi, bo skoro znajome, to jakżeby mogły horyzonty poszerzać, nie o znajome tedy ogóły, a o nieznajome szczegóły mi chodzi, w których może i diabeł siedzi, ale może i z czymś ciekawym diabeł ten siedzi, jak to zawsze diabeł, a te mi właśnie szczegóły w tym moim konferowaniu się naukowym umykają i nijak ich pochwycić ani na żaden lep złapać nie mogę.

A kiedy się w końcu na koniec w te szczegóły, mimo żeńskiej aury i flory, jako tako wdrażam, to już jest sesji tej grzecznej naukowej koniec. I dupa zbita, jak mawia dziadzia.

Aby się jakoś, a właściwie całkiem i swoiście po ludzku, ratować, tak sobie sam sobie tłumaczę: a na cholerę mi te szczegóły, skoro w nich diabeł siedzi jako i w całym Wrocławiu, który choćby już tego powodu powinien zostać zburzony, iżby razem ze swoimi diabłami w końcu do diabła poszedł.



„Po trzydziestce człowiek nie czyta prozy artystycznej, tak mi się wydaje. Mówię o sobie”, mówi o sobie Andrzej Stasiuk. A właściwie mówił, bo było to w roku 1995 („Kresy” nr 21). Wtóruje mu Olga Tokarczuk, a właściwie wtórowała, bo było to w roku 1995, więc może już mu nie wtóruje, bo mógł Andrzej Stasiuk zdążyć zmienić zdanie albo zdanie mogła zmienić Olga Tokarczuk, więc wtórować albo nie ma komu, albo nie ma kto, ale naówczas, w roku 1995, jednak zawtórowała: „Tak, to jest trochę tak, jakby powieści były dla młodych ludzi, w okresie dojrzewania”, a na to wtórowanie Olgi Andrzej zawtórował powtórnie: „Dokładnie. Potem to już się tylko zawodowo czyta. Literatura jest dla młodych”.

A niech mnie! Tom się z ręką w nocniku obudził! Dawno po trzydziestce, a ciągle prozę artystyczną w najlepsze jak jaki gówniarz czytam. To może i prawda, żem wciąż jeszcze nie dojrzał jak należy i za chłopca wiecznego wśród dorosłych robię (choć coraz bardziej jakby bokami). Trzydziestaka przegapiłem i teraz mam za swoje. Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało...

I po co mi się było brać za wertowanie starych, kurzem obrosłych czasopism z zeszłego wieku? Trzeba je było na strych albo i do piwnicy gdzie cisnąć, iżby je pleśń zżarła. Albo rozdać nieletnim przed trzydziestką, aby sobie poczytali, póki czas. Bo potem szast-prast i będzie za późno. Przyjdzie trzydziestka i klops. Po ptokach. Dupa zbita, jak mówi dziadzia.

Bo po trzydziestce proza artystyczna idzie w odstawkę i trzeba się brać do studiowania książek telefonicznych, instrukcji obsługi, rozkładu pociągów relacji Legnica–Wrocław (o ile Wrocław nie zostanie przedtem zburzony), kart dań i innych przepisów kulinarnych. Same (so)czyste fakty. A czasem i smakowite (chyba że trafimy na kartę dań restauracji na dworcu Wrocław Główny, o ile Wrocław Główny nie zostanie wcześniej zrównany z ziemią, do czego osobiście ja ani nawołuję, ani nie nawołuję).

Bo z prozy artystycznej (i wierszy) człowiek wyrasta. Proza artystyczna jest dla młodych. Potem człowiek dorasta, dojrzewa, poważnieje, mężnieje i już nie w głowie mu pierdoły. Prozy nie czyta, chyba że mu zapłacą. Chyba że zawodowo. Ale kiedy człowiek musi, to się nie liczy. Człowiek jak musi, to i za politykę się weźmie. Zwłaszcza po trzydziestce, kiedy przestaje się prozą artystyczną zajmować i nagle ma dużo niepotrzebnego czasu do zagospodarowania. To się zaczyna za pieniędzmi, władzą i gołymi cyckami oglądać. Po trzydziestce człowiek poważnieje.

Tylko my jak te pijane dzieci we mgle. Nic tylko proza artystyczna w głowie albo i – a niech mnie, jeżu święty, psia kość słoniowa, uchowaj Boże! – wiersze. Atłasowa czapeczka ze srebrnym kutasem na czubku dla tego, kto zgadnie, gdzieśmy byli, gdy normalni ludzie dojrzewali i prozę artystyczną razem z wierszami po strychach i piwnicach upychali. A może i nie upychali, tylko całkiem w ogóle na amen na śmietniki wyrzucali. Albo i razem z liśćmi na jesień spalali. Albo gówniarzom nieletnim rozdawali, iżby się ci, póki młodzi i głupi, naczytali. Iżby potem na starość jak durni nie rymowali.

Toż lepiej miesić wapno niż po trzydziestce czas tracić na czytanie podobnych rzeczy.

Ale mniejsza z nami. Nie umarliśmy dotąd na prozę artystyczną (ani wierszyki), to i może już nie umrzemy. To jest, umrzemy jak inni, nie na prozę (ani wierszyki), tylko na same normalne choroby. Jak to mówią: co nas nie zabije, to nam pozwoli bez uszczerbku na zdrowiu prozę artystyczną czytać nawet i po trzydziestce. A nie tylko prozę artystyczną, ale i wiersze, które, jak się zdaje, jeszcze dla młodszych ludzi są niż owa proza. To jest, dla chłopców gdzieś tak w okresie mutacji i dziewcząt około pierwszej menstruacji.

Mniejsza zatem z nami. Ale co mają powiedzieć pisarze, którzy sami już nie tylko trzydziestkę skończyli, ale i nierzadko czterdziestkę. A nie tylko czterdziestkę, bo i czasem nawet pięćdziesiątkę albo i sześćdziesiątkę w cuglach skończyli. Że już nie wspomnę o autorach całkiem i dokładnie dorosłych i dojrzałych, a nadal prozę artystyczną (albo i wierszyki) piszących. Wszyscy oni jak jeden – choć sami stare pryki i capy – jedną, wielką osobliwą odmianę literatury dla młodzieży tworzą niczym, nie przymierzając, Marcin Świetlicki? A może trzydziestkę skończywszy, nie tylko od razu przestali być młodzi, ale i natychmiast zramoleli i zdziecinnieli za jednym zamachem i już przy tych bajkach, tj. prozie artystycznej (albo i wierszykach) zostali.

Albo i trzepią to taśmowo i cynicznie dla kasy, bo wiadomo, pisarz, ten to dopiero zarabia. A nie tylko zarabia, ale i ogólnie ma klawo.


Bo dobrze jest poecie

Bo u poety nowy sweter

Zamszowe buty piesek seter

I dobrze żyć na świecie


Bo dla poety Zakopane

Nie trzeba wcześnie wstawać rano


Bo fajno jest poecie

Nie musi w biurze ślipić

I fuk mu cała dyscyplina

Tylko gitara i dziewczyna

I złote gwiazdy liczyć


Dziwna sprawa. Ostatnio w Zakopanem byłem na wycieczce szkolnej wieki temu. A potem zacząłem pisać wiersze, rodzice zabrali mi kieszonkowe i od tego czasu mnie nie stać. A taka Agata sobie na dniach do Zakopca jedzie w najlepsze. Ale ona pracuje w Carrefourze, to sobie może pozwolić.


*

A tak na marginesie albo i nie na marginesie: Genetyka kultury Krzysztofa Biedrzyckiego się kłania, nie uważacie? I niegdysiejsza na tę książkę ankieta „Studium” (5/1999). A w niej, między innymi, odpowiedź Bohdana Zadury, którą mógłbym sprowadzić do dwóch postawionych w niej pytań: tytułowego „Przepraszam, czy tu się ściemnia?” i nie tytułowego „Najłatwiej uwieść naiwnych?”. A i przytoczony tamże, jako i w wielu innych miejscach, fragment wiersza brata Krzysztofa, Miłosza:


ojciec

twierdzi, że koło trzydziestki powinienem

przestać pisać, inaczej stanę się


„takim dupkiem jak Herbert”.



Włączam telewizor, a tu wręczają Nike, bo w tym roku jeszcze nie wręczali, a rok bez Nike, to rok jak rok, tylko bez Nike. Zawsze to lepsze niż Hela w opałach czy Big Brother 4.1, jak czytam w programie. Co by to miała być za Hela w opałach, to nie wiem. Pewnie o jakiejś Heli w opałach. Pewnie to samo, co Hela kontra Rysio albo Jaja ze stali. A mógłbym przecież trafić na Domisie lub Sophiemłodszą siostrę Sissi, lub Szansę na sukces: Doda i zespół Virgin, a nawet na Transmisję mszy świętej z Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie Łagiewnikach, a jednak nie trafiłem, więc nie ma co narzekać.

A nawet, jak w zeszłym tygodniu, mogłem za jednym zamachem zaliczyć Pięć palców amerykańskich, Osiem kobiet francusko-włoskich i Siedem mieczy koreańsko-chińsko-hongkońskich, ale nie wiedzieć czemu, nie zaliczyłem. A co tam. Pewnie jeszcze z pięć razy będę miał okazję te palce obejrzeć, z osiem razy owe kobiety zaliczyć i co najmniej z siedem rzeczone miecze.

Tymczasem mogłem sobie drugi raz obejrzeć, jak Nike dostaje Wiesław Myśliwski, co już oglądałem dziesięć lat temu i może za dziesięć lat znów sobie obejrzę. Kto wie, niezbadane są jurorskie wyroki. Atłasowa czapeczka ze srebrnym chwostem na czubku dla tego, kto zgadnie, komu sędziowie przyznają Nike za dziesięć lat i czy to w ogóle pokażą w telewizji. A nawet czy się sama nagroda ostanie.

„Mimo to powiedzmy: wielkie zwycięstwo jest wielkim niebezpieczeństwem. Natura ludzka znosi je trudniej niż klęskę; ba, zdaje się nawet łatwiej odnieść takie zwycięstwo niż znosić je tak, by z tego żadna cięższa nie powstała klęska” – jako rzecze Filozof. Powiedzmy jeszcze i to: moje osobiste klęski mają zupełnie inną proweniencję, zupełnie inną. Chociaż ostatnio wygrałem dyszkę w totka i mało mi szajba nie odbiła. Może odrobinę skromniej: cieszyłem się jak Murzyn z trąbki. Więc wyobraźcie sobie, co by to było, gdyby!

A czymże też owo wielkie zwycięstwo jest, skoro cięższa z niego klęska powstać może? Czymże jest nade wszystko, skoro trzeba umieć je znosić? Masłowska nie umiała, jak się sama przyznała, w deprechę papała, choć przy tym nie rymowała, jak ja.

A panu Wiesławowi jakby nie chciało się wyjść na scenę, aby dudki zainkasować, nie wspominając o honorach i sławie, których mu nikt już przecież nie zabierze. W przeciwieństwie do dudków, które może innym cienko przędzącym literatom chudopachołkom pożyczy i tyle je będzie widział. Tyle je będzie widział albo i owych literatów tyle widział będzie, jeśli im one dudki niebacznie pożyczy, jak to była uczyniła nierozważna Laureatka z poprzedniego roku. To może i słusznie Marcin Nominowany Finalista wszem wobec ogłosił, iż uprawianie sztuki to forma żebractwa. Która jednakowoż raz na dziesięć lat może okazać się całkiem intratna. Kto ma jaja ze stali, ten zdzierży. Innym pozostaje łuskanie fasoli. Co zresztą wydaje się perspektywą nie najgorszą, jeśli kto chce mieć święty spokój i nie musieć przy tym odpowiadać na głupie pytania. Mieć spokój i nie musieć odpowiadać na głupie pytania marzy się Jerzemu Pilchowi i ja mu się nie dziwię. Każdy by chciał. Zwłaszcza kiedy pytają, o czym ludzie powinni myśleć. Toż już lepiej miesić wapno, niż namyśleć się nad tym, o czym powinni myśleć inni i jeszcze im o tym mówić. Atłasowa czapeczka ze świńskiego ucha dla tego, kto powie, o czym ludziska myśleć powinni, a także co im z tego przyjdzie, jeśli im się nawet powie. Ja nie powiem, głupi nie jestem. A może właśnie głupi jestem, bo nie wiem.

A równocześnie trwa wyścig o Stołki: „Finiszują kandydaci na posłów. Szykują się emocje niczym w najlepszych filmach Hitchcocka”. Pomyśleć by można, iż zszedł Hitchcock na psy. Albo i niżej. „Już teraz przestaje być polityka rzemiosłem szlacheckim: i możliwe, iż uznano by ją pewnego dnia za tak pospolitą, żeby ją zaliczono, podobnie jak wszelką literaturę partyjną i codzienną, do rubryki »prostytucji duchowej«”. Also sprach Nietzsche. Wyjątkowo jak na niego oględnie. Za to, jak zazwyczaj, bez pudła.

A tak między nami, czy nie macie wrażenia, że „pewien dzień” mamy już dawno za sobą? Że wbrew malkontentom, pod pewnymi względami jesteśmy dziś mocno, naprawdę mocno do przodu? „Bo u nas trzeba biec najszybciej, jak się da, by stać w tym samym miejscu” – powiada Czerwona Królowa. W szybkich żyjemy dziś czasach. Ale czy tylko my? I czy tylko dziś?

Takoż i ten, kto opowiada, niby ja, nie może ani rusz nadążyć za biegiem wydarzeń. Prawdę mówiąc, tak w czasie podróżuje jako mucha w dzbanie. Winem opita łapkami wiosłuje.



Jadę sobie busikiem do Wrocławia, bo mnie zaprosili na imprezę poetycką. Jakimś cudem z głośników leci kawałek z płyty Stephane Grapelli Plays Jerome Kern (nie mylić z podwójnym Jeromem od trzech panów w łódce, nie licząc psa), która to płyta w całości zawsze nastraja mnie dziwnie optymistycznie. Co chyba widać po głupkowatym wyrazie twarzy, w jaki przystrajam się na tę okoliczność. Każdy przystraja się w takie metafory, na jakie go stać, więc i ja sobie folguję. „Kiedy stworzona zostaje metafora, nie wyraża ona niczego, co wcześniej istniało, choć oczywiście znajduje swą przyczynę w czymś, co wcześniej istniało”. Niech tam sobie Rorty mówi, co chce, ale metafora, jaką jest wyraz mojej twarzy, kiedy Stephane Grapelli plays Jerome Kern, nie znajduje przyczyny w niczym, co istniało, istnieje lub będzie istniało. Taka jest moja opinia. Podzielam ją całkowicie. A ze mną, jak się zdaje, podziela ją to niczego sobie dziewczę siedzące z przodu, trochę po lewej. Najpierw zerkało zalotnie, a teraz cokolwiek z bojaźnią. Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją. A kto dzisiaj rozumie metafory! A jeszcze taką, jak ta tutaj moja, na twarzy! Co się wzięła z niczego i niczego nie wyraża. Kto by się nie bał? Gdyby się byli dowiedzieli, żem do tego piszący, a jeszcze i meloman, pewnie by mnie z busika wysiudali i zostawili, gdzie by popadło, najpewniej tu, wprost na autostradzie A4, w połowie drogi z Legnicy do Wrocławia albo z powrotem, bo to przecież wszystko jedno. Ale się nie dowiedzą, więc lepiej miesić wapno, niż tracić czas na roztrząsanie podobnych zagadnień.

O imprezach poetyckich mniemanie mam takie, jakie mam. Jak powiada doktor Kukurowski: „Zarabiam kupę pieniędzy, ze wskazaniem na kupę”, jak to polonista. Tutaj podobnie. Zawsze więcej imprezy niż poezji. Poimprezować zawsze można, ale żeby zaraz wśród poetów? A jeszcze wśród kandydatów na poetów? A wśród kandydatów na kandydatów? Wśród poetów byłych, niedoszłych, poetów konkursowych, natchnionych, zaproszonych (jak ja), wyproszonych, hermetycznych, heretyckich, cherlawych, chwilowo nieobecnych itp.? Niebezpieczne to igraszki!

Ale ponieważ mnie jednak nie wysiudali, szczęściem wysiadam we Wrocku, jak mówią studenci, ale nie ja, i natychmiast widzę kupę wrocławian, z czego większość nietutejsza, bo takie to miasto już jest. Osobiście uważam, że powinno zostać zburzone, ale co tam, sam się zabierał ani innych podżegał nie będę. Niech stoi, ażebym miał dokąd na poetyckie imprezy – a bardziej może za kasą – podążać. Albowiem od czasu, jak nam Fort-Port zabrali z Legnicy, a wcześniej i Ruskich nam nawet zabrali, ostał się nam ino sznur i z niczego już nasze miasto nie słynie. Smutne są dzieje Legnicy. Zasznurowane jakieś. Zasupłane. A nawet, powiedziałbym, zasusłane. I powiedziałem.

Tymczasem na imprezie najpierw niemiecki poeta z Niemiec czytał po niemiecku swoje szkatułkowe niemieckie wiersze, potem je polska poetka z Polski tłumaczyła, co na niewiele, zdaje się, zdało, a potem mogliśmy posłuchać inżyniera Miłosza Biedrzyckiego, polskiego poety z Arabii Saudyjskiej, przejazdem akurat we Wrocławiu bawiącego. Poeta Miłosz (ale nie ten, co myślicie, wcale nie Miłosz Hamkało, syn Marcina) najpierw ponarzekał na ciężki los poety, którego cięgiem o recytacje proszą, co Miłoszowi zawsze było obce, a nawet niemiłe, i ja go rozumiem, jako i to, że poeta nie artystą estradowym jest, a artystą zwykłym, szeregowym, niehabilitowanym, nie na pokaz i pośmiewisko ludzkie ani Boże igrzysko, chociaż przy tym ostatnim akurat bym się nie upierał, bo jakim też prawem – po czym poeta wstał i odstawił show jak na rasowego artystę estradowego z Arabii, przejazdem w Polsce bawiącego, przystało. Z przytupem, skandowaniem i rozrzucaniem wierszy niczym confetti – co wyglądało zresztą na rozrzucanie confetti niczym wierszy, o co zresztą mniejsza, przynajmniej dla gawiedzi, bo gawiedź jak to gawiedź: połowa w rozbawieniu-zachwyceniu, połowa w konfuzji-siurpryzie. Bo gawiedź jest jak owo Orłosiowe ucho, a „z uchem, jak wiadomo, nigdy nie ma pewności: posmakuje – nie posmakuje?”. Zwłaszcza gdy dobiera się do niego pijany kogut.

Tak to się, mniej więcej, poetycko imprezuje. Trochę klawo, trochę beztrosko, trochę nie na temat. We Wrocławiu nie inaczej zapewne niźli nie we Wrocławiu, a gdzie indziej. Czas więc może najwyższy się w piersi uderzyć i stuknąć w główkę – bo i ja tam byłem, wódki nie piłem, talony na piwo, com je był dostał, chłopakom oddałem, bo z nich skorzystać nie zdążyłem.

A nawet gdybym zdążył, to jakże bym jechał z piwnym pęcherzem w busiku. Raz już byłem jechałem i odradzam. Bo to całkiem niepoetycko się jedzie i myśli zaprzątnięte są nie byle jakim, ale naprawdę prawdziwym byle czym. Zapewniam. Więc może i lepiej, żem z tymi talonami tak postąpił, jak postąpiłem, a nie jakoś inaczej, a dużo głupiej, jak mi się to czasami zdarza.

A na moim kawałku confetti stoi do dziś: „gnanie, wyginanie (na pożegnanie) gnanie, wyginanie / gięcie, wyginięcie // cięcie // skończył się tydzień mydzień / od dzisiaj: jadzień // a na naszym koniu jedzie didżej Krecik.” Cudem mi się ten kawałek trafił, nie uważacie? Taki trochę by the way.



Wsiedli do przedziału i siedzą. Nie jadą, bo pociąg stoi, więc siedzą trochę głupio. Bo skoro nie jadą, to po co siedzą? Przyszli tu po to, aby jechać, nie siedzieć. Zeszli się w to ciasne miejsce i siedzą niewygodnie i mało dowcipnie, a do tego nie jadą. Głupio im, że głupio siedzą, nie jadąc. Siedzą i czekają, aż pociąg ruszy i usprawiedliwi to ich głupie siedzenie. Czekają, aż ich głupie siedzenie, z którym nie wiedzą, co począć, stanie się mniej głupie. Trochę czytają, trochę drzemią, trochę o dupie Maryni rozmyślają, a trochę udają, że czytają, że drzemią, że znają jakąś Marynię, która ma cokolwiek rozmyślania godnego. „Kto zawsze jest głęboko zajęty, jest hen ponad wszelkim zakłopotaniem”, powiada Nietzsche, więc udają, że są hen i że wiedzą, kto zacz ów Nietzsche. Udają, że nie głupio siedzą, lecz z sensem, i gdyby nie to, że udają, można by im w zasadzie wierzyć. A przecież widać, że szukają, gdzie by tu można ze swoim kłopotliwym, bo głupim, siedzeniem się schować, iżby nie było wystawione – jak teraz – na pastwę. A przecież z sensem siedzą, bo przecież w końcu pojadą, a po to przecież tu przyszli, w tym sens przecież tego ich tutaj siedzenia. No, przecież. Choć z drugiej strony, wiadomo to, czy pojadą? Pewnie pojadą, ale mogą i nie pojechać. Toż to Polskie Koleje Państwowe, a nie Deutsche Bahn AG, różnie może być. I co wtedy z tym ich tutaj siedzeniem teraźniejszym? Wychodzi na to, że tymczasem nie wiadomo, czy siedzą głupio, czy niegłupio. To się okaże. Przyszłość to ich siedzenie jak należy oceni. A co nam, teraźniejszym, do przyszłości? Lepiej już miesić wapno niż tracić czas na podobne rozważania.

Lepiej także dlatego, że siedzi tu naprzeciwko taka jedna Marynia, którą z powodu braku wapna jestem głęboko zajęty. Nie dlatego, iżbym chciał znowu być hen. Ot, po prostu, tak sobie jestem głęboko zajęty, choć udaję, że nie, bo jakże inaczej („trzeba umieć wykrzesać z siebie odrobinę heroizmu”). Gdybym był o jakie pięćset lat młodszy, opisałbym wam tę Marynię tak:

„Poźrzysz na policzki a na jagody, jako miękusienieczkie, nie inaczej się zarumieniające jako śliczna róża, a pełne wstydu, a brodeczka okrągluchna z niejakim wdzięcznym wydrożeniem. Pod tą szyją cieniuchną a pomkłą, z okrągłych ramion wynikłą, gardziel rozkoszny i bieluchny, nie nazbyt miąższy, głos a rzecz przyjemniejszą a wdzięczniejszą, piersi szyrokie a wyniosłe, równiochno ciałem przyodziane, cycaszki tężuchne, bżuszek okrągluchny, boki miękućkie, grzbiet równiuchny a pomkły, ramiona wyniosłe, ręce kształtne a paluszki, członkami obdłużniejszemi, ślicznie uformowane, goleni a ich kości udatniejsze i łysty mięsistsze, dłoni i podeszwy okrągluchne, owe wszystki członki wdzięczności pełne. A gdy się troszeczkę uśmiechnie, ząbeczki się ukazują, gęściuchno a równuchno usadzone, śliczniejsze nad kość słoniową, których jest mniejsza liczba niż u męża, a to przeto, iż nie tak objezdna i nie tak obmowna.”

Tak bym wam ją opisał, gdybym się był urodził o jakie pięćset lat wcześniej. Ale że się nie urodziłem, a może i przeto, iżem nie tak objezdny i nie tak obmowny, powiem: ot, Waligórzanka, żeńska fauna, tłuste danie miłosne, kobieta Rubensa siedziała głupio naprzeciw mojego głupiego siedzenia, które jednak wnet mniej głupim się stało, bo pociąg był właśnie ruszył i nasze siedzenie ruszyło wraz z nim. Gdzieś hen.

I na tym mógłbym właściwie tę wyjątkowo nieciekawą historię zakończyć, ku ogólnej uciesze, choć to przecież nawet nie historia, a zwykły opis, sytuacja mało liryczna, obrazek rodzajowy, martwa natura bez nijakiego wędzidła – co tam, mógłbym zakończyć w tym miejscu nawet i tę sytuację, i ten opis, to obrazowanie i tę martwotę, ale tu się nagle wystraszyłem, a wystraszywszy się, natychmiast się także zmitygowałem, a zmitygowawszy się, puknąłem się moją wystraszoną i zmitygowaną rączką w czółko i zawołałem: a niech mi się stolec wypsnie! Ależ bym gafę popełnił, a z tą gafą razem i świństwo! Bo jakże to! Jakim to prawem ja się nad tymi Bogu ducha winnymi pasażerami tak znęcam? Jakim to prawem oni tu w tym moim zaiste mało subtelnym felietonie za jakichś półgłówków, bezdurnych i imbecyli robią? Gdzie to ja się uniosłem w mej pysze, na jakich niebotycznych koturnach stanąłem, jakie to skrzydła na jakie wyżyny mnie wzniosły, iżbym mógł sobie tak bezkarnie z maluczkich dworować? A gdzież oni maluczcy? Tacy oni dla mnie maluczcy, jako i ja dla nich. Nie tylko zatem w czółko, ale i w piersi się uderzyć winienem: jam to uczynił! Ja, półgłówek, bezdurny, imbecyl i idiota w jednej niepoważnej osobie. O wybaczenie proszę. „Jam robak ziemny, proch nożny, pies zgniły, / We mnie się wszystkie rynsztoki zrodziły, / Jam jest nieczystej białogłowy szmaty / Kawalec, wywóz miejskich ścierwów...”, dalej znacie.

Tak się tedy zmitygowawszy i rozgrzeszywszy, sen sobie spokojny zapewniłem. I już spokojnie zasypiałem, kiedy zmitygowałem się po raz wtóry. A co ja się będę nad tym całym tałatajstwem małego ducha i intelektu rozczulał! Toż nawet taki Janusz Sławiński się nie rozczulał, choć nieźle udawał. Posłuchajcie tylko:

„Człowiek oparty o łopatę – ktoś już zwrócił uwagę na jego rolę (symboliczną prawie) w naszym pejzażu. Fascynuje mnie, nie przeczę. Mogę podpatrywać go całymi godzinami. Zastanawiałem się nieraz nad jego życiem duchowym. O czym duma, gdy tak upozowany – trwa? Z jakimi ideami się mocuje, boleśnie skoncentrowany? Co za odkrycia w nim dojrzewają? Domyślam się, że kontempluje w skupieniu funkcjonalny kształt łopaty i miejsce, w którym miałby zanurzyć jej ostrze”. Niczym rasowy felietonista, nieprawdaż? Jedźmy dalej:

„Przemyślał do końca sekwencyjny porządek planowanej czynności, wyodrębnił jej elementarne jednostki (tzw. kopemy) [tu, przyznaję, aż mi szczena opadła] i ułożył je [tj. owe kopemy – nie mogłem się powstrzymać] i ułożył je w stosowny paradygmat. Zbudował już kompletną wiedzę o czekającej go pracy. Nie zaczyna jej jednak. Wie bowiem, że już pierwsze machnięcie łopatą stanie się dla niego źródłem bolesnych rozczarowań: ostrze wejdzie w ziemię nie tak jak powinno, piękne narzędzie ulegnie zabrudzeniu, a może się nawet wyszczerbi. Postanawia raz jeszcze wszystko przemyśleć od podstaw: rzecz jest zbyt poważna, by móc sobie pozwolić na najmniejszą nieostrożność!”

I co powiecie? Ładnie to się tak cudzym kosztem zabawiać? Oj, nieładnie to, nieładnie. Ale znów gdyby ładnie było, to czy byłoby śmiesznie?

A swoją drogą, żal serce ściska, że to nie tacy właśnie kontemplacyjnie nastawieni robotnicy Wrocław budowali. Nigdy by nie wybudowali i byłby z tym całym bajzlem spokój.



Ponieważ, as we know, pierwszeństwo hecy nad zadumą jest bezdyskusyjne, wielu stara się zgłębić owo zaprawdę godne roztrząsania, tudzież najwyższego rzędu i uroku zagadnienie. Wielu, a więc nie tylko ja! I nie tylko, wyrazy szacunku, profesor Jerzy Ziomek, któremu po wszechstronnym i wnikliwym oglądzie problemu, istota komizmu jawi się tak:

Komiczny jest tekst, który prezentuje inkongruencję między modelem (zazwyczaj normatywnym lub o pewnym stopniu normatywności) a kontrmodelem, pod warunkiem, że kontrmodel jest do modelu dostatecznie podobny i od niego dostatecznie różny. Współwystępowanie podobieństwa i różnicy jest sposobem demaskacji cech w modelu ukrytych, a modelowi nie przystających.

Reasumując: komizm jest efektem współwystępowania, w określonym stosunku podobieństwa i różnicy, między modelem a kontrmodelem? Kto nie czytał całego wywodu Ziomka, może się poczuć cokolwiek skonsternowany. Ja czytałem od deski do deski. I skonsternowany się czuję nie mniej. Powiem więcej: skonfundowany jestem niewymownie, niemiłosiernie, a może i haniebnie nawet. Bo po niejakich oporach mogę przyjąć, iż określony stosunek podobieństwa może być (a niech tam!) warunkiem koniecznym do pojawienia się w tekście komizmu, ale że jest on warunkiem wystarczającym – tego mi Pan Profesor nie wmówi, nawet gdyby mnie był łechtał przez jedenaście nocy i jedenaście dni, a nawet przez osiem i pół tygodnia gdyby mnie łechtał był. Nawet gdyby mnie łechtał przez trzy dni kondora (choć w oryginale, jak wiadomo, było ich sześć), to też by mi nie wmówił. Kimże ja jednak jestem, aby mi Pan Profesor co wmawiał albo i nie wmawiał? (Co piszę w obronie Gombrowicza.) Czytajmy zatem dalej:

Zależnie od tego, czy demaskacji towarzyszy przekonanie, że cechy niestosowne są godne potępienia lub też że znajdują się w granicach tolerancji, mamy do czynienia z komizmem satyrycznym lub humorystycznym.

Ponieważ fragment ten w kontekście niniejszych rozważań okazuje się dla nas wyjątkowo mało interesujący, czym prędzej przechodzimy do następnego, który może, a nawet na pewno zaintryguje nas bardziej:

Komizm podlega weryfikacji poprzez przeciwwskazania etyczne, które występują jako społecznie pochodny system zakazów, poniekąd uniemożliwiających powstanie i funkcjonowanie tekstu komicznego, poniekąd zaś niezbędnych jako swoiste wyzwanie do przekroczenia tabu.

Czyli: śmieszne jest to, z czego śmiać się poniekąd nie wypada, ale w zasadzie jeszcze można. „Przeciwwskazania etyczne” rules! Na poparcie tej tezy prezentuje się nam wcześniej taki oto przykład: Oto przed nami żelazko przebite gwoździem. Znany przykład procederu surrealistycznego. Jasna sprawa, żelazko przebite gwoździem jak to żelazko przebite gwoździem. Nie dziwi nic. Zasadnicze pytanie jednakowoż brzmi: czy utwór ten jest komiczny? Jasne, że jest! – odpowiadamy, skoro nas pytają. Nic tak nie śmieszy jak przebite gwoździem żelazko! Bo co mogłoby bardziej śmieszyć niż gwoździem przebite żelazko, kiedy niczego takiego na horyzoncie ani widu, a dalej wzrokiem nie sięgniem. A jednak nie jest to utwór komiczny – mówi nasza intuicja. I intuicja ma słuszność, ponieważ żelazku wyrządzona została krzywda, co dałoby się określić jako przekroczenie moralności, wywołujące przeciwwskazanie etyczne.

A niech mnie! To nie są sprawy dla słabych portek!

Ale, ale! Jakże to nie jest utwór komiczny, kiedy śmieszy, więc komicznym utworem być musi! Jakże nasza intuicja mówi, że nie jest, kiedy ja nic nie słyszę, a nawet słyszę, że właśnie jest. Tak mi nasza intuicja mówi, więc musi, że prawda to jest, bo jak też mogłaby nie być, kiedy jest! I żadnych przeciwwskazań etycznych, tym bardziej pochodzenia społecznego, nie widzę. Osobiście, wyrządzać żelazkom krzywdy nie lubię, ale też litować się nie będę. Powiem więcej: zaśmieję się szczeroserdecznie. Gdyż przyrodzenia żadny zgwałcić ani zwyciężyć nie może, jak mawiał Mikołaj Rej.

I ja mu wierzę.

Za to wrocławianom wiary nie daję, a to z uwagi na znany od starożytności paradoks: Wszyscy wrocławianie zawsze kłamią, powiedział wrocławianin. Czyż nie byłoby słusznym i zbawiennym zburzenie ich miasta?



„Nie będzie Rammstein pluł nam w twarz”, rzucił Gruby na spotkaniu klasowym, bo w każdej klasie musi być jakiś Gruby, a nasz to akurat taki nietęgi. I nawet po latach nie przytył, jak inni. Nawet dla przyzwoitości (to i ja haniebnie nieprzyzwoity jestem). Ludzie są podli, jak mawia Adaś Wiedemann. Temu to dopiero na kilogramach nie zbywa – chyba że coś się w tej sprawie zmieniło, a ja o niczym nie wiem. Dajcie znać, którzy widzieliście Adasia utytego. Iżbym wiarę w ludzi odzyskał.

Spotkanie klasowe – po dwudziestu latach! Po dwudziestu jeden dokładnie. Choć i po pięciu, bo pięć lat temu było spotkanie takie po latach piętnastu, jeśli umiem liczyć. A nie umiem, więc się z góry zarzekam, co też mnie wcale nie tłumaczy, bo i nie powinno. Jakaś szczątkowa sprawiedliwość na tym świecie musi być. Chociaż – wiadomo – nie tyle musi, ile powinna. A i to nie dla wszystkich. Bo dla takiej jednej Moniki, która mi była zwinęła komórkę i portfel, to sprawiedliwości mogłoby nie być w całym kosmosie. Ale jest i mam nadzieję, że nie zawsze ją w trąbkę – czy też co ona tam ma – będzie cmokała. Ale co tam, lepiej miesić wapno, niż tracić czas na rozważanie podobnych rzeczy. Tak czy inaczej, w końcu i tak spotkamy się w piekle, a nie jak onegdaj – w „Piekiełku”. Ale do rzeczy, tj. do tego spotkania, meetingu, zjazdu, zlotu, spędu, a tfu, że też zawsze się muszę rozkręcić.

Dlaczego ciągle nam jeszcze się chce? O czymś pewnie to świadczy – jak wszystko – ale się staram nie wnikać. Dopóki się coś przeżywa, należy się oddać przeżywaniu i zamknąć oczy, a więc nie odgrywać już podczas tego roli obserwatora. To by właśnie rozstroiło dobre trawienie przeżywania: zamiast mądrości, wyniosłoby się niestrawność.

Chociaż z grubsza, rzecz jasna, wiadomo, jaką potrzebę, jakie potrzeby staramy się zaspokoić tym naszym zebraniem niewczesnym, tym żwawym odzewem na zew. Tego pragnienia ugasić nie można. Nazywać nie ma potrzeby.

A wszyscy nagle gówniarze! Chociaż się byli starali, nie wytrzymali (rymy się muszą wyszumieć!). Rurki im zmiękli. Opuściła ich teraźniejszość, wiek męski i społeczne pozycje. Teraz zajmują te stołki pod parasolami i udają, że ćwiczą wagary. A może wagarzą na serio? A toż same czterdziestaki (nieliczni tuż przed)! Czterdziestka dla mężczyzny to coś w rodzaju nowych narodzin pod okiem śmierci, jak powiada Jerzy, bądź Krzysztof, bo nie do końca wiadomo (Obłęd!). Lecz w tej drużynie, hufcu, zastępie równie trudno o powagę, jak i o swoje lata. A niech tam! Młodość się musi wyszumieć! I prawdę mówiąc, dużo z tego dnia i wieczoru szumów. Prawdę mówiąc, więcej szumów niż ciągów, więcej niż słów. I dużo niepamięci (chociaż „a pamiętasz, pamiętasz?” to pamiętam), dużo nieświadomości. Dużo wieczoru, dużo nocy. Zbyt dużo ciemności. Bo strach, co jest? Co będzie?

A co było, to co?


A potem dostaję te zdjęcia, które teraz oglądam – na których jak ja wyglądam!

Jest w naszym zastępie dwóch takich, dla których to, co nieutrwalone cyfrowo, nie istnieje. Dwóch takich cierpiących na niestrawność?

A co z tego można utrwalić? Nie wszystko, więc część. Część nas? Część nas to nie my. „My” to część – tego, co nie mieści się w żadnym kadrze.

I tak, zamiast „zamknąć oczy” i oglądać zdjęcia, oglądam siebie oglądającego zdjęcia. I siebie, który ogląda siebie oglądającego itd. Tak się sam sobie przyglądam i sam się ponad siebie wywyższam, wędruję po piętrach, które są tylko stopniami na wyższe piętra, które także niczym innym są, jak tylko stopniami.

Friedrich Schlegel mówi to całkiem jasno. Dialektyka samozniszczenia i samostwarzania, która dla niego i dla Baudelaire’a jest charakterystyczną cechą umysłu ironicznego, to nieskończony proces bez syntezy. Pozytywne miano, jakie Schlegel nadaje nieskończoności tego procesu, to wolność, niezgoda umysłu na definitywność któregokolwiek stadium jego rozwoju, gdyż oznaczałaby ona kres tego, co Schlegel nazywa „nieskończoną bystrością” myśli. W kategoriach czasowych oznacza to, że ironia uruchamia ciąg aktów świadomości, który nie ma końca. Wbrew temu, co twierdzi Szondi, ironia nie jest tymczasowa (vorläufig), ale chroniczna w nawrotach samonapędzającego się aktu samoświadomości.

Tak to sobie zsyntetyzował Paul de Man. Całkiem, trzeba przyznać, definitywnie. Ale jeśli ironicznie, to gdzie też on stanął, że tak się był wyniósł ponad nieskończoność? Bo czyż nie zniszczył i Schlegla jako swoje drugie-ja, i Baudelaire’a jako drugie swoje drugie-ja, a nadto Szondiego jako trzecie swoje drugie-ja, czyniąc z każdego z tych ja przedmiot swojej refleksji – przedmiot domknięty, zaryglowany i uwięziony – aby stworzyć siebie ich kosztem, więc swoim własnym kosztem, więc aby samozniszczenia i samostworzenia dokonać? Bo czyż nie jest teraz wyższy od siebie i od owych innych ja – wyższy o siebie i o tych, których ustawił przed sobą tak, jakby to oni do niego przyszli z propozycją, wezwaniem, prośbą, aby ich dzieło kontynuował? Jako odzew na zew?

Mówisz o jakimś stopniu samoświadomości, autorefleksji, dwoistości – odpowiada na to Paul, choć w innym miejscu i komu innemu – a coś takiego zawsze zakłada się w każdym przedsięwzięciu krytycznym, ponieważ w naturze takiego przedsięwzięcia leży praca nad czymś, co już samo do ciebie przychodzi, tak że masz wrażenie, iż wiesz więcej od tego, kto wyruszył przed tobą, że masz już do tego jakiś dystans.

Samoświadomość, autorefleksja, dwoistość, dystans – wszystko połączone, skorelowane, sfunkcjonalizowane. Uzyskać samoświadomość dzięki autorefleksji można jedynie poprzez dystans, który pociąga za sobą swoiste rozdwojenie, resp. dwoistość. Zrozumieć coś, znaczy stać się tym – powiada Sokrates. Lecz czy zrozumieć siebie, znaczy: przestać być sobą? Czy tylko tak może się zrealizować starożytna maksyma: Poznaj siebie samego? Tylko ironicznie?

Dlatego ten tu na zdjęciu – postać ujęta w ramy, wykadrowana, utrwalona, zastygła, przeszła, skończona – to jednocześnie ja i nie-ja. To cały ja, z którym niewiele mam już wspólnego. Nie jest bo ze mnie znów taki skończony Grzech, jakby się mogło wydawać.

A nawet gdyby przez dłuższy czas panował spokój, nie można spokojnie spać. Z ironią nie ma żartów. Also sprach Schlegel.

Poza tym sądzę, że Wrocław powinien zostać zburzony. Bo kto to widział, nie burzyć takiego miasta.



Tyle lat stawania okoniem, sprzeniewierzania się obywatelskim obowiązkom, kreowania antysocjalnego wizerunku, zawracania kijem Wisły, gadania do obrazu i ściany; tyle słodkich lat aspołecznej partyzantki, prezentowania odwagi cywilnej, trwania w politycznej cnocie, niewinności i niepoprawności, tyle bezinteresownego herkulesowania i samsonowania, tyle rozpaczliwego rejtanowania i syzyfowania, sam przeciw Tebom i siłom Złego, przeciw macdonaldyzacji, globalizacji i cywilizacji śmierci, przeciw końcowi historii, człowieka i świata – wszystko daremnie! Albowiem w końcu uległem, poddałem się, zmiękłem, upadłem, wykoleiłem się, stoczyłem, wyzionąłem ducha odbytnicą i leżę teraz bezwładnie jak pień, kloc, belka, razem ze wszystkimi moimi cnotami, ideałami i fortepianem na dodatek.

Adalberg podaje: „Upił się (opił, spił) się jak bela”, i objaśnia: „Tj. upił się do obezwładnienia: leży nieruchomo, bezwładnie, nie rusza się z miejsca, tak jak bela, tj. paka lub pień, kloc, belka”. (Krzyżanowski)

A niech mi się stolec wypsnie! Toż ten pijak leży akuratnie jak ja albo ja leżę akuratnie jak ten pijak, a przecież – bodajbym wyzionął po raz drugi, jeśli kłamię – nie piłem nic a nic! A nawet mniej niż nic, bo może jakie piwo karmelkowe przed śniadaniem, więc można śmiało powiedzieć, że nie piłem w ogóle i trzeźwy jestem nie tylko nieprzyzwoicie, ale i haniebnie, czyli być może jeszcze mniej nawet wypiłem, niźli się do tego przyznaję, bo kto by liczył jedno małe przed śniadaniem, a jeszcze i karmelkowe. Plankton i paździerz, jak powiada aktor-kabareciarz. Czyli, mówiąc inaczej: „jedli, pili, po brodzie ciekło, a w gębie sucho było”, że was posilę przysłowiem.

Nic a nic zatem nie piłem, przysięgam, a tylko udałem się do wiadomego punktu krwiopijstwa i bijąc się w piersi, i pukając w głowę nabyłem telefon komórkowy, zwany inaczej mobilfonem albo i Handy. Tym samym załapałem się prosto, tanio i bez niedomówień na niskie ceny, dowiedziałem się o istnieniu mnóstwa niezbędnych numerów, pożytecznych opcji i usług oraz mogę sobie od zaraz kartę SIM zablokować numerem PIN, a odblokować numerem PUK, o którym dokładną informację znajdę na stronie www! Zbytek łaski taki, że się już nawet począłem zastanawiać, czy aby rzeczywiście jestem godzien. Toż ja maluczki, słaby i grzeszny nad wyraz. Chociaż, z drugiej strony, chwilę przed tym żadne z owych numerów do niczego mi były potrzebne, wypinałem się razem z moim portfelem-chudziną na wszelkie ceny telefonii komórkowych, łącznie z tymi najniższymi, plułem na wszelkie opcje i usługi, niechby i darmowe, oraz miałem w ogólnej pogardzie wszelkich operatorów sieci, mając do rzeczonych stosunek zdrowy, beztroski i zupełnie bezkonfliktowy. Nie mój cyrkuł, nie moje w tym cyrkule małpki. Nie moja kasa, co najważniejsze. Ale co zrobić? Podłość ludzka z jednej, a słabość z drugiej strony granic nie znają. „Jam robak ziemny, proch nożny, pies zgniły, / We mnie się wszystkie rynsztoki zrodziły, / Jam jest nieczystej białogłowy szmaty / Kawalec, wywóz miejskich ścierwów...”. Dalej znacie.

Ale cóż było robić? Zbyt silne już naciski szły z góry. Z góry – bo to i nie tylko towarzyskie, zwłaszcza kobiece, a to przecież nie są sprawy dla słabych portek, ale i naciski naukowe, by nie rzec – a tfu, na psa urok – zawodowe. Bo to już nie tylko szeregowe kobiety i nie tylko kumple na dysputy filozoficzne przy piwie karmelkowym wyciągający mnie z jaskini filozofa, choć czasem, przyznaję, zgoła nie-filozofa – ale i wyższe szarże, Panie i Panowie. Profesorowie przestali przyzwoicie pytać, czy tak się może ewentualnie i szczęśliwie składa, iż jestem posiadaczem komórki, ale od razu z grubej dwururki walą: jaki ja też numer komóry posiadam, bo im on niezbędny do różnych niecnych i cnych celów, więc proszę mi go tutaj zaraz zapisać. To macie: 78711608x. Z jedną niewiadomą na końcu, iżby nie było, że taki znów łatwy jestem i prosty w duchowym obyciu, jak by to mogło wyglądać z tych tu moich dotychczasowych zwierzeń. Albo co gorsza, że taki prostak i cham jestem, iż mógłbym prawdziwą damę, np. w osobie Igi Cembrzyńskiej, na środku oceanu w kruchej łódce zostawić na pastwę rekinów-ludojadów, ryb-młotów i innych pomniejszych morskich drapieżców.

Prawdę mówiąc, wolałbym, iżbyście to moje tu pokorne bicie się w piersi za topos afektowanej skromności wzięli, niźli za co innego, a mniej dla mnie pochlebnego. Taką wolę w każdym razie moja wola mocy przejawia. Taki mechanizm obronno-zaczepny, wiecie. Nieświadomy, ma się rozumieć, dlatego też świadomie wam o nim takie dyrdy-myrdy opowiadam. Bo kimże ja jestem, aby was świadomie uświadamiać albo i unieświadamiać?

A że nie całkiem taki prosty jestem, jak by to mogło wyglądać, a mam nadzieję, iż nie wygląda, a wręcz przeciwnie, że całkiem krzywy i pogięty ponad wszelką miarę i obyczaj jestem, o tym w sposób chyba jednoznaczny świadczy moje nie tylko chroniczne, a więc patologiczne, ale i zawodowe, a raczej patologiczne – ponieważ zawodowe – zainteresowanie literaturą. Toż przyzwoici ludzie mają to za hobby, konik i niewyszukaną rozrywkę po uczciwie wykonanej i prawdziwej robocie, takie niezobowiązujące trampkarstwo uprawiane w czasie tak zwanym wolnym. (Nawiasem mówiąc, z tym czasem wolnym jest podobnie jak z literaturą zaangażowaną – zawsze warto spytać: zaangażowana przez kogo? czas wolny od czego?). A ja co? W godzinach pracy zajmuję się literaturą, po fajrancie siadam do książek, a do łóżka to sobie lubię coś poczytać. Patologia jak malowana.

A jeśli kogoś jeszcze nie przekonałem, to spieszę donieść, że zaraz po nabyciu mobilfonu zakupiłem od razu odtwarzacz mp3. Bo nie uznaję półśrodków. Jak się patologizować, to na całego. Jak się cyborgizować, to nieludzko. I teraz, kiedy sobie wsiadam do busika, aby się udać do Wrocławia albo też wręcz przeciwnie, do Legnicy (z czego zawsze jest większy pożytek), to się od razu do elektroniki podłączam, jak wszyscy. A każdy już sobie tam wtyka, co ma i gdzie chce. Żyjemy w wolnym kraju.

Poza tym, uważam, że Wrocław powinien zostać zburzony. No, bo kto widział, aby w środku poważnego miasta, w środku reanimowanej Europy stawiać kiosk zachęcający potencjalnych klientów hasłem-hydrozagadką: „Wszystko za 5 złotych i nie tylko”? Czyli wszystko i nie tylko wszystko? Wszystko za 5 złotych i nie tylko za 5 złotych?

To wiedzą chyba tylko miejscowi i nie tylko.



Jako pisarz ambitny oraz wrażliwy i subtelny często zastanawiam się, czy ja, jako pisarz nie tylko ambitny, wrażliwy i subtelny, ale i wyrafinowany, tudzież odznaczający się niejakim polotem, potrafiłbym napisać tekst nadający się do publikacji w prasie kolorowej, to jest jak każdy pisarz borykam się z galopującym brakiem funduszy pozwalających mi na uprawianie mojej zaprawdę godnej roztrząsania działalności literackiej i kombinuję, gdzie i na czym by tu można zarobić. Wiecie, ileż to płacą czasopisma literackie. Albo i nie wiecie.

Zwykli ludzie albowiem, którzy posiadają bardzo skąpą wiedzę o fortyfikacjach, mylą często rawelin z półszyjkiem, chociaż są to rzeczy zgoła odmienne, przeto tychże ubogich w nikomu niepotrzebną wiedzę niniejszym pragnę powiadomić: trunki są rozwodnione, szatniarka jest chora na syfilis, orkiestra składa się z samych byłych SS-manów, a czasopisma literackie płacą tyle, co nic. A i tak pisarz się cieszy jak murzyn z trąbki, że w ogóle jeszcze płacą. Bo wiadomo, ile to potrwa? Takie money for nothing?

Taki napisał mi się kiedyś goniący za marchewką tekst, posłuchajcie:


MIŁOŚĆ, LITERATURA I ŚPIĄCY RYCERZE

Czym jest miłość – któż z nas nie zadawał sobie tego pytania? I ileż otrzymaliśmy już na nie odpowiedzi? Filozofia, psychologia, socjologia, literatura, film, sztuka – w ramach tych dziedzin dokonuje się analizy fenomenu miłości według innej metody, rozpatrując ją każdorazowo na innej płaszczyźnie, zatem każde z tych ujęć z konieczności jest specyficzne, a nawet odmienne. Czy da się je wszystkie uzgodnić, pogodzić, zespolić tak, aby uzyskać obraz miłości aspirujący choćby do jakiejś zadowalającej nas pełni? Trudno wyrokować. Co jednych zadowoli, to innym nie da nawet namiastki. Co nam się w jednej chwili wyda „prawdziwe” i „głębokie”, w następnej nie jest już nawet płytkie, bo w ogóle przestaje się liczyć, jako że nie sprawdziło się w zderzeniu z rzeczywistością.

Czy zatem koniecznie musimy wobec miłości przyznawać się do poznawczej klęski? A może powinniśmy? Czy drobiazgowo analizowana miłość w istocie jej nie niszczy? Czy miłość nie jest ułudą, która rozpoznana jako ułuda właśnie przestaje być ułudą, a tym samym miłością? Być może tak jest. Być może jednak prawdziwej miłości nie są w stanie zagrozić jakiekolwiek intelektualne roztrząsania, natomiast brak wiedzy na temat mechanizmów działania tego najpiękniejszego i najbardziej pożądanego z uczuć może doprowadzić i w istocie doprowadził już do niejednej tragedii. Dlatego nie bójmy się przystawiać do uczuć miary rozumu, miejmy tylko przy tym na względzie pewną niezbywalną nieadekwatność, nieprzystawalność obu tych sfer naszego życia.

Czasami słyszymy, a nawet sami mówimy: „Ta miłość przyszła do mnie nieoczekiwanie”. Albo: „Nie chciałam się zakochać, ja teraz przecież nie mam czasu na miłość”. Innym razem znów: „W życiu się nie spodziewałam, że coś takiego jeszcze mnie spotka”.

Mówimy i słyszymy, jak inni mówią o miłości w taki sposób, jakby ona do nas skądś przychodziła, jakby nam się przydarzała tak, jak nam się przydarzają spotkania z innymi ludźmi, jak się zdarzają rozmaite życiowe przypadki, choroby, wygrane na loterii, jak nam się przydarzy zmoknąć, bo akurat padało, albo przeciwnie: udał nam się urlop, bo trafiliśmy na świetną pogodę.

Mówimy o miłości jak o czymś wobec nas zewnętrznym, co przychodzi od nas ze strony świata, co jest od nas niezależne, na co idąc przez życie niejako się natykamy, tak jak natykamy się na innych ludzi właśnie albo na pogodę, która jest taka lub inna bez względu na to, czego byśmy sobie akurat życzyli.

Tymczasem miłość jeśli „przychodzi” do nas – to od nas samych. Miłość rodzi się z potrzeby miłości. Miłość „wychodzi” z nas w świat jako potrzeba miłości i „wraca” do nas ucieleśniona w postaci tego ukochanego czy tej ukochanej. Dlatego słuszniej jest mówić: „Miłość się we mnie zrodziła”, „Miłość budzi się we mnie”, „Miłość się we mnie odezwała, zrodziła się w moim sercu”.

Jeśli ktoś mówi: „Nie chciałam się zakochać, to na mnie spadło jak grom z jasnego nieba”, świadczy to tylko o tym, że ten ktoś był nieświadomy swojej potrzeby miłości. Był nieświadomy, ponieważ potrzeba ta uległa wyparciu przez inną potrzebę, np. potrzebę zdobywania pozycji społecznej, robienia kariery zawodowej etc. To jednak, co wyparte, nie przestaje po prostu istnieć, lecz egzystuje w ukryciu, w nieświadomości, żyje życiem ukrytym, aż się w pewnej chwili ujawnia w postaci „gromu z jasnego nieba”, jak to jest właśnie często odbierane.

Nasza miłość – jako zrodzona z naszej potrzeby miłości – nie jest taka jak obiekt naszej miłości, lecz odwrotnie: obiekt naszej miłości jest taki, jaka jest nasza miłość. Kochamy kochać, więc obiekt tego kochania siłą rzeczy jest jak miłość naszej miłości, nie jest więc taki, jaki jest, jaki „powinien” być obiektywnie. Ten, kogo kochamy, nie jest już sobą, ponieważ jest naszą miłością. Nasza miłość go odmieniła, zaprojektowała, narzuciła mu swój sposób istnienia i sens bycia tym, czym go stworzyła.

Wybitna znawczyni literatury Zofia Mitosek stwierdziła, iż „nabywanie wiedzy o obiekcie [miłości] grozi miłości samej”. I dalej, analizując głównego bohatera Lalki, napisała: „Wokulski, człowiek pojętny, jest tego świadom od początku powieści, jednak punkt obserwacji ustawia tak, aby nie degradować swego ideału. Zamyka i otwiera oczy, ale zdecydowanie lepiej czuje się w roli śpiącego rycerza. Otwierając oczy – nieraz jest to zabieg bolesny – ‘kupiec i uczony’ szuka tylko tych faktów, które pozwoliły mu wrócić do stanu pierwotnego oszołomienia. Jest ślepy i chce być ślepy, mimo że umysł i zmysły nieustannie go z tego stanu wyprowadzają.”

Wie Pani Profesor, co pisze, kiedy pisze te słowa.

Dlaczego bowiem „nabywanie wiedzy o obiekcie miłości grozi miłości samej”? Bo obiekt miłości często okazuje się zupełnie kimś innym, jeśli tylko spojrzeć na niego przez „szkiełko i oko” czy „zdrowy rozsądek”, a nie przez różowe okulary miłości.

Dlaczego Wokulski – człowiek przecież „pojętny” – „punkt obserwacji ustawia tak, aby nie degradować swego ideału”? Bo jako „pojętny” właśnie zdaje sobie sprawę z tego, że „jego ideał” jest „jego ideałem” tylko z jednego punktu widzenia. Z punktu widzenia tego, który kocha. Wyłącznie dzięki temu punktowi widzenia obiekt miłości może być tym, czym w istocie nie jest – ideałem.

Dlaczego zakochany, chociaż „otwiera i zamyka oczy”, to „zdecydowanie lepiej czuje się w roli śpiącego rycerza”? Ponieważ przy zamkniętych oczach obiekt miłości może się najdoskonalej zrealizować jako ideał. Dlatego z punktu widzenia kochającego najlepszym punktem „widzenia” jest punkt widzenia „śpiącego rycerza”. Dlatego też otwieranie oczu to „zabieg bolesny”. Nikt nie lubi oglądać „swego ideału” jako „zdegradowanego” przez rzeczywistość obiektywną, faktyczny stan rzeczy czy jakkolwiek to byśmy nazwali.

Dlatego kochający „szuka tylko tych faktów, które pozwoliłyby mu wrócić do stanu pierwotnego oszołomienia”, a jeśli ich nie znajduje, potrafi sam je stworzyć. Ponieważ „jest ślepy i chce być ślepy”. Bowiem istota miłości polega na tym, aby pewne rzeczy widzieć inaczej, a jeszcze innych w ogóle nie zauważać.

Jako zakochani – byli, obecni lub przyszli – sami wiemy o tym najlepiej. Kochamy kochać, kochamy być „oszołomieni”, miłość jest zawsze naszą miłością miłości. „Przeto miejmy na siebie baczenie”, jak powiada Poeta. Kiedy kochamy, pamiętajmy, że to my jesteśmy faktycznymi twórcami miłości – i że to w istocie nie nam, lecz obiektowi naszej miłości „przydarza się” nasza miłość.

Natomiast, gdy to my jesteśmy kochani, miejmy świadomość ogromnej odpowiedzialności, jaka na nas spoczywa. Wszak „przydarza” nam się wtedy, czy tego chcemy, czy nie, rola ideału, do której nikt z nas przecież nie dorósł. Ale możemy się starać.

Jesteśmy to winni tym, którzy (nas) kochają.


Grzegorz Tomickiewicz


I co powiecie?

Gdyby nie to, że przy pisaniu takich tekstów trzeba się niewolniczo, wiernopoddańczo, a nawet czołobitnie trzymać raz obranej konwencji, co oznacza, iż w sposób niewiarygodnie wprost haniebny, a także z niepowetowaną szkodą dla literatury jako takiej, a nawet Literatury w ogóle, trzeba się wyrzec inkrustowania tychże tekstów ożywiającymi zawołaniami typu: „A bodajby jedli psie gówno” albo „A niech mi się stolec wypsnie!”, gdyby nie ta niegodziwa prywacja zatem, mógłbym teksty takie pisać na co dzień, a nawet z tego żyć, jak to niejeden już przecież robi i żyje.

Ale z drugiej strony, każdy się przecież jakiejś konwencji trzyma, więc i ja się jakiejś tam trzymam niczym zbawiennej poręczy, bo czymże bym bez swojej konwencji był? Pisarzem nie tylko bez własnej, ale i bez żadnej konwencji! Żadnym byłbym pisarzem, a nie Pisarzem!

A niech mi się stolec wypsnie! Toż wychodzi na to, że ten „stolec” to cały ja!








Menu miesięcznika FA-art