WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 59, marzec 2003 - FLUX-JAZDY 
FLUX-JAZDY

RÓŻOWONOSY

Ironia uznawana jest za matkę filozofii. Dzięki niej miało kiedyś dojść do porzucenia twardego duktu zdrowego rozsądku. Myśl wlazła na bezdroża refleksji. Soren Kierkegaard w książce O pojęciu ironii dowodził, że to Sokrates jako pierwszy użył tego wytrycha i sproblematyzował codzienność. To dzięki jego ironicznym zabiegom rozkwitła majeutyczna metoda naprowadzania rozmówcy na prawdę, którą kontrahent nosi w kieszeni, a może ją wydobyć z siebie tylko dzięki doświadczonemu akuszerowi. Sokrates proponował dystans, a więc rozumność i szansę na filozofowanie. Dzięki ironii miała pojawić się prawda. W opozycji do sofistów, którzy gotowi byli bronić każdej tezy.

Od razu pojawiły się też ograniczenia ironii. Wyjście z codzienności to przecież zdystansowanie się do świata. Podążanie za tym, co jest już dane i leży na dłoni po zadzianiu się. Ironia w tym rozumieniu jest więc gwałtem na czasie. Próbą zamrożenia biegu rzeczy. Do tego, gdy została wzbogacona o ponowoczesną świadomość, że taka statyczna pełnia jest niemożliwa, okazało się, iż ironista dzisiaj nie zabiera głosu by dotrzeć do prawdy, bo i tak nie uchwyci jej w całości. Ironista dzisiejszy jest więc realistą. Wyrzuca z siebie potoki słów po to, by przegadać innych, po to, by trafnie argumentować i okazać się górą. Nie chce biec wzwyż, bo wie, że się potłucze na wskutek upadku. Że taki chodzenie niebezpieczne i może prowadzić donikąd. Wali więc na boki i w dół. Ironia przeradza się wówczas w działalność interesowną. W zabieranie zwolenników. Bo mówić tak znaczy być jeszcze bliżej niebezpiecznej sofistki. O ile Sokrates ironista miał jednak gdzieś na horyzoncie prawdę i ideę, o tyle świadomy ironista-postmodernista ma tylko na horyzoncie karierę. Porzuca referencję, by rozwijać oportunizm. Nie jest więc ta nowa ironia prawdziwościową postawą wobec świata.

Do lat 90. poprzedniego (tak, tak) wieku ironia nie miała dobrej prasy. Uważana była za bliską kuzynkę sarkazmu. Być ironistą znaczyło być zarozumialcem i narcyzem, oznaczało cierpki dowcip oparty na dystansie do świata i samego siebie. Oznaczało też pustkę, bo ironia oparta na dystansie bez ideału jest pielęgnowaniem dystansu bez możliwości przekroczenia go. Jest wystawaniem poza sytuację i jej kontestowaniem. Jest więc okrutna, bo odziera ze złudzeń, daje rozgoryczenie światem i ludźmi. Jest brakiem nadziei na doznanie pełni, na zaangażowanie się z sukcesem w cokolwiek poza sobą. Być ironistą znaczy więc w tym sensie być pozbawionym szans na pasję, być skazanym na krążenie wokół przedmiotu, na tego przedmiotu odróżnianie w mantrach języka. Bez wniknięcia w istotę. Jest więc działalność asubstancjalna, a ironista leży na antypodach mistyka - kogoś, kto wczuciem jest w stanie wcielić się w przedmiot, z nim się w pełni utożsamić, w niego się zapaść i rozeprzeć łokciami. Ironia jest w tym sensie biernością, całkowitym zaprzeczeniem działania. Do lat 90. poprzedniego wieku miało to znak minus.

A tu nagle niespodzianka. Nagle coś się przekręciło i to, co wcześniej było uważane za dziwne oraz zarezerwowane tylko dla narcyzów, nagle okazało się pożądane. Wszyscy nagle, redaktorzy muzyczni, dziennikarze, muzycy, kowale, sekretarki, sprzątaczki i feministki zapragnęli być ironistami.

Że tak się z ironią w latach 90. porobiło, że wystąpiła na usta ludzi akceptujących ponowoczesność, jest głównie zasługą Richarda Rortyego, którego figura liberalnego ironisty, a nawet liberalnej ironistki, zrobiła dużą karierę. Ten tylko, kto potrafi zdobyć się na czysto estetyczny, niezaangażowany i pozbawiony nadmiernej afektywności stosunek do świata, ten tylko, kto potrafi wznieść się do tego poziomu biernej bezinteresowności, ten tylko może dojść do podstawowej dla liberalizmu różnicy pomiędzy autentycznością życia prywatnego, a sferą publiczną w której ma miejsce gra egoistów realizujących swoje interesy. Ten tylko będzie rozumiał różnicę reguł obowiązujących w tych światach.

Atmosferę do objęcia panowania miała przy tym ironia sprzyjającą. Mrzonki ideowców zamieniły się w gruzy. Nikt nie miał już złudzeń, że kiedykolwiek uda się zbudować raj na ziemi. Poza tym w każdym miejscu wyszło szydło z worka ludzkiej niedoskonałości. Wszyscy nagle zostali więc realistami. Mówili tylko o pieniądzach i nierówności. Bo one w końcu są najważniejsze tam, gdzie rządzą zasady przyrody i naturalnego doboru. Dystans i zdrowy oportunizm były odreagowaniem na porażkę marzenia o solidarności. Ironia wkroczyła do świata za sprawą zmęczenia fundamentalnymi wydarzeniami w świecie, zmęczenia tego świata przemianami. Świat zaludnił się zdystansowanymi zawodowcami, którzy jasno widzą, jak toczy się światek.

Reprezentowali oni w gruncie rzeczy darwinizm społeczny. Wokół toczy się wedle nich zacięta walka o prymat w świecie, a kierują nim egoizm oraz ludzkie ułomności, których zaspokojenie trzeba przeforsować przed innymi. Tak rozumiany świat rozpada się więc na dwie połowy. Na ciepłą stronę życia prywatnego, gdzie zajmujemy się życiem rodzinnym oraz ważnymi wartościami i zimną stronę publicznej sfery, gdzie w konkurencyjnej walce chodzi o zwycięstwo wszelkim sposobem. Prywatnie możemy zakładać fundacje, możemy prywatnie zajmować się w świecie działalnością na rzecz głodujących dzieci w Angoli lub cienko przędących artystów. Zawodowo musimy środki na dobroć wywalczyć pośród twardej walki o byt.

Jedynym kłopotem jest świat, który stawia ironistom opór. Mówią i mówią, przystosowują się ciągle na nowo, żeby wykazać jak najwyższą skuteczność, a tu jednak nic z tego - oportunizm okazuje się tylko smutnym naśladownictwem świata, który u nas nie istnieje. Nasz świat trzeba bowiem zbudować na nowo i tu ironia na nic, ironia tu wręcz przeszkodą. I tu wychodzi też na jaw nędza oportunistycznego ironizmu jako lingwistycznego samochwalstwa na gruncie istniejącego świata. Kiedy nie ma się tego świata, co postawę ironiczną umożliwia, to niestety, ironizm okazuje się niedopasowaniem do czasu i miejsca.

Jedną z niewielu rzeczy, która w nowym świecie liberalnego darwinizmu przetrwała z pomysłów socjalistycznych, jest idea planowania. W nowej formie planowanie przestało być jednak pomysłem na przezwyciężenie słabości gospodarczych oraz rozpowszechnianie idei powszechnej szczęśliwości. Planowanie stało się sposobem pomiaru działań, sposobem wykazywania różnicy między tym, co jest tylko stanem umysłu, a tym, co jest stanem świata. Pomiarem stopnia wprowadzenia w życie konceptów. Pozwala ono dostrzec, że lingwistyczne pomysły i piękne idee nie mają zwykle szans w świecie, w którym piękno i estetyka idą w drugiej parze. Dostrzec, że wydają się ważne tylko na papierze. Planowanie pokazuje więc, że słowotoki liberalnych arcyrealistów biorą się tylko z voyeryzmu. Tam zaś, gdzie się zmienia świat, nagle pojawia się byt, nagle wychodzi na jaw substancja, co to stawia opór i potrafi czasami powiedzieć: nie.

Skończył się więc świat prostych rezerw i łatwego oportunizmu. Teraz przyszła podobno pora na tworzenie w pocie czoła, tworzenie, do którego potrzebny jest nie dystans, ale zaangażowanie i wiara. Wyobraźnia i zaangażowanie czynownika. Zaangażowanie prawdziwe. Bez ironii. Po stronie wyobraźni.


(11 maja 2003)







Menu miesięcznika FA-art