WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 58, luty 2003 - KĘSIM KĘSIM 
KĘSIM KĘSIM



„Fioletowa” seria poetycka Lampy i Iskry Bożej (jan.riesenkampf.com, Michał Kaczyński: Warszawa płonie, MLB: No i tak, Bartosz Muszyński: Lane Limbo, Marcin Świetlicki: Zimne kraje, Wojciech Wilczyk: Eternit, Grzegorz Wróblewski: Ciamkowatość życia)

Poeci ze środowiska „bruLionu”; powoli hodują brzuchy, wchodząc w wiek sprzyjający rocznicom i benefisom. Czujnym kaowcem okazał się Paweł Dunin-Wąsowicz, który z okazji 10-lecia słynnej „fioletowej” serii „bruLionu” zaaranżował wydanie jej odpowiednika (choć na dobrą sprawę książki Lampy są bardziej różowe niż fioletowe; warto mimo to zwrócić uwagę na okładki tomików zaprojektowane przez jednego z najciekawszych artystów młodego pokolenia Marcina Maciejowskiego). Inicjatywa ta ma wymiar nie tylko sentymentalno-wspominkowy, ale stanowi również – jak sądzę – próbę przerzucenia pomostu między bohaterskim czasem początków lat 90. a naszą smutnawą teraźniejszością. Co składa się na serię wydaną przez Dunina? Reedycje tomów z serii „bruLionowskiej” (Świetlickiego i Wróblewskiego), nowe propozycje poetów wywodzących się ze środowiska skupionego kiedyś wokół Roberta Tekielego (Wilczyka i MLB, czyli Miłosza Biedrzyckiego) oraz książki autorów, których związki z krakowskim pismem były wątłe albo żadne (Muszyńskiego, Riesenkampfa i Kaczyńskiego). Wszelkie akcje rocznicowe z założenia powinny być radosne, mnie jednak lektura zbiorów z nowej „fioletowej” serii trochę zasmuciła. Potwierdzają one bowiem formułowane już tu i ówdzie opinie, że młodzi, dwudziestoletni poeci, mimo iż usilnie próbują wybić się na oryginalność, piszą podobnie jak ich starsi koledzy, tylko nieco mniej sprawnie, i że „bruLionowcy” najlepsze swoje rzeczy napisali w poprzedniej dekadzie. W tej sytuacji – nie pozostaje nic innego jak tylko organizować benefisy.



Paweł Soszyński: Tajemnice Szumina. Lampa i Iskra Boża. Warszawa 2002.

Ktoś, kto chciałby nieco złośliwie streścić debiutancką minipowieść Soszyńskiego, pewnie napisałby, że jest to historia wyjątkowo nieudanej imprezki na podwarszawskim letnisku. Młodzi bohaterowie powieści popijają, wypalają całe wagony fajek, prowadzą pseudointelektualne, bełkotliwe rozmowy i nudzą się wprost przeraźliwie. Nic więc dziwnego, że pragną większej „intensywności” doznań i próbują poczuć „tajemniczą atmosferę spełniającego się niewiadomoczego”. W całej opowieści niczym „miedź brzęcząca” pobrzmiewają odniesienia do tekstów Witkacego, Gombrowicza i wielu innych pisarz (głównie modernistycznych). I Soszyńskiemu – jak mi się zdaje – właśnie o tę „miedź” przede wszystkim chodzi. A jak wiadomo: kto nie ma miedzi, nich w domu siedzi i wertuje książki z podręcznej biblioteki. Dosyć wątła fabułka Tajemnic Szumina stanowi jedynie pretekst do ukazania językowego wysypiska, w jakie coraz bardziej zmienia się przestrzeń naszej komunikacji. O ile wcześniejsza proza podana nam do wierzenia przez Lampę i Iskrę Bożą, czyli osławiona Wojna polsko-ruska… Doroty Masłowskiej – tu na kolana padłem i rąbnąłem trzy regulaminowe pokłony przed plakatem gwiazdy – prezentowała raczej „niskie” warstwy tegoż wysypiska pełne podgniłych resztek slangów mniej lub bardziej ulicznych i pordzewiałego złomu języka mediów, o tyle Soszyński pokazuje raczej metale kolorowe – porozbijane fragmenty języków „wysokich”. Autor Tajemnic Szumina miesza nawet w jednym zdaniu różne style i języki literackie, naukowe, filozoficzne. Tworzy frazy, w których każde słowo ciągnie w swoją stronę, przymiotniki nie pasują do określanych rzeczowników, a całość jest na tyle mglista, że może nawet sprawiać wrażenie logicznej. Oto fragment „opisu przyrody”, który przypomina zapiski oszalałego grafomana: „Niebo przeładowane żylakiem płynnego fioletu spadało na okoliczne chaszcze obłokiem zmrożonej waleriany. Pąki dzikiej róży zamknęły w pobladłej czerwieni szczenięce oko cyklonu, spuszczały ciernistą plerezę w snopy mglistego dziurawca”. Uff! Stylistyka, którą wykombinował sobie Soszyńskie, jest oczywiście kiczowata. Ale inna być nie może. Pisarz chciał pokazać przecież „biblioteczną gnojówkę”, „mentalny ściek”, czyli to, co powstaje w momencie, gdy zbytnio zawierzamy eklektyzmowi i beztrosko łączymy wszystko ze wszystkim, wychwalając pod niebo ponowoczesną swobodę, która zamienia się zwyczajną intelektualną hochsztaplerkę. Tajemnice Szumina są więc tekstem dużo poważniejszym, niż może sugerować czytelnikowi niezbyt poważna forma. A na koniec podrzucę Pawłowi Duninowi-Wąsowiczowi, gdyby zechciał kiedyś wznawiać Tajemnice Szumina, tekst na czwartą stronę okładki: doskonała książka dla wszystkich poszukiwaczy językowych surowców wtórnych.



Stefan Chwin: Złoty pelikan. Wydawnictwo Tytuł. Gdańsk 2003.

Stefan Chwin napisał książkę jak zwykle dobrą – przemyślaną pod względem kompozycji, opartą na atrakcyjnej fabule i drążącą rejony duchowości. Akcja rozgrywa się w Gdańsku, jednak Gdańsku jak najbardziej współczesnym, a zainteresowanie Miejscem i Historią schodzi na dalszy plan. Zmienia się także kształt narracji, ale tylko tam gdzie trzeba i w stopniu nie zakłócającym przejrzystości modelu, w którym górę nad zaangażowaniem zawsze bierze bezpieczny, intelektualny dystans. Tradycyjna formuła powieści Chwina została bowiem w Złotym pelikanie wzbogacona o kilka nietypowych rozwiązań, choć Chwin nie tyle chce być nowoczesny, co tę nowoczesność przedstawić i zdiagnozować. W roli wskaźnika nowoczesności w Złotym pelikanie występuje, bardziej niż dotąd czytelna, można by powiedzieć – wystawiona na pokaz, intertekstualność. Jako chroniczna przypadłość naszych czasów, zostaje wzięta w cudzysłów. Dowodem – dowcipne wyznanie zamieszczone na pierwszej stronie okładki, w którym autor „tłumaczy się” ze swoich zapożyczeń. Gdyby nie zasada złotego środka, jaką zastosował Chwin, sytuacja mogłaby się wydać czytelnikowi trochę kłopotliwa. Z jednej strony bowiem ma on do czynienia z nowością (w tekście aż skrzy się od nazw własnych, tworzących razem „kulturowy pasztet”, Chwin naśladuje style ironiczne, czasem stylizuje po prostu dla zabawy), z drugiej wiadomo, że tego typu oferta rewelacją nie jest, skoro się już kiedyś, za sprawą innych autorów, z takich ofert korzystało… Podobnie rzecz ma się z kreacją bohatera. Gdyby nie duchowa głębia, jaką podszyta jest opowiadana historia, mielibyśmy tu do czynienia ze zwykłą opowieścią o dojrzałym, inteligentnym mężczyźnie przeżywającym kryzys wieku, w którym wszystko nagle zaczyna tracić swą wartość. Albo krytyczna refleksja nad językiem – też już skądś znana. Słowem, wszystko w Złotym pelikanie wydaje się ciut spóźnione. Tyle że świadomie, po dżentelmeńsku i z uwagi na inne cele. Na szczęście ideowa warstwa powieści nie przysparza podobnych kłopotów, tu Chwin niezmiennie proponuje refleksję o charakterze metafizycznym i etycznym. W Złotym pelikanie interesuje go problem winy i odpowiedzialności za wyrządzone zło, rola przypadku w życiu człowieka (która uwzględniona została także w konstrukcji powieści, mam na myśli porzucony wątek Hildy), przedstawia duchowy kryzys, tym razem współczesności, i znów – jak mi się wydaje – dyskretnie uchyla się od odpowiedzi, podważając oczywistość wniosków. A szczegóły? Tym razem wszystko zaczyna się od błędu podczas wpisywania wyników z egzaminu na prawie. Zwykła pomyłka staje się ponoć przyczyną samobójstwa skrzywdzonej dziewczyny, a tym samym impulsem, który zmieni życie głównego bohatera powieści, wykładowcy prawa, Jakuba. Złotego pelikana czyta się naprawdę z przyjemnością. Jak klasyczną, dobrą powieść Chwina: zawsze inną i zawsze tę samą.








Menu miesięcznika FA-art