WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 57, styczeń 2003 - KĘDER 
KĘDER

GODZILLA KONTRA GIGAN

Dorota Masłowska staje się symbolem (a może tylko ikoną?) nowego-niebezpiecznego w literaturze. Nie pierwszym, nie ostatnim, bo przecież niejedna jeszcze popularność wzrośnie z powodu wzajemnego okładania się zwolenników konserwatyzmu i liberalizmu w Czymkolwiek. Przed nią takim symbolem (ikoną?) była Manuela Gretkowska. Wdzięcznym była, dobrym była symbolem, ale teraz to już nie ta Manuela. Gretkowska, przebywając od jakiegoś czasu na zasłużonym urlopie wychowawczym, znacznie bowiem straciła na atrakcyjności jako przeciwnik. W takim stanie rzeczy zdesperowani, osamotnieni na placu boju zwolennicy starego-bezpiecznego zaczęli znowu znęcać się nad pozbawionym twarzy, nietwarzowym zupełnie feminizmem-jako-takim, nudząc potwornie – tak ważną przecież – publiczność. Szczęściem natura pustki nie lubi, a że jeszcze bardziej nie lubią pustki zwolennicy natury, wystarczyło Masłowskiej pojawić się się na okładce „Wysokich Obcasów” i sprzedać ze 20 tysięcy swojej książki (o czym doniosła zachwycona „Gazeta Wyborcza”), by awansować na problem kultury współczesnej numer główny łamany przez poboczny.

Jak zapewne wszyscy wiedzą, problem kultury współczesnej ma 19 lat, rude włosy, jest płci żeńskiej, pisze okropnym slangiem książki o Silnych i zwycięża. Istna Godzilla, proszę szanownych państwa, potwór śpiący snem niesprawiedliwego na dnie oceanu, budzony co jakiś czas, w celu wystawienia do walki w superciężkiej wadze papierowej z innym potworem grasującym po świecie naszym. Tym razem imię Innego Potwora, wiecznie przegranego, ale moralnie zwycięskiego, brzmi Gigan (jeśli dobrze pamiętam ten głupawy japoński film z lat 70.), co literalnie przekłada się na pseudonim artystyczny „Cezary Michalski”. Cezary Michalski oczywiście jak Masłowska niedawno wydał książkę i… tu pozornie kończą się podobieństwa. Michalski bowiem raczej nie sprzeda 20 tysięcy egz. Siły odpychania (no, chyba że się naprawdę porządnie odepchnie…), a już na pewno nie doniesie o takim ew. sukcesie nastawionego na zysk wydawnictwa WAB np. PAP. Nie jest też Michalski płci żeńskiej, a wręcz przeciwnie bodaj, a poza tym pisze poprawną polszczyzną książki o słabych i, jako się rzekło, zdecydowanie przegrywa. To wszystko są różnice istotne, bardzo istotne. Jednak bez zdziwienia przyjmiecie państwo przecież wiadomość, że oba potwory są podobnie ŹLE ROZUMIANE, prawda?

Nie jest łatwo być Autorem w społeczeństwie Publicystów. Mam na to przykłady spektakularne, z dobrych, wysokonakładowych gazet. W „Polityce” poświęcił Masłowskiej entuzjastyczny felieton Jerzy Pilch, zużywając wiele słów na pochwały jej młodo objawionego talentu, co wywołało zrozumiałe zainteresowanie osobą autorki. Niedługo potem uszczypnięto ją w innym stałym dziale pisma; powód uszczypnięcia skłania mnie do okazyjnego nazwania owej rubryki „Niskie lolity”. Z kolei Michalski w „Polityce” miał recenzję Adama Krzemińskiego, bez ogródek nazywającego gigantyzm Siły odpychania („śmiertelna pretensja”, „nadęte rezonerstwo”, „opowiastka starointeligenta, o tym, że kiedyś nie dostał panienki”) i parę numerów „Polityki” potem… polemikę z recenzją pióra Bronisława Wildsteina, żywo broniącego istotności utworu pod pretekstem prawa czytelników do wiedzy, o czym pisze Michalski. Nie ukrywam, że głównym pożytkiem z polemiki z recenzją w „Polityce”, jest dla mnie możność smakowania sensu zdania Bronisława Wildsteina: „Powieść Michalskiego, doświadczonego eseisty, przesączona jest żywiołem eseju.”

Ale przecież nie o smaczki i przyjemności moje tu idzie – miało być o złych rozumieniach. Otóż w „Rzeczpospolitej” (dodatek „Plus-Minus”, tekst pod tytułem Epitafium dla języka) Piotr Legutko pisze: „Czego nie tkniemy, wszystko zamienia się w językowe g… Dlatego zalecana byłaby pewna wstrzemięźliwość – na przykład w błyskawicznym wynoszeniu na piedestał sprawnie napisanej książki Doroty Masłowskiej. Bo jest coś z Gombrowicza w tej powszechnej fascynacji przewodników kulturalnego stada autentyzmem języka Wojny polsko-ruskiej…. W czytaniu przy świecach monologu wewnętrznego dresiarza.” W tej samej „Rzeczpospolitej” obok tekstu Legutki tekst wydawcy Masłowskiej – Pawła Dunin-Wąsowicza. Tekst będący swoistą inside story of his big victory i przynoszący takie zdania: „Pierwszy nakład Wojny… miał opaskę »Pierwsza polska powieść dresiarska«. I tak właśnie, wierząc w tę opaskę, bezkrytycznie opisywała książkę większość mediów. Jednym się to podobało, innym nie. Mój przyjaciel Jarosław Klejnocki, posiadacz doktoratu filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim (na podstawie pracy o Adamie Zagajewskim), w artykule opublikowanym w »Tygodniku Powszechnym« profesjonalnie uznał Wojnę… za nieważną, gdyż mówi o dresiarzu-prymitywie, a nie inteligencie. (…) Na szczęście niektórzy krytycy (…), którzy dali się porwać Wojnie…, już po zachłyśnięciu się dresiarstwem Silnego dostrzegli nareszcie, że jest to powieść nie o dresiarstwie, lecz o Polsce, w której wszyscy już niemal przeżarci są konsumpcyjnym podejściem do życia.”

Hmm… Tak… Zarówno to, co mówi wydawca, jak to, co mówi Legutko całkiem być może, chociaż – po lekturze książki i namyśle – jednak niepodobna.

Dzięki wspólnemu złemu rozumieniu Godzilla z Giganem nastają na siebie, a w pojedynku tym Gigan musi przegrywać na punkty i sztuki, moralnie zaś wygrywać, zaś Godzilla wygrywać na atrakcyjności, a moralnie być dwuznaczna. Niby banał, a ile wesołego zamieszania! Losowanie osób odgrywających role Godzilli i Gigana odbywa się spontanicznie, choć kandydaci dobierani są z pewnego klucza. Wbrew wszelkim pozorom to nie jest sytuacja z Gombrowicza, to jest sytuacja z Polskiego Inteligenta: w samej istocie tej zabawy przegrać znaczy wygrać, a wygrać – nic nie znaczy. Tak jest dobrze, tak jest bezpiecznie. Wszystko zostaje po staremu.


(17 listopada 2002)







Menu miesięcznika FA-art