WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 57, styczeń 2003 - KĘSIM KĘSIM 
KĘSIM KĘSIM



Rafał A. Ziemkiewicz: Cała kupa wielkich braci. Wydawnictwo Fabryka Słów. Lublin 2002.

Zbiór opowiadań znanego dziennikarza, publicysty, a nade wszystko fantasty wyspecjalizowanego w tzw. political fiction. Sporo nowego materiału i kilka przypomnień. W obrębie tych ostatnich słuszna decyzja, by przypomnieć publiczności czytającej stary tekst – a przy tym bodaj jeden z najlepszych, spośród tych, jakie kiedykolwiek Ziemkiewicz napisał – opowiadanie Jawnogrzesznica (opublikowane po raz pierwszy w r. 1991). Rzecz została również wyposażona w bonus track – parodię prozy Sapkowskiego, tj. opowiadanie Koszt uzyskania, jakie pojawia się na zamknięcie zbioru. Cała kupa wielkich braci stoi pod znakiem zmiany języka: Ziemkiewicz nawrócił się na satyrę, nie wyrzekając się przy tym, rzecz jasna, fantastyki. Wzmocnił też swą prozę od strony autobiograficznej. Wielką zaletą nowej prozy Rafała A. Ziemkiewicza jest to, iż autor odwołuje się do własnych pozaliterackich doświadczeń, co oczywiście przydaje wiarygodności kreślonym przez niego karykaturom. Narratorem-bohaterem cyklu Żadnych marzeń, tj. pięciu tekstów na otwarcie zbioru, jest dziennikarz i publicysta „Gazety Narodowej”, Rafał Aleksandrowicz, przez pewien czas również prezenter programu telewizyjnego „Śmietanka poranka”. To ważna decyzja. Wiem, o czym piszę i dlaczego to i owo obśmiewam – sugeruje autor. Wiem, bo na własnej skórze doświadczyłem.



Tomasz Stępień: Zabawa – Poetyka – Polityka. Wydawnictwo „Śląsk”. Katowice 2002.

Bodaj książka profesorska, awansowa, jedna z tych, jakie ogłaszają tutejsi uczeni w rok lub dwa po habilitacji, w ramach starań o etat profesora Uniwersytetu Śląskiego. Oto na naszych oczach wykrystalizowała się i okrzepła pewna nowa formuła gatunkowa. Jak zatem rozpoznać publikacje, o których tu mowa? Chyba po tym, że mieszczą wszystkie te teksty uczonego, jakich nie dało mu się wcześniej wykorzystać, np. w robocie habilitacyjnej. A więc trochę starych i trochę nowych referatów wygłoszonych na przeróżnych konferencjach, jakieś artykuły pisane na zamówienie tej czy innej redakcji, słowem – varia, pisma rozproszone. O czym w pierwszej kolejności informuje – już konkretnie – książka Tomasza Stępnia? Ano o charakterze i rozległości jego badawczych zainteresowań. Zwłaszcza ta druga (rozległość) budzi podziw i wymusza szacunek: pogranicza literatury i muzyki, kabaret, język reklamy, graffiti, sprawy ideologiczne, a przy tym krąg tradycyjnych zainteresowań historycznoliterackich. Nieźle jak na jeden podmiot badawczy! Stępień czyta teksty rozmaite, nie tylko, szeroko rozumiane, teksty kultury, ale również – jak podpowiada nota na okładce – „teksty-instytucje” oraz „teksty-zachowania”. Nadrzędna więc dyrektywa dobiegająca z tej książki brzmiałby po prostu tak: miej oczy szeroko otwarte i czytaj! Niby proste, a jednak wcale nie takie oczywiste.



Sławomir Łuczak: Czy to miłość? Wydawnictwo Museum Novum. Kraków 2002.

Łuczak raczy świat swoimi książkami w tempie przekraczającym granice dobrego smaku, czyli w tempie mało mającym wspólnego z naszymi urojeniami na temat wieszczego natchnienia. Łuczak wcale się przy tym świata nie pyta, czego świat od literatury oczekuje. On to wie i z rozbrajającą bezczelnością lub – jak bohater jego najnowszej powieści pracujący nad trzysta dziewiętnastym opowiadaniem – z wskazującym na nieuleczalny stan chorobowy zapamiętaniem wydaje kolejną książkę. Książkę, jak ostatnie, sięgającą po temat i rozwiązania dla literata niebezpieczne, bo mogące z tegoż literata zrobić gwiazdę produkcji masowej. Pisze o miłości, zwyciężonej przez narkotykowy nałóg, i śmierci, a perspektywa przyznania mu nagrody za wkład w kulturę masową wcale go nie przeraża. Tytuł psychologiczną głębią dorównujący tanim romansom lub powieściom dla dorastającej młodzieży, kiczowata okładka (strzykawka z sercem u końca igły) z komercyjnie słusznym komentarzem Piotra Mareckiego, tekstowa zgrywa polegająca na umieszczeniu w książce zapowiedzi nowej produkcji literackiej bohatera powieści, Kornela Brackiego, zaopatrzonej w komentarz Sławomira Łuczaka czy rażące psychologicznym schematyzmem i literacko nijakie fragmenty dziennika młodej bohaterki Patrycji – wszystko to prowokuje do stwierdzenia, że mamy do czynienia z seryjniakiem. Tyle że książka Łuczaka w kategoriach drażniącej prowokacji każe się traktować! Chce być literaturą popularną! Zdarzają się Łuczakowi stylistyczne niewypały, przesadzona wydaje się pokoleniowa przepaść między trzydziestoletnim autorem powieści science fiction a jego dwudziestotrzyletnią ukochaną i światem jej znajomych, jednak inne „niedociągnięcia” (konwencjonalne uproszczenia), a także tekstowe fajerwerki chyba nie pojawiają się tu przypadkowo. W tym szaleństwie jest metoda! Jeśli Łuczak naśladuje praktykę swego bohatera (tak właśnie), którego pisanina co jakiś czas zdradza nam więcej niż moglibyśmy się spodziewać, to może właśnie o sprawdzenie przydatności literatury do opisu świata, prywatnego świata banalnych tragedii tu idzie? Z na wpół banalną tragifarsą miewamy przecież do czynienia nie tak rzadko.



Dorota Masłowska: Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną. Lampa i Iskra Boża. Warszawa 2002.

Właśnie „Gazeta Wyborcza” doniosła, że książka Doroty Masłowskiej rozeszła się w 20 tys. egzemplarzy. Śpieszę się zatem z wypowiedzią krytyczną, zanim znów zostanie coś nakręcone, np. film (dobry byłby tytuł Marcin Świetlicki poleca) i Zygmunt Kałużyński zwędzi mi temat. Otóż, jako człowiek zaprawiony w czytaniu produkcji debiutantów, autorytatywnie stwierdzam oczywistość: Masłowska napisała książkę o tym, o czym może napisać książkę młoda dziewczyna. O sobie mianowicie, konkretnie zaś i równie oczywiście, o tym, jak dotkliwie wykrzywiają jej samoświadomość oceny innych ludzi i stereotypy różnego poziomu, którymi rzeczeni ludzie się posługują w swych ocenach. Pisząc o ludziach i stereotypach, myślę o przedstawionym w książce jako zupełnie niezrozumiały świecie dorosłych, który symbolizuje wszystko, co jest podstemplowane przez żywioł – np. „Z. Sztorm” – a także motyw absurdalnej wojny polsko-kacapskiej. Mam również – jeśli nie przede wszystkim – na myśli świat (zasadniczo zaćpanych) rówieśników. Bowiem niezwykła w młodym wieku plastyczność i podatność na wpływy oraz zwykła zupełnie skłonność młodych ludzi do mimikry powoduje zachowania – także tekstowe – które Gombrowicz nazywał gwałtami popełnianymi na sobie. Mówiąc jaśniej – powoduje przymuszanie się do przyjmowania odczytywanych, a „wiszących w powietrzu” ról i póz. Zatem cała książka jest raczej katalogiem ról odrzuconych niż zrobioną fabułą (świadomie darowałem sobie przymiotnik „sprawnie”). Cała zaś historia o dresiarstwie jest do książki – szczęśliwie dla autorki i jej popularności – doklejona. Sprytność tego doklejenia naprawdę warta jest uwagi: hasło „pierwsza polska powieść dresiarska” nie tylko wpisuje się w starą, podszytą strachem i pogardą, inteligencką fascynację chamem, ale też idealnie współgra ze znanym już szerszej publiczności terminem. Przy czym jako „dresiarzy” określa się tak wiele grup – pasują tu drobni przestępcy, bazarowi kombinatorzy, blokowi „drobnomieszczanie”, młodzi chuligani – że w gruncie rzeczy dotyczy on nikogo i wszystkich. Poza tym jeszcze książkę „Świetlicki poleca”, no i tytuł donosi o wojnie i do tego z ruskimi. Bo jak powieść w Polsce, to tylko o wojnie, prawda? Z ruskimi przeciw Niemcom, albo z ruskmi po prostu. A autorka młoda, śliczna, fotogeniczna. Ta metoda promocji nazywa się chyba sześć w jednym. Lampa świeci, cieszą się dzieci, Dunio rządzi. A na zdrowie!



Wisława Szymborska: Chwila. Znak. Kraków 2002.

To nie jest tomik przynoszący niespodzianki stylistyczne, formalne i nagłe zwroty ideolo. Noblistka bywa ciekawa wtedy, gdy porównywać – np. jej wstrzemięźliwość w odwoływaniu się do Absolutu (Platon, czyli dlaczego) z wyraźnym nadwyrazem Noblisty (Traktat teologiczny). Interesująco jest też obserwować, jak po raz kolejny dobija się do ważnych pytań, „na które nie doczekam się już odpowiedzi / bo albo za wcześnie na nie, / albo nie zdołam ich pojąć” (Spis). Naturalność tej konstatacji w kontekście nadchodzącego z wolna schyłku życia jest pozorna, w gruncie rzeczy ani nie jest za wcześnie na odpowiedzi, ani nie są one nie do pojęcia. Dowód? Wiersze Trzy słowa najdziwniejsze, Trochę o duszy i Wszystko. Inna rzecz, że w języku poezji Szymborskiej można te odpowiedzi ledwie zamarkować.



Dariusz Piórkowski: Su(per)pozycja. Wydawnictwo Krzysztof Biesaga. Warszawa 2002.

Tom opowiadań, trzecia książka w dorobku autora, który jak na razie nie znalazł sobie miejsca w żadnej lidze literackiej. Czy go szuka? Trudno rzec, w części opowiadań tak mocno podkreślane są autoodniesienia, że może nie. Ale – z drugiej strony – opowiadanie-słowniczek, zawierające objaśnienia wszystkich trudniejszych wyrazów użytych w innych opowiadaniach, wskazuje na potrzebę bycia przez kogoś zrozumianym. Jeśliby mieli to być krytycy, to oprócz poczucia humoru i znajomości paradoksów komunikacji literackiej autor powinien wykazać także, że ma coś do powiedzenia. Sprawnie prowadzone narracje poruszające tzw. ważne tematy znane z gazet i telewizji czy fabulacja wyników poszukiwań własnego nazwiska przez wyszukiwarkę Google to jeszcze nie to.



Cezary Michalski: Siła odpychania. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2002.

Wszystkiego można było się spodziewać po nowej książce Cezarego Michalskiego, oprócz tego, że stanie się ona dowodem, iż Michalski nie potrafi pisać. Do tego momentu np. publikowane pod pseudonimem rzeczy literackie wskazywały, iż Michalski pisać owszem, potrafi, kłopot zdawał się być tylko z tym, że za dużo ma czytelnikowi do powiedzenia wprost. Po lekturze Siły odpychania wiemy, że kłopot niestety pozostał i pod tym względem książka niespodzianką nie jest, wykazuje tytułową siłę (ona ma siłę i nieleczoną anginę, raczej ciesz się, że nie wiesz, jak wielką, potencjalny czytelniku). Niespodzianki które Siła… przynosi, w postaci nieporadnego wykorzystywania przez autora zgranych do cna toposów i zastosowania wielogatunkowej konstrukcji „wstrząśniętej, nie zmieszanej”, jakoś jednak nie cieszą. Jeśli idzie o przekaz, to w swojej esencji jest on nieskończenie pasjonujący: asceta obcuje z diabłami wcielonymi w kobietę i mężczyznę, działania przez nich podjęte okazują się być nadzwyczaj skuteczne, w wyniku czego dusza ascety zmierza zwolna w kierunku piekła. Rzec by można „piekło to ja”, ale czy w tym wypadku należy aż tak dramatyzować? Piekło to inni, nieprawdaż?



Sławomir Shuty: Cukier w Normie. Museum Novum & Krakowska Alternatywa. Kraków 2002.

Kolejny odcinek cyklu o zwykłych ludziach postrzeganych przez pryzmat tego, co sami o sobie są w stanie opowiedzieć. W opowiadaniach Sławomira Shuty jak było dużo grepsów, tak jest, tym razem jednak mamy do czytania narracje prowadzone z punktu widzenia pani lub pana domu, ewentualnie ich pociech. Bujny rozkwit prozy o życiu blokowym (by być uczciwym, należy wspomnieć, że Shuty zrobił kilka wycieczek na wieś) świadczy bodaj o tym, że trochęśmy jako społeczeństwo stłuścieli. W dwóch tego słowa znaczeniach: tzn. polepszyło się nam (wiem, że bezrobocie, wiem) i statystycznie przybraliśmy na wadze jako jednostki, więc teraz się nam zdaje, że kochanego ciałka nigdy nie za wiele. A że ciałko to nieco spotworniałe? Bądźmy szczerzy – głównie dla tzw. elity, która namiętnie się odchudza i zawodowo umartwia. Jednak autor już chyba nie mógł wytrzymać nudy wynikającej z opisów narcystycznego w siebie zapatrzenia „ludzi z bloku” i w końcówce tomu zaczął dawać fantastycznie naukowe rozwiązania akcji: przykładnie pracująca całymi dniami w biurze młoda kobieta okazuje się być androidem, co wychodzi na jaw, gdy dwóch przysklepowych pijaczków próbuje ją zgwałcić; Ziemianie nawiązują kontakt z kosmitami, którzy przylatują i rozpieprzają całą cywilizację w drobny mak po to, by na pustą planetę wpuścić nowych „wygłodniałych konsumentów”. Shuty pokusił się też bodaj o pewną (a jakże – inteligencką) diagnozę: całe to towarzystwo, które opisuje, to przeszczep z czasów PRL – średnio, rzecz jasna, udany.



Robert Ostaszewski: Troję pomścimy. IKON sp. z o.o. Kraków 2002.

Czytam, czytam i jakoś nie potrafię rozstrzygnąć wątpliwości: czy to temat znalazł sobie Ostaszewskiego, czy też raczej Ostaszewski temat. Trudno o dowody w tej sprawie, wszelako tekstowe poszlaki wskazują na tę drugą ewentualność. Tak, Robert Ostaszewski najprawdopodobniej wymyślił, że uwagę czytelników może przyciągnąć książka poświęcona rozrachunkom z czasem minionym, rozrachunkom, które byłyby prowadzone z dość szczególnej perspektywy najpierw dziecka, a później młodzieńca. Wszelako Ostaszewski – i to moje jedyne zastrzeżenie – na „Erkę Gierka” (pierwsza część książki) i na „Erę Jaruzela” (część druga) nie patrzy ani oczyma dziecka, ani młodzieńca. On z bezpiecznej perspektywy, przez pryzmat lat dziewięćdziesiątych patrzy, co dobitnie pokazuje część trzecia, „Era Browna”. (Swoją drogą, dlaczego, u licha, Browna? Że ruchy Browna? Co to ma do Edwarda i Wojciecha? Koncept wyraźnie się sypnął…) Otóż o nienormalności Polski zwanej Ludową ma świadczyć wykreślenie ze zbiorowej świadomości całych połaci historii, ruina niemieckich i żydowskich cmentarzy, błoga nieświadomość ówczesnych kilkulatków, kto to dziedzic, kim jest ten dziwny starszy pan, który właśnie przyjechał do wioski dziadków, i czemu on Polak, skoro w Anglii mieszka… O absurdach PRL mówić by można w nieskończoność, ale nikt mi nie powie, że wybór Ostaszewskiego był niewinny. Nie, on wybrał to, co wydaje się najbardziej nacechowane z dzisiejszej perspektywy, z punktu widzenia współczesnej propagandy, twierdzącej, że o normalności III RP świadczy, iż próbujemy na nowo ułożyć stosunki polsko-niemieckie i polsko-żydowskie, iż potomkowie byłych właścicieli odbudowują rodowe siedziby, które zrujnowało socjalistyczne państwo… Przyjmując tę perspektywę, Ostaszewski – pomimo dziecięco-młodzieńczego bohatera – znalazł się raczej tu, w dniu naszym dzisiejszym, a nie tam, w świecie, który miał ambicję opisać. Nie chodzi mi o to, że autor PRL ocenił niesprawiedliwie. W końcu PRL można by zarzucić dużo, dużo więcej, przede wszystkim, że odstawiając lipę modernizacyjną, zmarnował wysiłek dwóch pokoleń Polaków i że teraz co najmniej dwa następne pokolenia będą, jeśli chodzi o poziom cywilizacyjny, dreptały za Grecją i Portugalią. Chodzi mi raczej o to, że autor książki potknął się o stworzone dla potrzeb ideologicznych wyobrażenie tamtych czasów. Zdumiewające, bo Ostaszewski jest świadom (przeczytajcie Izraele II) interesowności tego wyobrażenia. Zawsze dzieje się tak, że z perspektywy jakiejś normalności (dziś) rozpoznajemy nienormalność (wczoraj). Dla zdecydowanej większości swoich mieszkańców PRL nie był jednak nienormalny. Nawet jego rozliczne absurdy były czymś zwykłym, codziennym, normą właśnie. Tymczasem Ostaszewski opisuje świat egzotyczny. Nie zdołał spojrzeć na niego „od środka”, podług jego własnych norm, ergo nie zdołał go zrekonstruować (nie udało mu się stworzyć iluzji takiej rekonstrukcji). Choć książkę napisał całkiem, całkiem sympatyczną. Jak mawiają dziennikarze: świetnie się czyta. I może niepotrzebnie domagam się od Ostaszewskiego arcydzieła, no ale jak przyjacielowi odmówić tej przysługi i się nie domagać…








Menu miesięcznika FA-art