WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 57, styczeń 2003 - FLUX-JAZDY 
FLUX-JAZDY

ZAKŁAD PASCALA


      Na basenie za wielką szybą widać było jeszcze pobojowisko po nocy. Nie było to widok przyjemny. Prokurent Rutkowski zamknął oczy na nowo natychmiast po tym, jak je otworzył. Nie chciał jeszcze myśleć o rysującej się perspektywie na sprzątanie tych wszystkich butelek i serpentyn. Wtedy nadleciały samoloty. Najpierw pojawiły się dwa szturmowe Su-27. Pikowały prosto na lewe ucho z głośnym wyciem syren szturmowych i silnika. Widać było, jak powiększają się stopniowo twarze pilotów i coraz wyraźniej też stawały się groźne, mrożące krew w żyłach napisy na burtach ich kabin oraz emblemat lajkonika w godle eskadry. Przeleciały tuż nad głową, zrobiły w powietrzu pętlę i dawaj wracać do punktu wyjścia. Tak dwa jeszcze razy. Widać było grymas bólu na twarzy prokurenta Rutkowskiego. Rozpadały mu się synapsy pod wpływem skołowacenia krążącym nad głową sprzętem lotniczym.


      – Alarm, alarm, alarm – leciało z głośników – Jesteś na wojnie. Alarm, alarm.


      W dalszej kolejności pojawiło się naziemne zagrożenie oflankowaniem z lewej. To atakują wioślarze – płynęły meldunki. Na szczęście nie dysponowali nowoczesną bronią. Głównie miotali psychologicznymi pociskami starego typu. Widać było na twarzy prokurenta Rutkowskiego walkę z samym sobą. Nie wiedział, czy śmiać się czy płakać. Otworzył krótki ogień z artylerii, po czym schował się do schronu, żeby przeczekać chaotyczny ostrzał odwetowy z kusz i dzid. Po chwili ciśnienie ustało. Złapał równowagę na równoważni. Błędnik wskazywał kierunek.


      Kiedy tylko złapał ten oddech, zajął się na nowo rzeczami poważnymi i pouczającymi, czyli przywracaniem kontaktu ze światem. Zaczął od wzroku oczywiście. Widać było, jak stara się uchylić jedno oko. Trochę to szło niemrawo, gdyż powieka była przyklejona. Zablokowana wielkim, żółtym śpiochem, potężną sztabą, wielką belką na drodze do świata. Rutkowski przewracał gałkami na wszystkie strony. Podnosił i opuszczał brwi oraz robił ruchy nosem, żeby zdekomponować oraz zdekonstruować hamującą strukturę śpiocha. Nie ustawał w pracy, był bardzo pilny, jak to on – człowiek sukcesu i właściciel Volvo S 40 oraz licznych nieruchomości murowanych oraz działek niezabudowanych położonych w korzystnych miejscach kraju. Konsekwentnie wykonywał wszelkie możliwe działania w granicach możliwości twarzy. Wytrwale i z uporem, jak na ćwiczeniach z pantomimy. Po pięciu próbach udało się w końcu. Jego wysiłek został nagrodzony na wskutek żelaznej konsekwencji, uporu, pilności oraz podejmowania trafnych decyzji życiowych. Jak zawsze zresztą. Bo przecież wszelkie zaangażowane działanie któregoś dnia musi doprowadzić do swego skutku. Tak jest zapisane w podręcznikach, więc tak być musi, bo przecież dziatki się tego nauczyły swego czasu, a wiedzieć i chcieć, to móc. Tak więc konsekwencja przynosi zawsze z góry wiadome rezultaty, pokazują one swoją dobrą stronę godną optymistów i ludzi czynu. Z ust prokurenta dało się dosłyszeć bełkotliwy pomruk zadowolenia, długą, przeciągłą kaskadę dźwięków wypowiadanych w celu pokazania stanu wewnętrznego zadowolenia na wskutek pojawienia się tych myśli. Bo prokurent Rutkowski jest przecież całkowicie nawykły do brania się ze światem za bary. Potrafi się z nim zmierzyć i dać mu impuls gdzie trzeba, żeby chodził w rytmie naturalnych podrygów, a nie snuł się pod ścianami smutno i melancholijnie. Tak, tak – prokurent Rutkowski nie był jeszcze malkontentem. Tak, tak – prokurent Rutkowski wyraźnie był jeszcze, póki co mianowicie, człowiekiem w drodze do stania się malkontentem, był jeszcze, póki co, człowiekiem optymizmu i wiary w przyszłość. Takim właśnie, który jednak może osiągnąć to, co zaplanował. Widać więc było w nim wyraźną walkę wewnętrzną dwóch skłonności. Bez szans na remis.


     

Podskakiwałem ze szczęścia i radości, że tak wartościowy materiał powoli przesącza się do moich receptorów. Miałem zapłatę za swój wysiłek. I to zapłatę bardzo obfitą. Tego dnia bowiem usadowiłem się w moim obserwatorium astronomicznym bardzo wcześnie. Tuż przed świtem. Byłem czujny i gotowy absolutnie. Po prostu gałki oczne wychodziły mi z orbit na wskutek nadużywania lornetki. Cel był jasny. Chciałem detalicznie i absolutnie laboratoryjnie zobaczyć, jak budzi się nadzieja, a następnie opada i kończy melancholią pomieszaną z żalem. Dzięki tej drodze, szczególnie narzucającej się na początku roku, człowiek ma szansę przejść od fałszywego optymizmu i nadenergetyczności wpajanej przez amerykańskie sitkomy do naturalnego w pełni stanu malkontenctwa i europejskiego opuszczenia rąk. Już jego to sprawa czy szansę wykorzysta i skończy z amerykańskim szczerzeniem zębów czy też zostanie prawdziwym Europejczykiem. Jego wybór i jego życie. Wybór przy tym dosyć prosty – jak zakład Pascala. Przecież pozostanie w stanie optymizmu i tak skończy się zawałem lub też wylewem krwi do mózgu, a więc skończy się tak samo, jak w przypadku malkontenta, tyle tylko, że jednak z większym bęc rozbudzonych nadziei. Obserwowałem ten proces naturalnego wyboru u prokurenta Rutkowskiego.


      Prokurent Rutkowski szybko dosyć otrząsnął się ze swoich introwertycznych myśli, a następnie przekręcił na lewy bok, żeby uciec od nadmiaru tego, co szarpie duchowość jego płaską, jak mazowieckie równiny. Postanowił wyraźnie otworzyć drugie oko. Trwało to trochę dłużej, ale jednak się udało. Widać było, że powrót do życia i świata był raczej kłopotliwy, ale jednak udany. Można było zaobserwować, jak przez wyprodukowaną nadludzkim wysiłkiem wąską szparkę w oku wciska się mu mały kawałek świata, mały świata zwiastun, mała świata zapowiedź, preludium albo uwertura. Wstęp do utworu muzycznego, który ma dać przedsmak, ma dać zapowiedź tego, co nadejdzie. I wtedy albo zostajemy na przedstawieniu, albo się z tego przedstawienia po prostu wycofujemy. Wtedy zasiadamy w wygodnym fotelu i otwieramy usta z zachwytu, albo prosimy o zwrot pieniędzy za bilety i udajemy się w przeciwnym kierunku. Nie dla nas ten seans znaczy, nie nasza to estetyka, jest tu zła obsada, aktorzy niedobrani, o słabych nazwiskach, albo może akcja zanadto skomplikowana i trudna do śledzenia. Zanadto jednak rozbuchana i może po prostu przeznaczona dla innego widza.


      Niby nic to nowego nie było, co się w tym momencie przed okiem prokurenta otworzyło, ale jednak było to coś. Nie była to sytuacja zupełnie normalna. Nie była to sytuacja normalnego otwarcia oka. Bo po prostu było to otwarcie 1 stycznia, a więc otwarcie nadzwyczajne. Profetyczne. I to otwarcie może dać przecież nadzieję, albo wręcz odwrotnie – dać może nadziei utratę. I wtedy klapa, całkowita porażka, pełne rozwianie planów. Widać było w okularze lornetki, jak prokurent Rutkowski nagle, po raz pierwszy w życiu zresztą, poczuł, że ma trudności decyzyjne, że być może grozi mu jednak przeobrażenie się w to, czego starał się uniknąć przez całe lata. Przeobrażenie się z optymisty w malkontenta właśnie. A nawet więcej jeszcze – poczuł nagle, że się rozpada, czuł, jak nie może pozbierać się do kupy, nie może pozbierać myśli, gdyż myśli bezładnie krążą po głowie i bezładnie w głowie się szamocą. Poczuł zupełnie nagle i niespodziewanie, że jest dryfującym wrakiem, bez ładu i składu przemieszczającym się po poplątanych wodach śródlądowych świata w poszukiwaniu znajomego portu. Czuł, jak wypełniające go atomy szamocą się na wędzidle grawitacji i tej grawitacji chciałyby ugryźć rękę, ale nie mogą. Bo linka fizyczna jest silna i nie pozwala na rozpiechrznięcie się po świecie, stworzenie bezkształtnej magmy, bezpostaciowej, panteistycznej całości z której dopiero wysuwają się kształty. Kształty rzeczy i myśli, kształty od siebie całkowicie oddzielone, całkowicie pozostające rozłącznymi i do siebie nieprzystającymi w tradycyjnym tego słowa sensie. Magma – rozbite żółtka jajek, w których taplają się nienarodzone kurczaki i pasożytujące na nich muchy z wielkimi, włochatymi skrzydłami.


      Co też znowu – pomyślał równolegle prokurent Rutkowski – żebym ja, natura twarda, całkowicie praktyczna i pozbawiona niepotrzebnych myśli, żebym ja musiał przeżywać takie stany, godne jakiejś studentki polonistyki albo malarza, co chce zostać Picassem, a nie poważnego człowieka na stanowisku i z dorobkiem mierzonym na kilometry? Doprawdy – widać było, że oburzenie prokurenta Rutkowskiego było ogromne i niezwykle poruszające jego obszerne ciało ubrane w resztki jedwabnej koszuli, którą zdarł w nocy w porywie nagłej i niespodziewanej energii tanecznej.


      Prokurent Rutkowski raczej nie był więc człowiekiem, który poszukuje innych światów, ale człowiekiem, który te światy po prostu znajduje. Wyczuwał wprawdzie w lewej kieszeni spodni znajomy ucisk fajki do haszu, który nauczył się palić w czasie jednej ze swoich wypraw nurkowych na Morze Czerwone, ale używał jej jednak nieczęsto. Powrót do świata bywał czasami jednak zbyt bolesny, żeby się zajmować perspektywami mocno opartymi na wyobraźni.


      Grube pokłady zdrowego rozsądku dały w końcu znać o sobie. Udał się w stronę właściwą. Świat pukał coraz bardziej zdecydowanie do okienka i przedstawiał się nieśmiało. Było już jasno. Za oknami stał dzień. Słońce odbijało się od śniegu i sopli zwisających z przemarzniętych konarów. Powietrze błyszczało tysiącami iskierek światła rozpraszanymi przez łagodnie spływające z nieba lekkie śnieżynki. Przez szparkę w dolnej powiece wcisnął się też natrętny kawałek cyferblatu. Czas – pomyślał prokurent Rutkowski. Tak – czas mija, a ja ciągle tkwię w miejscu, a ja wcale nie posuwam się do przodu, a ja wcale nie zmieniam niczego w moim życiu. Jest ciągle takie samo – to życie. I wtedy wypadła mu sztuczna szczęka. Wtedy coś właśnie przeskoczyło.


     

Zimowy spleen jest to pora dla obserwacji zmian i procesów wysoce stosowna. Do tego styczniowy, kalendarzowy przełom przynosi nadzieję poprawy, nadzieję na świat, który wprost zapiera dech w piersiach. Nawet więcej – gdyby wszystkie wysuwane tego dnia marzenia i pragnienia się zrealizowały, to niewątpliwie po pierwszym stycznia mielibyśmy do czynienia z narodzinami nowego, kosmicznego porządku. Dałoby to świat pełen ludzi o mocnych postanowieniach i niezłomnej woli realizacji. Wszyscy kochaliby się nadzwyczajnie, w każdej sytuacji występowałaby ogromna nadwyżka dobroci nad wszelkimi innymi ludzkimi odczuciami, aż wreszcie nastąpiłaby inwazja lepszości oraz niesłychanych podskoków do góry jakości ludzkiej kondycji. Po prostu nowy, wspaniały świat otworzyłby nagle przed nami swoje podwoje i roztoczył krajobraz nacechowany niezwykłym pięknem oraz wzniosłością. Tak, tak – w ten sposób pewnie możliwe byłoby zrealizowanie wszystkiego tego, o czym w skrytości ducha marzymy i skasowanie wkurzających elementów teraźniejszości, które od wielu już lat działają na nerwy i nie tylko.


      Nadzieja jest wspaniała, ale też trudno w to wszystko uwierzyć i przejść nad tym do porządku dziennego. Bowiem w normalnym trybie rzeczy mrzonki zamieniają się w mrożonki. Pod wpływem ujemnej temperatury za oknem, ciśnienia rzeczywistości oraz innych elementów atmosferyczno-klimatycznych zazwyczaj świat ewoluuje do stanu malkontenctwa. Wskutek procesu, w którym w przedziale od jeden do stu wszelkie nadzieje zostały już dawno rozbudzone, a następnie stracone, poszły w niwecz i oschły po nich łzy. Jest to więc moment szczególnie łowny i wypełniony okolicznościami pouczającymi w sprawie obserwacji oraz niszczenia ludzkich pragnień. Dla pogłębienia ewentualnych wniosków otworzyłem podręcznik psychologii na rozdziale „biologiczne podstawy zachowania” i encyklopedię fizyki dla liceów.


      Przekartkowałem encyklopedię fizyki w poszukiwaniu hasła „czas”. Wyszło na to, że możliwe jest teoretycznie zapętlenie. Nic dziwnego, że miałem podstawowe wrażenie związane ze stanem już mi znanym – wrażenie deja vu. Tak, tak – znam to już przecież doskonale – w kosmosie to może jednak coś się porusza, ale w świecie ludzi nic się nie zmienia, nic na świecie nie posuwa się do przodu, wszystko kotłuje się w nudnym kręgu powtórek. Oczywiście jako wrodzony optymista szukałem jednak przypadku, który pozwoliłby dać jakieś pocieszenie prokurentowi Rutkowskiemu, dać mu nadzieję na sytuację optymistyczną. Żeby na własną rękę nie przechodził standardowej ścieżki od marzenia do jego całkowitego upadku, ale od razu trafił do portu. Niestety żadna pociecha w tej sprawie nie chciała przejść przez usta.


(1 stycznia 2003)







Menu miesięcznika FA-art