Wydrukuj tę stronę
środa, 02 lipiec 2003 11:10

Orda utonęła w Odrze

Napisane przez Krzysztof Uniłowski
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Trzeba było z górą siedmiuset pięćdziesięciu lat, ale w końcu wzięliśmy odwet za klęskę pod Legnicą. Na tej samej śląskiej ziemi Mieczysław Orski, redaktor naczelny miesięcznika „Odra”, dał odpór i rozpędził na cztery wiatry barbarzyńców, którzy pod szyldem dodatku młodoliterackiego „Orda” zalęgli mu się w redakcji. Inkryminowany dodatek odezwał się ledwie raz, w majowym numerze „Odry”, bo po raz drugi podobnej szansy mu nie dano. Przygotowane materiały wylądowały albo w nurtach sławnej rzeki, jaka płynie przez gród Henryków – Brodatego i Pobożnego – albo w redakcyjnym koszu, tak czy owak po „Ordzie” ślad zaginął.

Czy raczej: zaginąłby, gdyby nie pewien barbarzyński wynalazek, zwany internetem. Cóż, internet, sieć, kłącze, trawa, stepy – wiadomo, to antypody biblioteki, kanonu, utrwalonych i stabilnych hierarchii. Średniomłodym barbarzyńcom z „Ordy” pozostał magazyn internetowy „Tin”, za pośrednictwem którego kto chce, ten może sobie ściągnąć materiały, jakich lektura Mieczysława Orskiego przyprawiła o białą gorączkę i słuszny gniew. Więcej, „Tin” nie tylko podlinkował, bo również pod własnym szyldem ogłosił publicystykę z „Ordy”. Wiadomo jednak, że poważni miłośnicy prawdziwej kultury internet, to barbarzyńskie narzędzie, mają w pogardzie – małe więc prawdopodobieństwo, by lekturą pamiątek po „Ordzie” zgorszył się kulturalny starszy pan, emerytowana nauczycielka lub prymus z pierwszej licealnej.

A przecież „Odra” – miesięcznik zasłużony dla kultury dolnośląskiej i narodowej – oraz Mieczysław Orski, jego redaktor naczelny, użyczając kącika średniomłodym literatom, mieli szczere intencje. Wiadomo, starzy i zasłużeni winni patronować młodym. Po tym (między innymi) poznajemy starych i zasłużonych. Ileż bo młoda literatura „Odrze” zawdzięcza! Kto wprowadził dział „Nowe sytuacje literatury”? Kto rubryczkę „Poza oficyną” zmienił na „W oficynie” i powierzył ją Karolowi Maliszewskiemu? Kto piastował Tomasza Majerana i Marcina Hamkałę? Kto wspierał festiwale „Dykcji” oraz Konfrontacje Poetyckie Wrocław 1998? Kto wskrzesił rubrykę „Mój wiersz” i zaprosił do niej samych tylko przedstawicieli młodopoetyckiego getta? No przecież „Odra”! A kto wynosił pod niebiosa Olgę Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Magdalenę Tulli, kto napisał Autokreacje i mitologie, kto Lustratorów wyobraźni, rewidentów fikcji? No przecież Mieczysław Orski, redaktor naczelny „Odry”!

Wrocławski miesięcznik i jego naczelnego można by mieć za sprawdzonego sojusznika młodej (tj. średniej) poezji i prozy. Pomysł dodatku nie wziął się znikąd. Dość wspomnieć młodoliterackie arkusze, które kilkakroć dołączono do „Odry” w połowie poprzedniej dekady. Co do „Ordy”, powodzenie całego przedsięwzięcia zdawali się gwarantować Marcin Hamkało i Marta Mizuro, stali współpracownicy miesięcznika (Hamkało należy do redakcyjnego gremium), zatem doskonale świadomi, co pismu będzie na rękę, na co w dodatku można sobie pozwolić, a na co nie. No i masz! Nie minęły dwa miesiące, a młodzi (średniomłodzi) przesadzili.

Czym niepoważni redaktorzy „Ordy” rozjuszyli poważnych redaktorów „Odry”, łatwo zgadnąć. Na pewno nie treścią wywiadu z Czarkiem Kęderem, który dotyczył roli i miejsca internetu w życiu literackim. Prawdziwą kulturę internet średnio zajmuje. Nie chodziło też o wiersze wybrane przez Martę Mizuro ze stron www. Prawdziwa kultura wie, że młodym poetom (tym bardziej – poetom internetowym) należy się taryfa ulgowa, więc nie zawraca sobie głowy ich propozycjami. W grę nie wchodzi również impresja Dariusza Sośnickiego ze spotkania pewnego angielskiego poety z polskimi czytelnikami podczas tegorocznego Portu Legnica (a kto to Simon Armitage?, a co to Port Legnica?). Tym bardziej, że program Armitage'a okazał nadspodziewanie prawomyślny. Cytuję za Sośnickim: „Dobre wiersze powinny być jak dobre szklarnie. Przezroczyste. Rzeczy powinny w nich rosnąć.” Wiadomo, że poważna literatura polska bardzo lubi, gdy język zmierza do przezroczystości i chętnie się wzrusza widoczkiem na egzotyczną litewską roślinkę u Miłosza lub poniemiecką porcelanę u Chwina. Kamieniem obrazy nie była też pewnie nader nieprzychylna recenzja Tadeusza Dąbrowskiego z tomiku Krzysztofa Siwczyka. A niech tam młodzi poeci żrą się między sobą! W końcu z kimś muszą…

Poszło o to, że redaktorzy i autorzy „Ordy” podnieśli bezbożną rękę na Autorytet Poezji, wcielony w osobę czcigodnego Noblisty. Najpierw Piotr Czerniawski ponarzekał na werdykty jurorów Nike w ogólności, a szczególnie na poziom nowych tomów Julii Hartwig i – właśnie – Czesława Miłosza. Felieton jak felieton, obeszło się bez szczegółowego rozbioru krytycznego, ale też „Ordę” pogoniono wcale nie za gołosłowność. Prędzej za malkontenctwo. I to w sytuacji, gdy o wybitności tak Traktatu teologicznego, jak Orfeusza i Eurydyki na stronach zacnego „Tygodnika Powszechnego” zapewnili naród luminarze polonistyki. Kto nie potrafi strzymać, ten w ostateczności na nudziarstwo i pretensjonalność najnowszych utworów Miłosza mógłby sobie ponarzekać w prasie młodoliterackiej. Nie kolekcjonuję wypowiedzi na temat pisarstwa Noblisty, nie ręczę zatem, że to był jedyny negatywny sąd, ale sam na niepochlebną opinię o Piesku przydrożnym natknąłem się wyłącznie w olsztyńskim „Portrecie”. Cóż, w prasie młodzieżowej wolno sobie pohasać, ale nie w poważnym miesięczniku kulturalnym!

Jakby nie było dość narzekań Piotra Czerniawskiego, to na dokładkę Marcin Hamkało pozwolił sobie na żarty, fragment wiersza Miłosza przerabiając podług własnego uznania. Cóż, swego czasu z Miłosza żartowano w „bruLionie”, dziękując M.C. z Berkeley w Kalifornii za nadesłany zestaw wierszy i prosząc o kolejny, bo z nadesłanego nie skorzystamy. Tylko że „bruLion”, choć tak rozgłośny, należał do rzędu niezupełnie poważnych pism kulturalnych. Co do dowcipu Hamkały, szczególnie obraźliwe było, że autor zgrywy potraktował wiersz Noblisty dokładnie tak samo, jak „poprawione” przez siebie wyżej dziełko niejakiego Rafała Brasse. No, może poprawki przy Miłoszu okazały się zręczniejsze. Niedawno ktoś (przez litość zmilczę kto) palnął w „Kwartalniku Artystycznym”, że żyjemy w szczęśliwych dla literatury czasach, bo Miłosz przechadza się wśród nas. Skoro tak, to zrównanie Noblisty i anonimowego poety, rocznik 1974, poważną i prawdziwą kulturę naprawdę musiało zaboleć.

Zgoda, sama nazwa „Orda” na milę pachniała zgrywą i literackim kabaretem. Raz, że to przekorny anagram słowa (i tytułu) „Odra”. Dwa, że zabawna aluzja do literackich barbarzyńców, których wyglądano na początku poprzedniej dekady. Intencji projektodawców dodatku ani myślę sprowadzać do samej tylko zabawy, ale zdaje mi się, że między innymi o nią chodziło. W końcu to tylko dodatek, odpowiednik rozrywkowo-kabaretowych ostatnich stron w paru innych pismach literackich, choćby naszego „FA-artowego” Alojza Trompki. Nie chodziło oczywiście o zgrywę dla zgrywy, ale ludyczny sens przedsięwzięcia był dość oczywisty.

Patronowi dodatku, a więc „Odrze”, najwyraźniej zabrakło poczucia humoru. Także zimnej krwi, by stwierdzić, że żart czy nawet kpina również są formą uznania, choćby dla pozycji Nobilisty. Cóż, wedle prawdziwej, poważnej kultury Miłosz należy do rzędu świętości, których – wiadomo – szargać nie nada. Niewykluczone przy tym, że patrona oburzyło coś jeszcze. Skoro poważny i zasłużony miesięcznik użycza swoich łamów i daje pewną autonomię młodym (średniomłodym), to przecież nie po to, żeby żartowali! Powinni być wdzięczni, powinni docenić gest i zachować się stosownie do powagi miejsca, autorytetu kultury wysokiej oraz zważać na społeczną doniosłość literatury.

Cóż, „Orda” utonęła w „Odrze” i jest to bodaj pierwszy tak jaskrawy przejaw konfliktu nie tyle starych z młodymi (średniomłodymi), co dwóch sposób rozumienia kultury i literatury. Wprawdzie potyczek było już bez liku, ale dotąd działy się gdzieś na stronie lub za kulisami. Wygląda na to, że mamy do czynienia z coraz wyraźniejszą polaryzacją, instytucjonalnym rozdziałem na literaturę prawdziwą, wartościową, doniosłą, poważną oraz na tę drugą: błahą, płytką, ludyczną, „młodą”. Pierwsza identyfikowana jest pod względem estetycznym z modernizmem, pod względem problemowym z treściami zwyczajowo uznawanymi za doniosłe, a wspierana przez poważane i zasłużone instytucje życia literackiego. Druga estetycznie kojarzy się z postmodernizmem (choćby Tadeusz Dąbrowski nie wiem jak donośnie poświadczał swoją prawowierność), intelektualnie z wolnymi od poważniejszej refleksji żartami, a instytucjonalnie z tak zwaną młodą literaturą, choć naprawdę wiek i staż pisarski autorów pozostaje sprawą drugorzędną i dlatego lepiej mówić o literaturze peryferyjnej. Przypomnę, jak swego czasu sytuację opisywał Włodzimierz Bolecki: „kultura polska jest do dzisiaj kulturą wyraźnie zhierarchizowaną (…). Jej literackie centrum skupione jest wokół twórczości pisarzy, których nazwisk nie muszę tu wymieniać. Ten kanon wpisany jest w programy szkolne i uniwersyteckie, w podręczniki, syntezy, w zdecydowaną większość książek naukowych, eseistycznych, publicystycznych, w hierarchie życia kulturalnego i publicznego, w rangę opiniotwórczego charakteru najważniejszych czasopism – wyznaczaną np. przez »Tygodnik Powszechny«, a nie, z całym szacunkiem, przez »brulion« czy »Fa-Art« [pisownia tytułów oryginalna]. (…) W tym sensie współczesna kultura polska jest nadal kulturą modernistyczną, na obrzeżach której istnieją oczywiście enklawy postmodernizmu oraz przeróżnych kontestacji, ale których nawet przy największych staraniach nie uda się wyolbrzymić tak, żeby były większe niż są.”

Gwoli ścisłości zauważę, iż czasopismo „bruLion” źle się rymuje z czasopismem „FA-art”, ale można zrozumieć, że z górnej perspektywy dominującej świadomości literackiej oba pisma, jednako peryferyjne, mogą się zlewać ze sobą. Tak czy owak, Bolecki napisał prawdę. Niemniej, prawdą jest również to, że stabilność bliskich uczonemu hierarchii wcale nie świadczy o randze czy niezbywalności pielęgnowanych cnót. Zakonserwowane hierarchie i przenoszone cnoty mają wymiar czysto rytualny – z faktu, ze deklarujemy przywiązanie do nich, dla praktyki społecznej nie wynika absolutnie nic. Miłosz, Szymborska i małe ojczyzny swoje, ale disco polo oraz biesiady w telewizyjnej „dwójce” górą. Znacznie dla życia publicznego mogłyby mieć najwyżej nowe tomy Różewicza. Ale przecież poeta, pomawiany swego czasu o nihilizm, tak naprawdę nigdy nie został do końca zaakceptowany przez obecny establishment. Nawet spowita w melancholijno-elegijną aurę, opakowana w stare fotografie i wartości rodzinne Matka odchodzi (wszak taki wizerunek książki funkcjonował w mediach) nie zmieniła zasadniczo dwuznacznej pozycji tego żyjącego klasyka (choć wystarczyło na Nagrodę Nike). Nie napotykając oporu, zakonserwowane hierarchie same siebie podnoszą do wymiaru metafizycznego, przenoszone cnoty zastygają w tablice wartości, aczkolwiek wszystko to wisi w próżni. Jakże mogłaby odgrywać rolę opiniotwórczą literatura, która nie potrafi wydać sądu nawet w swojej własnej sprawie? „Najważniejsze czasopisma” (w rozumieniu Boleckiego) zostały zluzowane przez tygodniki opinii oraz dodatki książkowe do prasy codziennej. Hierarchie zastąpiło bezmyślne reprodukowanie hierarchii. I co z tego, że każda nowa książka Miłosza z góry okrzyknięta zostanie wydarzeniem? Przecież od nowego poematu samego Miłosza i tak ważniejszy okaże się nowy poemat Papieża. Lub nawet tom wierszy znanego aktora.

Wszystko to nie znaczy jednak, że jesteśmy świadkami przesilenia lub że jesteśmy w przededniu konfrontacji dwóch sposób rozumienia literatury, z których jeden, póki co, dominuje, ale ponieważ utracił żywotność, to będzie wypierany przez drugi, przypuszczający atak z dalekich obrzeży. Polski postmodernizm zastygł w gestach inicjalnych, które bywają wciąż ponawiane i wciąż nie znajdują kontynuacji. Jego dzieła – z małymi wyjątkami – należą do rzędu poronionych, podczas gdy on sam, jako zjawisko, nie potrafi przyjść na świat.

Stąd właśnie stagnacja, stąd wrażenie bezpłodnej repetycji, powielania systemowych, myślowych i artystycznych schematów, stąd poczucie, że życie literackie od dawna drepcze w miejscu. Fakt, że „Orda” utonęła w „Odrze”, choć malowniczy, nie należy do rzędu istotnych, nie jest też żadnym nieszczęściem. Nieszczęściem jest to, że utonęła z powodu żartu. Gdyby nowe produkcje tego biednego Miłosza naprawdę zmielono na drobno, to przynajmniej poległaby za sprawę. Literatury, rzecz jasna.

(2 lipca 2003)

Czytany 8983 razy Ostatnio zmieniany poniedziałek, 24 luty 2020 11:14

Artykuły powiązane

Strona www.FA-art.pl wykorzystuje informacje przechowywane w komputerze w formie tzw. ciasteczek (cookies) do celów statystycznych. Dowiedz się więcej.