Niczego mi proszę pana tak nie żal jak endorfiny czyli Rush minute, piosenka o przyjemności. I na pewno coś o piątkowym wieczorze w herbaciarni na końcu świata albo zaraz za rogiem na końcu ulicy, bo gdzież w końcu mógłby się podziać ze swoimi wspomnieniami i fanaberiami ktoś, kto jak śpiewający bohater piosenki myśli "I wanna be clean but I gotta get high"? Z grubsza już dawno opowiedziałem jaka się w Heligolandzie podczas Rush Minute historia dzieje - „wilk je ciastko” i to jest news niemal tak dobry jak „człowiek pogryzł psa”. Jednak „z grubsza” to od zawsze też wiadomo, jak się dzieje historia - „ludzie rodzili się, żyli i umierali” (no i gryźli psy), więc naprawdę jest o czym mówić tylko wtedy, gdy wchodzimy w szczegóły. Wejście w szczegóły podczas Rush Minute w każdym słowie otwiera nam zaś kosmos. Weźmy na przykład słowo „high”. Bierzemy i tyle naraz mamy w tekście hajów, że nie wiadomo na czym się skupić. Trzeba więc powoli. Nie zapominamy o Rush Minute, a tymczasem pozostająca w temacie piosenka The Weeknd (jednak nie mylcie go proszę z polskim Weekendem; trzeba tylko trochę znać angielski). Zaś z cyklu „nieodparte skojarzenia”: nie sądzicie, że Weeknd ten mocno basowy motyw przy słowach „open your hand” podebrał Jožinowi z bažin?
Euforia towarzysząca zapodaniu sobie w żyłę heroiny trwa ponoć minutę, góra kilka minut. Nie rozwodząc się chwilowo nadmiernie na temat, co konkretnie zapodaje sobie bohater piosenki Rush minute (bodaj pozostawanie „czystym” oznacza wejście w dopalacze, alkohol i seks) - dlaczego tylko minuta tego rauszu, dlaczego tak krótko? Dlaczego nie bez przerwy? Bo istnieją poważne przeszkody natury technicznej i ekonomicznej? Ależ przeszkody należy pokonywać: jeden z członków rodziny Adamsów opanował syntezę alkoholu wewnątrz swojego organizmu i pić już nie musiał. Natomiast pozostałe kłopoty aprowizacyjne, wynikające z nieprzerwanego przebywania w półprzytomnym stanie jednoznacznie wskazującym, rozwiązywał za pomocą hipnotyzowania przebywających w okolicy szopów-praczy, choć - jeśli dobrze pamiętam tę książkę - nie wysyłał ich do sklepu po sprawunki. W każdym razie wynalazca popracował nad swoją koncepcją i był bliski osiągnięcia permanentnej ekstazy, stanu, przy którym minutowy kop nie wydaje się jakoś szczególnie okazały. Od czasów zaś geniusza z rodziny Adamsów, czasów tak odległych, że wprost mitycznych, przemysł endorfinowy rozwinął się znacznie, choć mam wrażenie, że w zupełnie innym kierunku.
Nie słyszeliście o przemyśle endorfinowym? To potężna branża, z wieloma gałęziami, na końcach których siedzą dilerzy i piłują, piłują… OK, dajmy spokój drzwom i gałęziom. Jeśli już do chemii i dilerki przychodzi przyjmijmy jednak, że najważniejsze są endorfiny. Naturalne środki euforyczne i także przeciwbólowe, których produkcję w ludzkim mózgu pobudza choćby śmiech. Warto się chyba zastanowić, dlaczego, skoro to takie proste, dawno wszyscy nie pomarliśmy z przedawkowania.
Ano, nie pomarliśmy, bo hormonalny koktajl, którym naturalnie zalewamy pałę, zawiera także inne substancje, po których chce nam się naturalnie śmiać się i płakać jednocześnie. No przecież wiecie. Co zapewne ma prowadzić do stoickiego spokoju, a przynajmniej względnej równowagi, tak to sobie próbuję przybliżyć i wyobrazić. Miłośnicy wynalazków, chemii oraz piłowania gałęzi wyrazili jednak tę ideę nieco inaczej i nazwali ją speedball. Szczerze nie polecam, jednak jeśli jesteście naprawdę ciekawi, jak to mogłoby działać, a nie chcecie płacić haraczu potentatom przemysłu endorfinowego, zawsze możecie poczytać „Heroinę” Tomasza Piątka jednocześnie słuchając w kółko utworu „Jesteś moją kokainą” Staszka Sojki (fa na na na). Poniżej są pożyteczne linki. Tylko nie przesadźcie z mieszanką, mimo wszystko o wiele ciekawsze efekty daje słuchanie w kółko „Rush Minute” Massive Attack.
Obojętnie czy wyobrażamy sobie stan równowagi jako chodzenie w kieracie przerywane fiestami (wśród nich: piąteczek!) czy jako rozsądne gospodarowanie dostępnymi zasobami zagrożone czarną godziną (która nigdy nie nadchodzi), przemysł endorfinowy, odkąd powstał, ma dla nas propozycje. Branża chemiczna, spadkobierca manufaktur alchemicznych, to co prawda tylko część współczesnego przemysłu endorfinowego, jednak pozostaje w centrum mojej uwagi jako najdłużej istniejąca oraz ważna dla chcącego pozostać „czystym” wilka. Ważna jako negatywne odniesienie. Jakoś tak po stu latach chemicznych eksperymentów na wielką skalę (z legend dość wspomnieć coca-colę, heroinę oraz absynt), około roku 1950 okazało się bowiem, że najbezpieczniejsza jest jednak droga wujka Adamsa. Minus szop-pracz ma się rozumieć. Nie chodzi w tej drodze o sam alkohol, idzie o samodzielne produkowanie endorfin plus możliwość zapełnienia własnej lodówki. Własnym przemysłem zaś endorfiny, jak już była mowa, najłatwiej uzyskać ze śmiechu, no i z bliskości drugiego człowieka. Odnoszę wrażenie, że rozrosła się od takiej polityki branża rozrywkowa w najszerszym słowa tego znaczeniu i spożywcza w nieco węższym. Niestety skutkiem tejże polityki w niedługim czasie dramatycznie zwiększyła się populacja radykalnych ironistów oraz populacja ludzkości w ogóle i gdyby nie pojawiły się postmodernizm oraz tanie środki antykoncepcyjne… A pojawiły się one, bo branża chemiczna z czegoś chciała jednak żyć…
Jeśli wśród czytelników jest jakiś historyk chemii lub zgoła idei, niech się nie skręci ze śmiechu po tych wywodach, nie przeceniałbym ich głębokości, chodzi mi raczej o to, by dojść do kwestii, dlaczego wilk chce być czysty, ale na rauszu, to znaczy uzyskać balans energetyczny na wysokim poziomie nakręcenia i legalnymi środkami. Podstawowa odpowiedź brzmi: na rauszu, bo to przyjemne, a legalnie, bo to przyszłościowe, to znaczy obiecujące bezproblemowe utrzymanie stanu przyjemności na nieco dłużej. Podstawowa odpowiedź jest dla wszystkich, jakąś prawdą jest bowiem, że nielegalne stymulacje naszych osobistych fabryczek endorfin działają zwykle krótko i są dość kosztowne. Ale też niechęć do nielegalu to chyba sygnał, że wilk stał się zwierzęciem udomowionym, choć zapewne z wielką przykrością myśli o sobie jako o psie lub psicy. Rozszerzona odpowiedź, dla wybranych, przynosi konstatacje, że nakręcenie się jest konieczne, by obniżkę nastroju powstałą z dogłębnego rozważania kwestii podstawowych (przypominam: „Jak długo? Jak to wytrzymać? Po co? I czy ktoś mnie kocha?”) czymś zrównoważyć, zaś działalność wilka, w tym dogłębne rozważanie kwestii podstawowych, jest wystarczająco nielegalna, by nie szukać dodatkowych kłopotów z prawem dżungli.
Legalne stymulacje... Ciekawe dlaczego właściwie jedzenie bez ograniczeń nie jest jeszcze prawnie zakazane? I co powiedzielibyście na tezę, że każda substancja w odpowiedniej dawce - odpowiednio małej lub dużej - może dać kopa? Zapewniam was, że to prawda, choć inną prawdą jest, że na przykład sok pomarańczowy daje kopa w jednorazowych dawkach powyżej 2 litrów. A zaś batoniki (product placement required) dopiero w liczbie 50 o łącznej wadze przynajmniej 2,5 kg. Osobno będą reklamowane lody (o smaku beszamelowym, w wiaderkach).
Jeśli jednak wspominać o legalnych używkach, nie można pominąć powietrza - tych, którzy wciągają powietrze, jest bowiem wśród nas najwięcej. Także technika, jaką opanowała ludzkość przy okazji odkrycia powietrza, warta jest, myślę, rozważań. Jest to otóż technika modulowanych abcugów - jak zapewne wiecie, można brać większe lub mniejsze hausty, można to robić szybciej lub wolniej, różne w ten sposób, to jest kontrolując oddech, osiągając skutki. W tym i przyjemność. To przywodzi nas zresztą z marszu do rozważań nad odpowiednim dawkowaniem przyjemności. Niebagatelne możliwości daje w oddychaniu manipulowanie składem powietrznej mieszanki. Koleżeństwo wyprawiające się w wyższe góry z plecakiem, w najwyższe zaś bez butli z tlenem, świeci tu przykładem i całą resztę nurków oraz podduszających się, choćby zwykłym smogiem, pozostawia w cieniu.
Heroina
Kokaina