Czytam także… Gazety z program telewizyjnym? Dzienniki sportowe? Czasopisma motoryzacyjne? Magazyny dla panów? „Gazetę Wyborczą”? Zdarza się, ale najchętniej sięgam po prasę na temat sprzętu hi-fi.
Muszę przyznać – zaraziłem się audiofilią. Dosięgła mnie ta przypadłość już jakiś czas temu, kiedy spróbowałem inaczej skonfigurować swój sprzęt, by dociec, czemu Tales Of Topographic Oceans brzmi tak tragicznie w zestawieniu z innymi płytami ze zremasterowanej serii Yesów. Rozwiązanie zagadki okazało się banalnie proste. Sprzęt akurat nie miał tu nic do rzeczy – to wytwórnia lub tłocznia spaprały sprawę. Ale odtąd tak już mam, że natychmiast strzygę uszami, skoro tylko słyszę, że nie brzmi jak powinno. A po paru miesiącach zorientowałem się, że słucham już nie tylko samej muzyki, bo również sprzętu…
Tu dygresja, bo pomyślałem sobie, że również muzyce należy się parę słów. Ściślej – grupie Yes. Tak się dziwnie złożyło, że nazwa Yes wplata się w historię „FA-artu”. Wprawdzie w redakcji nigdy nie rozmawialiśmy o naszych gustach muzycznych, a jednak… Dawno, dawno temu Kęder w mojej przytomności dorwał się do gitary. I co zagrał? Ano, wiązankę tematów z The Yes Album. Zresztą, o Kęderze nie ma co mówić. Wystarczy zajrzeć do trzeciej części jego Antologii twórczości postnatalnej. O płycie jakiego zespołu tam mowa? No właśnie! Z kolei Nowacki przez długi czas woził w samochodzie kasetę z jedną ze składanek Yesów (Highlights – The Very Best Of Yes wydane przez Atlantic we wrześniu 1993). Prawda, to tylko składak, a w rozmowie wyszło, że Darek nie bardzo orientuje się w zawiłej historii grupy, niemniej twierdził, że słucha z przyjemnością. Poza tym Nowacki uwielbia opowiadać anegdotę o najkrótszej recenzji świata, która akurat ma pewien związek z Yesami. Skoro go czytacie, to musicie znać, więc nie będę powtarzał…
Co z tego wszystkiego wynika? Kto wie, coś może i wynika, wszystkich tedy przyszłych monografistów „FA-artu” proszę o szczególną uwagę: Kęder, Nowacki i Uniłowski reprezentują roczniki, które radioodbiorników i kaseciaków (ja akurat posiadałem radiomagnetofon „Marta”) mogły użyć świadomie dopiero po wybuchu punkowej rebelii. Logiczne zatem, że nasze sympatie muzyczne powinny się wiązać właśnie z punkiem, new wave (nie mylić z nową falą), hard core. Naszymi bohaterami powinni być Syd Vicious i Ian Curtis. Nasz etos powinien określić Jarocin. A skoro Jarocin, to Dezerter, Armia, Siekiera, Moskwa lub – na wypadek, gdybyśmy woleli inną czuprynkę, taką, powiedzmy, na Jacka Podsiadłę – Daab czy Israel. W wariancie mniej radykalnym, bardziej cywilizowanym, światowym, powinniśmy, za przykładem Krzysztofa Vargi, orientować się gdzieś na The Cure, The Colt, Simple Minds i takich tam. Tymczasem nic z tych rzeczy. Dla kogoś, kto woli posłuchać Yesów, punkowy wybuch nie będzie żadnym początkiem, lecz raczej koszmarnym końcem porządnej muzyki. Być może właśnie stąd biorą się różnice między „FA-artem” a innymi pismami naszego „pogolenia”, stąd, że cielęciem będąc, słuchaliśmy kapel innych, niż wypadało. Dlaczegóż to mielibyśmy się zachwycić całym tym „bruLionowym” oharyzmem? Gdyby tak „Świetliki” miały w składzie klawiszowca grającego w stylu Emersona, Wakemana, niechby nawet Tony’ego Banksa, a… to już byłaby zupełnie inna sprawa!
Jak powszechnie wiadomo, progresywna odmiana muzyki hippisowskiej była równie pretensjonalna jak proza bereziaków, programowe eseje Kędera, recenzje Uniłowskiego i stylistyczne upodobania Nowackiego. Pretensjonalność art-rocka przejawiała się, po pierwsze, w podpieraniu się czcigodną klasyką. Po drugie, w wycieczkach w stronę współczesnej awangardy, jazzu, muzyki elektronicznej. Po trzecie, w skłonnościach do popisywania się solówkami. Ale najważniejszy był sam fenomen, niezwykłe spotkanie kultury pop z awangardą, kontestacją i uniwersytetem. I niewykluczone, że był to jakiś wzór uczestniczenia w kulturze, który podświadomie na nas oddziaływał i wciąż oddziałuje. Dość dygresji.
Teraz już będzie o audiofilii i prasie hi-fi. Po prawdzie, to tytułów nie ma tu znowu tak wiele (pism literackich na pewno jest więcej), a w istocie liczą się tylko dwa – „Audio” oraz „Hi-Fi i Muzyka” (oba miesięczniki). Jako zupełny dyletant techniczny, wolę raczej ten drugi. Tym bardziej, że autorzy HFiM nadrabiają oszczędność w dawkowaniu informacji technicznych (od których ja, filolog polski z patentem, odpadam po pierwszym wersie), szczodrze szafując audiofilską poezją. A na poezji to ja się już odrobinę znam. W HFiM ma ona dwojaki charakter. Chodzi, po pierwsze, o opis doznań związanych z odsłuchem sprzętu hi-end (tj. z najwyższej i najdroższej półki). Rzecz wielce intrygująca z estetycznego punktu widzenia, boć idzie przecie o zmagania z… Niewyrażalnym. Po drugie, autorów HFiM cechuje niejaka skłonność do efekciarstwa stylistycznego. Zabawa frazeologizmami to dla nich pryszcz. Możemy więc do woli delektować się kawałkami w rodzaju: „cenowo nigdy nie lokował się na poziomie barszczu”. Wyższa szkoła jazdy to bardziej wyrafinowane tropy, na przykład dzeugma: „Bas-refleks patrzy do tyłu, a księgowy w koszta – z żalem, bo gniazdka kosztowały sporo”. Zdarza się również proza rymowana: „Od jakiegoś czasu bez basu i hałasu filmów nikt nie ogląda. Szkoda czasu i atłasu. A innym pieniądza.” Nawet gdy autorów ponosi retoryczna swada, umieją wybrnąć z sytuacji, która – sądziłby niedowiarek – musi się skończyć katastrofą: „Spartańskie matki mawiały swoim synom »Wracaj z tarczą lub na tarczy«. Gdyby [głośniki] SS-LA500ED były spartańskimi bliźniętami jednojajowymi wolałyby pewnie zapaść się pod ziemię, niż pokazać się matce na oczy.”
Nie ukrywam, że mam tu swojego ulubieńca. Mariusz Zwoliński lubuje się w porównaniach, ale jakże niebanalnych. Choćby to cudeńko: „cały proces pochłania tyle energii, co średniej wielkości okręg administracyjny w Mongolii”. Albo tak – krótko i dosadnie – „kolor czarny jak myśl kata”. Cytuję i zastanawiam się, który z krytyków literackich potrafi równie efekciarsko obracać języczkiem. Ku uciesze PT publiczności. Ja wiem, możemy się pochwalić Pilchem, możemy się pochwalić Kuczokiem, ale pytam o krytyków, nie pisarzy. I przychodzi mi do głowy tylko jeden Nowacki. Co oznacza, że aby uratować honor cechu, musiałem sięgnąć po ostateczny argument…
A do tego wszystkiego mamy kredowy papier, fajne zdjęcia w full kolorze i tylko mnogość reklam odrobinę drażni, nieprzejednanym dając asumpt do podejrzeń, że czasopismo najchętniej i najlepiej pisze o produktach tych firm, które najwięcej wykupują ogłoszeń. Ale ogólnie – bierzemy do ręki taki miesięcznik i natychmiast mamy wrażenie, że ocieramy się o jakiś inny, lepszy, bo bardziej wyrafinowany światek…
I oto pewien czytelnik opowiada w liście do redakcji, jak udał się do sklepu z zamiarem posłuchania amplitunera do kina domowego firmy Yamaha. Sprzedawca postanowił jednak nawrócić go na stereofilię, więc po Yamasze („Prawie to samo, co u mnie w domu, czyli jakby ktoś lał wodę do wanny” – jak widać, stylistyczna swada udziela się czytelnikom) zaprezentował coś zupełnie innego: „Po trzech minutach wiedziałem, że kocham stereo, po pięciu że nienawidzę wzmacniaczy AV. Na drugi dzień Shearne [chodzi o wzmacniacz stereo John Shearne Phase 2 za ok. 4 kzł] już grał u mnie w domu.” A teraz najlepsze: „Wspomniałem w pierwszym liście, że lubię Depeche Mode, Madonnę, a na tym wzmacniaczu nie da rady tego słuchać.” Okazuje się, że porządny sprzęt nie tylko poprawia brzmienie, przyczynia się do komfortu odsłuchu, ale również koryguje gusta muzyczne. „Te i podobne płyty podarowałem swojej dziewczynie, a zasięgnąwszy opinii »słynnego« sprzedawcy kupiłem płytę Johna Scofielda. Dead Can Dance już miałem.” Tak stoi w liście – niczego nie zmyśliłem, naprawdę. Czy któryś z krytyków literackich może pochwalić się podobnym osiągnięciem wychowawczym?
Prawda, że u nas trudniej. No bo jakby to szło? Wspomniałem, że lubię Sapkowskiego i Grocholę, ale gdy zacząłem studiować polonistykę, to te i podobne książki podarowałem młodszemu rodzeństwu, a sam po przejrzeniu bloga kumple kupiłem sobie dzieła zebrane warszawskich neolingwistów, zaprenumerowałem „Ha!art” i wysłałem zamówienie do PDW? No, to już byłaby historia nie z tej ziemi, fantasy i proza kobieca w jednym, coś jak seks na wypchanym jednorożcu lub postawienie w rok domku jednorodzinnego przez cokolwiek roztrzepaną, niezrównoważoną emocjonalnie, a na dodatek skromnie uposażoną niewiastę.
Warto jednak zwrócić uwagę, że środowisko audiofilów to swoiste getto. Złotousi dobrze wiedzą, że ich pasja wielu wydaje się czymś dziwnym, że są społecznie naznaczeni. Jeśli kupimy telewizor za kilka tysięcy, to w porządku. Jeśli zafundujemy sobie i rodzinie wakacje pod piramidami, nikt nie piśnie słówka. Ale jeśli te same pieniądze wydamy na klocek, który służy wyłącznie do słuchania muzyki, a w dodatku nie trzyma dizajnerskiego fasonu, to nasza luba będzie nabzdyczona co najmniej przez miesiąc, a znajomi ukradkiem będą się pukali w czoło. Mimo to audiofile trzymają fason. Potrafili się skrzyknąć, potrafili stworzyć własne środowisko, stosujące się do norm, jakie sami między sobą ustalili. I tak sobie myślę o miłośnikach literatury, o tych wszystkich, którym nie wystarcza to, co aktualnie na topie. Nieprawda, że jest nas mało. Ale jest prawdą, że wstydzimy się swojej pasji. Że sami siebie uważamy za ułomnych. Zakładamy, że i tak nam się nie uda, że i tak nas przekrzyczą, że wyśmieją. A ponadto w tym roku znowu nas pominą przy nominacjach do Nike. Tymczasem wystarczyłoby tylko mieć dość wewnętrznej odwagi, by powiedzieć głośno – nie dla hucpy, ale dlatego, że naprawdę w to wierzymy – że „Zielona Sowa” ważniejsza od „Archipelagów”, Legnica od Pegaza, Hamkało od Miłosza. To mogłoby być dość, żeby dorosnąć.
Tak, imponują mi audiofile…
(1 grudnia 2003)