czwartek, 01 lipiec 2004 10:38

Mój grabarz Igor

Napisane przez Krzysztof Uniłowski
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Mniej więcej raz na kwartał bywalcy literackiego grajdołka przerzucają się plotką o zgonie kwartalnika „FA-art”, internetowego wydania „FA-artu”, środowiska „FA-artu”, a niekiedy – wszystkiego naraz. Jak wiadomo, w każdej porządnej plotce tkwić musi ziarnko prawdy. Cóż, w toku organizacyjnych przetasowań poślizg w wydawaniu kolejnych edycji papierowego „FA-artu” mocno się wydłużył. Pokażcie mi jednak czasopismo literackie, które funkcjonuje bez żadnych kłopotów i poślizgów. Tylko „Pogranicza” Ingi Iwasiów robią za wyjątek, co to potwierdza regułę.

Jedno trzeba podkreślić: wieści o naszej śmierci rodzą dość zaskakujące owoce. W swojej dość długiej historii „FA-art” chyba nigdy nie był tak komplementowany, jak przy takich właśnie okazjach. Ani się człowiek obejrzy, a mija kolejny kwartał, więc pewnie znowu ktoś w sieci odgrzeje wiadomą plotkę. A za newsem gonią komentarze. Nie powiem, żeby było ich zatrzęsienie, ale za to wszystkie bardzo miłe. Szkoda, fajna była gazeta, lubiłem (-am) poczytać… Tak to mniej więcej leci. Ponoć w światku literackim (ostatnio zwanym niszą) odsetek ateistów większy niż w całym społeczeństwie, a tu proszę – wygląda jakby te komentarze pisali sami tylko wierzący w życie pośmiertne i w związku z tym obawiający się, że spod wieka trumny możemy nasłuchiwać, co takiego szepcą w żałobnym kondukcie.

Pewnie, że trudno o szczerość w księdze kondolencyjnej. Uprzejme wpisy świadczą najwyżej o dobrym wychowaniu żałobników, niekoniecznie zaś o tym, co naprawdę o nieboszczyku mniemają. I choć domniemanemu nieboszczykowi miło się to wszystko czyta (zapewniam!), to przecież i on rytualnych pochwał nie weźmie na serio. Pośród płaczek znalazła się wszakże grupka, która zasługuje na wyróżnienie – to chłopaki z czasopisma „Ha!art”. Prawdziwym zaś przodownikiem okazał się Igor Stokfiszewski, który wieść o tym, że „FA-art” nieodwołanie się skończył, rozgłaszał po wielokroć. I w różnym miejscach. Zainteresowanych odsyłam nie tylko do macierzystego pisma Stokfiszewskiego, ale także do jego wypowiedzi na krytycznoliterackim forum dyskusyjnym literatorium.pl. Co prawda kilka miesięcy temu forum opustoszało niczym Forum Romanum wiosną średniowiecza, lecz teksty pozostały. Jako te ruiny…

Można również sięgnąć po wciąż najnowszy, choć ździebko już przeterminowany numer „Studium”. Pod pretekstem recenzji z antologii tekstów krytycznoliterackich, jaką wspólnie z Nowackim niżej podpisany był zredagował, Stokfiszewski zamieścił tam już nie mowę pogrzebową, lecz prawdziwy elaborat. Tekst długi, ale jego właściwy sens można ująć krótko: wy jeszcze nie wiecie, że gdy nastał Stokfiszewski, bezpowrotnie umarli Nowacki z Uniłowskim. Co do losu Kędera, to zgaduję, że Stokfiszewski i ten przypadek uznał za beznadziejny. Ostaszewskiemu na razie gardło darował, ale za to we wciąż najnowszym numerze „Ha!artu” (choć przecież… patrz wyżej) kazał mu się gęsto tłumaczyć z porażki FA-artowego projektu literatury, a już postmodernizmu w szczególności.

Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że pogrzeb, jaki urządza nam Stokfiszewski, jest innego rodzaju. Nie chodzi bowiem o to, czy „FA-art” się ukazuje i czy regularnie, lecz o to, że czas „FA-artu” przeminął – o czym uprzejmie, acz donośnie powiadamia zainteresowanych bezlitosny(-a) Igor-Atropos. Przeminął, bo przekwitła lansowana w „FA-arcie” koncepcja postmodernizmu, ta zaś przekwitła, bowiem była koncepcją źle skalkulowaną i w naszych warunkach klimatycznych żadnych trwałych owoców wydać nie mogła. Trzeba więc ogrodnikom z „FA-artu” podziękować i niechaj czym prędzej ustępują grządki…

Igor Stokfiszewski powiedział, co wiedział – i dobrze. Wiadomo, że programy literackie często wykuwają się w dyskusji, a jeśli Stokfiszewski akurat nas raczył wziąć za negatywny punkt odniesienia, to powiedziałbym, że jest to całkiem spory komplement. W tej branży chyba jeden z największych.

Niepokoi mnie tylko, że mowa pogrzebowa Stokfiszewskiego rozciągnęła się na całą serię wystąpień. Podejrzewam, że długaśny tekst ze „Studium” również nie zamyka sprawy. A w takiej sytuacji trudno, bym, truposz, ciężko nie westchnął: Czemu ty dręczysz mnie, synu grabarza! Świeże teksty przynosisz na mój grób… Być może nie będzie rzeczą zbyteczną wyjaśnić, że w ostatnich zdaniach parafrazuję tekst pieśni sprzed lat, przy której przyszły Parnas Bis zdzierał sobie gardła podczas szkolnych wycieczek. Niby oczywiste, ale w końcu w najnowszym „Ha!arcie” Wojciech Giedrys zachwyca się stylem Sieniewicza, dając za przykład fragment Czwartego nieba, który akurat jest… parafrazą jednej z najbardziej znanych piosenek Kaczmarskiego. Dość jednak tego przypisu. Wracam do mojego ulubionego grabarza, czyli Stokfiszewskiego.

Częstotliwość, z jaką Igor Niezłomny zapewnia o śmierci „FA-artu”, każe podejrzewać, że nie chodzi tu o żaden komunikat. Stokfiszewski zachowuje się tak, jakby zaklinał rzeczywistość licząc, że na koniec wszyscy zaczną wtórować jego katarynce, jeśli tylko dostatecznie długo będzie kręcił korbką.

I dopiero w tym miejscu cała sprawa robi się ciekawa. Intryguje mianowicie, do czego Stokfiszewskiemu potrzebna śmierć „FA-artu”? Wygląda na to, iż dopóki siebie i wszystkich wokoło nie przekona, że fa-artowcy leżą pokotem i żaden nawet palcem (o głowie nie wspomnę) nie ruszy, dopóty sam… No właśnie, co?

„FA-art” to temat – przyznają Państwo – taki sobie, za to Igor Stokfiszewski… Ho, ho! Spróbujmy zatem i na początek przyjrzyjmy się świadectwu naszego domniemanego zgonu. Jak się rzekło, Stokfiszewski powiada – nie bez racji – że w „FA-arcie” postmodernizm był pojmowany w ramach myślenia ukształtowanego przez tradycję awangardową i tym samym włączany w ewolucyjny ciąg literatury nowoczesnej. Dlaczego jednak takie stanowisko funta kłaków niewarte i dlaczego prowadziło prostą drogą do nieuchronnej porażki? Igor-Wyrocznia prawi tak: „W aksjologicznej próżni fa-artowcy przywołują myślenie wartościami. I na tym przegrywają”. Igor-Bystrzak dodaje, że fa-artowców cechuje nieznośny paternalizm, czego przejawem sugestie, „że niedobrze dzieje się w państwie polskim, bo nagrody zgarnia Pilch z Tokarczuk, a nie na przykład śp. Mirkowicz. Co jest ani prawdą ani nieprawdą. Po prostu sobie jest. I na tym polega nowa ideologia.”

Trochę papieru w życiu zaczerniłem, także w „FA-arcie”, ale ufam, że nigdzie nie dałem powodów do posądzeń, jakobym widział problem w tym, kto i jakie dostał nagrody. Problemem życia literackiego (i nie tylko literackiego) jest za to kwestia, kogo i jak czytamy. Ponieważ świadectwem naszych lektur bywają również nagrody, niekiedy warto przyjrzeć się im bliżej, ale też właśnie z takiego tylko powodu.

Co zabawne, dla Stokfiszewskiego, przyznającego się do jakiejś dziwacznej odmiany pragmatyzmu, notowania na literackiej giełdzie okażą się szalenie istotne. Nic dziwnego, bo unieważniwszy wszystkie inne skale oraz miary, musiał pozostać z samą tylko listą bestsellerów w ręku. Posłuchajmy, co głosi Igor-Kaznodzieja: „bodaj najbardziej wartościową perspektywą intelektualną jest jednak postawa pragmatyczna. Pozwala ona przede wszystkim na uniknięcie podejrzeń o literacki fundamentalizm [to o nas, fa-artowcach – dop. mój], a z drugiej strony na budowanie krytycznej i kulturotwórczej pozycji w oparciu o zasady instytucjonalne i moc jaką daje swobodne korzystanie z dowolnych dyskursów zależnie od ich skuteczności w osiągnieciu tego czy innego celu.. Próżnia aksjologiczna stała się faktem. (…) Skuteczna retoryka jest takim samym argumentem w tej bitwie, jak najcięższe dzieło [sic! choć zgaduję, że powinno być »działo« – dop. mój] interpretacyjnego argumentu. Wojna instytucji trwa. Fortuny się rodzą, fortuny umierają”.

Litości, jakie znowu fortuny! Na rynku i giełdach kultury popularnej literatura wiedzie żywot suchotnika. Że raz do roku literacki światek ożywia Nagroda Nike, że laureatom, nominowanym oraz gościom świecą wówczas w oczy telewizyjne kamery, to nie powód, żeby od razu od tych błysków oślepnąć i zgłupieć. A może chodzi o potentatów na polskim rynku literatury pięknej, o Wydawnictwo W.A.B., Wydawnictwo „Znak”, Wydawnictwo Literackie albo Wydawnictwo Czarne? Cóż, wszystkie te oficyny można by nazwać majorsami, ale tylko z perspektywy takiego wydawnictwa jak, nie przymierzając, zaprzyjaźniona z ha!artowcami „Krakowska Alternatywa”. A może chodzi o przepustkę do historii literatury? Zwyżkują akcje tego, kogo Przemysław Czapliński wymieni w którymś ze swoich przewodników czy kalendariów? W każdym razie wyraźnie widać, co jest stawką tej przedziwnej, niby pragmatycznej, gry: wzmocnienie pozycji własnej oraz powołanych przez siebie instytucji, przejęcie lub przynajmniej zneutralizowanie innych. Taki pragmatyzm do niedawna nazywano dużo prościej – robieniem kariery. Pewnie, że można i tak. Czasy takie, że warto spróbować swoich sił jako makler, niechby na giełdzie literackiej. Modnisiom w czerwonych szelkach wypada jednak zwrócić uwagę, że tak naprawdę wcale nie jest istotne, kto dokonuje transakcji. Liczy się, kto trzyma kapitał. Kapitał, o zgrozo, ideologiczny (nawet w warunkach domniemanej aksjologicznej próżni). Tymczasem w ramach projektu szumnie nazwanego pragmatycznym Stokfiszewski ma do zaproponowania ledwie urok własnej retoryki (w tym pisanie z pominięciem reguł interpunkcji) plus zestaw rozmaitych bajerów: a to na roczniki siedemdziesiąte, a to na rzeczywistość, na postneolingiwzm, na avant-pop, liternet, Haydena White'a czy Jana Sowę.

Trzymając się kurczowo aksjologicznej próżni, Stokfiszewski ze skutecznego działania czyni wartość jedyną. Mało tego, ponieważ działanie skuteczne sprowadza się tu w istocie do oddziaływania (na innych – miarą naszego sukcesu jest, że inni mówią o tym, iż odnieśliśmy sukces), ostatecznie okazuje się ono rodzajem wmówienia. O wszystkim bowiem rozstrzyga to, czy inni uwierzą w moją wersję wydarzeń, w moją opowieść. Pragmatyzm Stokfiszewskiego jest w istocie rodzajem sofistyki dla ubogich: ty masz swoją rację, ale i ja mam swoją; ten z nas na swoim postawi, kto innych zdoła do siebie przekonać i jego racja będzie na wierzchu, a ta druga nie będzie już miała znaczenia…

W sporze sofistów z Sokratesem/Platonem sam staję po stronie tych pierwszych. Wiadomo, że postmodernizm pisze się z Gorgiasza. Tyle że świat sofistów nie jest wcale żadną aksjologiczną próżnią, ale raczej rodzajem aksjologicznego kłącza, bezliku splecionych ze sobą norm, kodeksów i tablic. Owszem, to my tworzymy wartości, ale za to tworzymy je w każdej chwili, podejmując każdą, najbardziej nawet błahą decyzję. Jeśli zaś wartości odpowiadają na nasze potrzeby, to sprawą kluczową będzie określenie tych potrzeb. Określenie, a nie wmówienie. Sofista nie będzie więc wzdragał się przed pytaniem, jakiej ludzie filozofii czy jakiej Polacy literatury naprawdę potrzebują. Współczesny sofista co najwyżej pytanie przeformułuje: nie mówmy o ludziach i Polakach, porozmawiajmy o tym, czego ja, a czego ty potrzebujesz. I pytanie najważniejsze: dlaczego każdy z nas właśnie taką, a nie inną filozofię i taką literaturę uznaje za potrzebną? To ostatnie jest istotne dlatego, że odróżnia naszego sofistę od book-dżokeja, usiłującego przekonać, że właśnie ta książka jest towarem pierwszej potrzeby, bo wyróżniono ją Paszportem „Polityki” albo nominowano do Nike. Odnoszę tymczasem wrażenie, że w oczach Stokfiszewskiego różnica między Gorgiaszem a specem od reklamy zupełnie się zatarła.

Jeśli jest prawdą, że w „FA-arcie” projektowano postmodernizm jako rodzaj awangardy po awangardzie, to działo się tak z wielu powodów. Wśród nich wcale nie najmniej ważnym był ten, by uniknąć pułapki aksjologicznej próżni, a przede wszystkim – nie zapędzić w nią literatury. Nie można więc było uzależnić jej wartości od tego wyłącznie, czy się okaże poręcznym narzędziem dla osiągania jakichś tam, jakicholwiek, zupełnie dowolnych (bo określonych tylko przez użytkownika), ale zawsze zewnętrznych względem jej samej korzyści. Aby tego uniknąć, należało przynajmniej w pewnej mierze pozostać przy literaturze jako wartości dla siebie. I właśnie tradycja awangard przydawała tu się znakomicie.

Z kolei Stokfiszewskiemu zapachniało to literackim fundamentalizmem, teoretycznym terrorem, nadętą przemową ex cathedra, postmodernizmem na pół gwizdka, niedostatkiem odwagi, by raz na zawsze odciąć pępowinę, jaka nas łączy z modernistycznym łożyskiem. Wszystko to razem „FA-art” skazało jakoby na obumarcie. Być może. Nie wiem tylko, czy tak naprawdę jest się do czego wyrywać. Wcale mi się nie podoba ów nowy, wspaniały świat, jaki Stokfiszewski sobie umyślił: świat rzekomego pragmatyzmu, w którym top-listy byłyby miarą wszechrzeczy. Nie podoba mi się, bo wiem, że to wcale nie Stokfiszewski w takim świecie będzie zwycięzcą, że śni on i upaja się snem o jakiejś giełdzie-molochu, wizji wyjętej żywcem z jakiegoś science fiction.

eśli więc „FA-art” jest martwy, to tylko z perspektywy wyśnionej przez Igora-Prawodawcę utopii. Pełna zgoda, ja akurat w jej granicach rzeczywiście nie widzę dla siebie miejsca. Ale ponieważ chodzi o utopię, to jakoś nie potrafię się przejąć swoją śmiercią. Nie zamierzam dobijać się do bram takiego życia. Co tu gadać, jeśli symbolem literackiego postmodernizmu naprawdę miałoby być Imię róży i temu podobne książki pokupne, to cały ten kram Stokfiszewskiemu chętnie odstąpię. Dzieła Sławomira Łuczaka i Sławomira Shuty dorzucę gratis, w pakiecie. Zostanę przy tym, co cenię: przy literaturze, która po awangardzie dziedziczy jej komplikacje, lecz wykorzystuje tę poetykę, by się uwolnić od awangardowych i, szerzej, nowoczesnych iluzji. Choć nie są to książki z listy bestellerów, to całkiem sporo w nich do wyczytania. Tuszę, że w grobie, nad którym czuwa Igor-Anioł Stokfiszewski, na lekturę nie zabraknie mi czasu.

(1 lipca 2004)

Czytany 10724 razy Ostatnio zmieniany poniedziałek, 24 luty 2020 10:43

Strona www.FA-art.pl wykorzystuje informacje przechowywane w komputerze w formie tzw. ciasteczek (cookies) do celów statystycznych. Dowiedz się więcej.