Felietoniści
Skąd wiemy, że poezja jest do narządu wydalniczego? Stąd, że to wiemy. Wierzę, bo wiem (Wittgenstein). I jeszcze raz Wittgenstein: „Głównym powodem, dla którego Moore przyjmuje, że nigdy nie był na Księżycu, jest to, że nikt nie był na Księżycu i że nie mógłby się tam znaleźć; wierzymy temu na podstawie tego, czegośmy się nauczyli”.
Co za dziwna przygoda! Mówię wam! Dowiedziałem się wczoraj, że nie jestem jedynym poetą na tym świecie! Docierały do mnie pogłoski, że już kiedyś, wcześniej, dawno, dawno temu, pisano jakieś wiersze. Ale przecież nie było to tak konsekwentne, tak celowe, tak zorganizowane, jak w moim przypadku.
W „Gazecie Wyborczej” (28-29 stycznia 2012) obszerny blok poświęcony cyfryzacji archiwów kulturalnych i udostępnieniu tychże eterycznych dóbr via internet i non profit. Chodzi o wszelką produkcję kulturalną, tak wizualną, jak audialną czy literacką. Problem stanowią prawa autorskie i dziennikarz, Roman Pawłowski, zwraca się do ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego z kilkoma pytaniami dotyczącymi możliwych scenariuszy rozwiązania tej zawiłej kwestii.
„(...) Drukują: technika pamięci natychmiastowo / Zautomatyzowana, czy życzysz sobie nieprzeciętnego daru / Obserwacji, czy chcesz złe nawyki obrócić w dobre, / Rozwinąć w sobie entuzjazm, przyjacielskość, osobowość? / Kup książkę.”
Nawet się nie przyznaję, że jestem jakimś tam autorem. Najbliższa okolica nic nie wie o mojej fatalnej sytuacji. Wieczorami przemykam się po mleko i zapałki. Sztuczny wąs zdobi moją fizjonomię. Atrament/autré monde.
Zakładam naiwnie, że czytelnik wie, czym takim jest owa Mekka i Medyna filologów – Wydawnictwo Zakład Narodowy im. Ossolińskich. Czym natomiast jest Encyclopaedia Britannica, której to wydawca zapowiedział właśnie w marcu br. zwinięcie drukarskiego interesu i migrację do internetu? Rzekłbym, iż resztą. Tłoczone dwadzieścia dziewięć grzbietów tego zdumiewającego dzieła ludzkiej myśli sygnalizuje swą obecność w gabinecie każdego szanującego się anglosaskiego pisarza. W 46. tomie amerykańskiej mutacji owego 250-letniego mastodonta (The Anglo-American Cyclopaedia, 1917; skądinąd wspaniała ta księga nigdy aż tylu tomów nie miała: nie miała ani jednego, jako że wzmiankowane dzieło nie opuściło świata platońskich idei) Bioy Casares znalazł tajemnicze hasło: „Uqbar”.
Konrad Góra: Dzień został w nocy. Wiersze miłości i z nienawiści. Wydawnictwo papierwdole – Katalog-Press. Ligota Mała – Dùn Èideann, 2021.
Dominik Bielicki: Pawilony. Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2017, ss. 52.
Co to wszystko ma wspólnego z tomem Alojz Trompka prezentuje polemiki, wąsy i piosenki? Otóż poszukiwanie formy głupocoodpornej, któremu się na przełomie lat 80. i 90. XX w. oddawałem, przywiodło mnie w pewnym momencie do pomysłu wykorzystywania „na poważnie” tych tekstów, które czytelnicy już mogą znać, by je modyfikować w celu własnym, zwykle nieco odmiennym od pierwotnego.
Obojętnie czy wyobrażamy sobie stan równowagi jako chodzenie w kieracie przerywane fiestami (wśród nich: piąteczek!) czy jako rozsądne gospodarowanie dostępnymi zasobami zagrożone czarną godziną (która nigdy nie nadchodzi), przemysł endorfinowy, odkąd powstał, ma dla nas propozycje.
Najwyższy chyba czas wyjść z przepowiedni Wróżki Wokalistki w „Paradise Circus” i wrócić do życia. W Heligolandzie jest to życie poniekąd pokątne, co nie znaczy że pozbawione dynamiki i nawet - w niewielkim zakresie - zwrotów akcji. Nim jednak zaczniemy rozglądać się za sposobem na zwiększenie sobie poziomu endorfin, trzeba jeszcze o poczuciu winy, które pojawia się ponoć u tych, którzy kochają najbardziej.
Jak co rano zaparzyłem sobie kawę, zjadłem drożdżówkę, potem zapaliłem papierosa i zacząłem przeglądać gazetę, a wtedy dotarło do mnie, że dziś, 26 kwietnia, przejdzie przez Kraków Marsz Tolerancji. To znaczy, niby już o tym wiedziałem, bo pewne zacne katolickie stowarzyszenie (nazwę przemilczę) ładnych parę dni wcześniej oplakatowało całe miasto, przestrzegając przed zalewem „homoseksualnego barbarzyństwa”
Mój drogi „Dzienniczku”!
Mija drugi tydzień, odkąd na Twoich łamach – jak sam podnosisz – wre Debata o stanie krytyki literackiej. A jest to, jak słusznie zauważyłeś, stan wszechstronnego upadku. Tyłek zbity z każdej strony. Z taką wyrazistą diagnozą trudno się nie zgodzić, tedy nie pozostaje mi nic innego, jak westchnąć cichutko i przyznać, że – istotnie – nie masz teraz prawdziwej krytyki na świecie. Ostatni znam jej przykład w krakowskim powiecie. Tam żył Wyka Kazimierz, jego uczeń, Błoński. Mówiono o nich…
Dawno, dawno temu, jeszcze przed wakacjami, w kioskach pojawił się nowy dziennik pod oryginalnym tytułem „Dziennik”. W tych odległych, pionierskich dniach właścicielom i redaktorom nowej gazety zależało, by zdobyła ona sobie renomę poważnej gazety, skutkiem czego na jej łamach można było znaleźć dział kulturalny, a w nim recenzje z książek literackich.
Jakiś czas temu był sobie etos, podług którego psim obowiązkiem pisarza (artysty, eseisty, krytyka, teoretyka – to nie ma znaczenia) było wykazywanie, że sprawy są dużo bardziej złożone niżby się zdawało na pierwszy rzut oka. Nie chodzi więc wcale o to, aby objaśniać, symplifikować, redukować, porządkować, ale wręcz przeciwnie – należy pokazywać, że nie ma żadnego zbioru reguł i zasad, żadnych tablic czy klasyfikacji, w ramki których dałoby się upchać nasze doświadczenia.
Podobno w wyborach parlamentarnych głosy młodych ludzi jedynie w dość umiarkowanym stopniu odbiegały od ogólnych wyników. Z wyborów jednak wzięliśmy i tę naukę, że od wyników ważniejsze sondaże. W końcu to te drugie określają te pierwsze. Wedle zaś sondaży, polska młodzież zwróciła się zdecydowanie na prawo czy nawet, że tak powiem, na zdecydowane prawo…
Nie ma co ukrywać: przez trzy lata, licząc od chwili wydania oraz spektakularnego sukcesu Wojny polsko-ruskiej…, na czytelniczych forach dyskusyjnych Dorota Masłowska robiła za kreaturę z czarnego snu miłośnika współczesnej prozy.
W pierwszych słowach mego felietonu pragnę zapewnić, że nasz redakcyjny kolega, Dariusz Nowacki, jest osobą pełnoletnią. Jeśli przed kilku laty zdecydował się pisać do wysokonakładowych gazet, to na pewno zdawał sobie sprawę z kłopotów, jakich mu przysporzy taka decyzja. Nie potrzebuje też Nowacki adwokata. Będąc osobnikiem biegłym w czytaniu i pisaniu, sam potrafiłby wyłożyć swoje racje.