Dobrze, a nawet entuzjastycznie przyjęta przez grono młodszych krytyków druga książka Dominika Bielickiego warta jest zainteresowania nie tylko z powodu owego entuzjazmu oraz sposobów podbudowania go argumentami i teoriami. Pawilony wydały mi się książką ciekawą, bo przedstawiającą realia dekad przed przełomem wieków i pierwszych kilkunastu lat XXI w. w sposób nieoczywisty czy nawet zaskakujący – choćby dlatego, że pobrzmiewa w książce nuta nostalgii. (Czy nostalgia jest prawdopodobna już po paru latach? Tak szybko?) Mało jednak i tego, wydaje się, że książka traktuje coś, co wciąż z chęcią określamy „twardą rzeczywistością”, jak interaktywne muzeum.
Budowa takiego muzeum w twardej rzeczywistości jest wielką, trudną i czasochłonną sprawą, jednak – co do zasady – już po powstaniu historia budowy nie zajmuje zbytnio zwiedzających, a przynajmniej nie tak, jak eksponaty. Mnie, choć książka Dominika Bielickiego powstała zapewne z mniejszym mozołem, historia budowy też nie będzie zajmowała, bo naprawdę interesujące wydaje mi się rozważenie innej kwestii. Skąd mianowicie pochodzą, kim są przybywający do owego muzeum teraźniejszości goście.
Najpierw jednak o nostalgii w Pawilonach – nieco ironicznej mimo wszystko, bo choć trudno jednoznacznie stwierdzić, że autor naśmiewa się, „kręci bekę” ze wszystkich eksponatów i zaistniałych w związku z nimi sytuacji, to nie sposób oprzeć się wrażeniu, że przy ich opisywaniu błąka mu się pod nosem uśmiech. Sytuacje, w które wrzucają czytelnika kolejne wiersze, wydają się zwykle lekko absurdalne, a ze swobodą opowiadają o nich postaci, o których niemal natychmiast wiemy, że są nieco odklejone, przebywają w swoim świecie – może jedynie z tunelowym połączeniem z resztą zjawisk powszechnie uważanych za obecne i istniejące. Opinie tych postaci trudno przypisywać autorowi, on, zdaje się, woli pozostawać w pozycji dystansu, prawie nie komentuje i nie ocenia – jeśli już w ogóle doszukiwać się w pojawiającym się w wierszach „ja” głosu autora.
Mimo to zestawienie wybieranych punktów i obiektów obserwacji coś może o obserwatorze powiedzieć. Bodaj głównie interesują go przedmioty i narracje spoza dziś głównego – oficjalnego czy komercyjnego – nurtu przedmiotów i narracji, by nie rzec, że interesują go resztki dawnych mainstreamowych opowieści. Takimi resztkami bowiem są i Keczup marki Włocławek (to tytuł wiersza, ale i dobrze sobie radzący obecnie na rynku produkt, choć z inną recepturą i produkowany w innym niż Włocławek mieście; w okolicach 2012 roku wdzięczni konsumenci usiłowali ratować stary zakład), i pacynka Kermit (to także tytuł wiersza), bohater dzieciństwa całego pokolenia, obecnie na emeryturze. Resztek narracji jest pełne pomieszczenie po wypożyczalni kaset wideo (Beverly Hills), jest ich pełen Dom handlowy, przodek centrów handlowych, a po prostu są nimi, resztkami pewnej narracji, Pawilony z tytułu książki – gminne czy osiedlowe sklepy lub magazyny, standardowe budynki z białej cegły. Jedne i drugie, domy handlowe i pawilony, kiedyś masowo budowane, wciąż można odnaleźć i obejrzeć, choć już nie rzucają się w oczy.
Wydaje się, że bez trudu można przyporządkować do kategorii „resztek dawnych mainstreamowych narracji” większość opowieści i związanych z nimi przedmiotów, które w książce wystąpiły. Czytelnik co prawda z pewnym trudem na to przystaje, gdy w grę wchodzą uczucia rodzinne (na przykład w wierszach Polityka, Liść, Dziadek Mietek) i stąd chyba moje uwagi o swego rodzaju nostalgii i uśmiechu pod nosem obserwatora, a nie po prostu kpinie. Poza wszystkim jednak, czy podczas zwiedzania muzeum, o którym więcej za chwilę, mamy ochotę na kpiny? Prędzej ogarnie nas zaduma nad losami przemijających rzeczy, spraw i ludzi.
Zbiór wspólny miejsc, które wystąpiły w wierszach, nazwałbym decentrum, czyli niekoniecznie peryferiami. W sensie geograficznym książka wskazuje na centralną Polskę i Stany Zjednoczone (co sugeruje choćby tytuł wiersza Stiwy jobsy, ale i co widoczne, gdy się już potrudzić i na przykład sprawdzić, gdzie występuje Lasówka niebieska z wiersza CEO, wiersza skądinąd sklejonego chyba z fabuł filmów), a wszystko to odsyła do nieczęsto już dziś przywoływanej narracji pod nazwą „amerykanizacja”. Czy trzeba przypominać, że amerykanizacja była niebezpieczna za PRL–u, a potem już nie? Wspominającym PRL z drugiej ręki może warto to przypomnieć, choć nie mam wspominania z drugiej ręki nikomu za złe. Rozumiem mechanizm, niektórzy z moich rówieśników z roczników 60. czasem wspominają lata „za Gomułki”, choć przecież ledwie się wtedy urodzili.
Kwestia resztek dawnych mainstreamowych narracji nie sprowadza się jednak w omawianym tomie do wciąż widocznych materialnych resztek PRL–u. Ani nawet, jak w wierszu Perelman, do rozwiązywania problemów Perelmana, przez kogoś, kto – gdy był matematykiem – „rozwiązał problem Poincarégo”, a precyzyjniej – udowodnił hipotezę Poincarégo, rozwiązując jeden z tak zwanych problemów milenijnych. Nawiasem mówiąc – stało się to w 2002 i 2003 roku, co oficjalnie potwierdzono kilka lat później i za co jeszcze kilka lat później przyznano Grigorijowi Perelmanowi bardzo wysoką, nieodebraną przez laureata, nagrodę. Świat wyraźnie przyspieszył w kwestii resztek i bez trudu można wskazać w książce narracje dotyczące lat 90. XX w. i późniejszych, a wśród nich na przykład narracje dotyczące komputeryzacji i usieciowienia, które zdążyły odejść w cień. Myślę o tekście Hans, the Oracle expert, w którym bodaj mniej chodzi o same systemy bazodanowe firmy Oracle, obecnie potentata na rynku, a bardziej o samo bycie szwedzkim ekspertem od „orakla”, co być może kiedyś coś w środowisku programistów znaczyło. Podobny w klimacie jest ostatni wiersz omawianego tomu, w którym pojawia się odniesienie do niewskazanego z nazwy języka programowania i zastosowanych technologii, które to w sumie przyniosły firmie straty, jednak powstał przy ich zastosowaniu piękny, mimo że słabo działający, „silnik scenariuszy”. Stanowiący przy okazji tytuł wiersza. Jeśli zbitka „silnik scenariuszy” wydaje się dziwaczna, podpowiem, że przywołuje ona świat twórców programów komputerowych, których główny kod bywa nazywany silnikiem, oraz scenariusze zachowań użytkowników tych programów. Wietrzę w tym wszystkim (silnik, scenariusze) rozbudowane metafory, mogące odnosić się zarówno do PRL–u jak i współczesności, a jeszcze mimochodem wspomnę, że o koszulkę z Marksem pytała Monika Olejnik Adriana Zandberga w 2015 roku (wiersz Co robił Marks na pana tiszercie?), zaś porównanie w wierszu tego pytania do wcześniejszego o piętnaście lat zagadnięcia „po co ci lufka” (i odpowiedź „żeby palić marihuanę”) pokazuje skalę nierozumienia świata przez pytających.
Z wolna staje się już chyba jasne, czym może być interaktywne muzeum teraźniejszości, które zwiedzamy, czytając książkę Dominika Bielickiego. Eksponaty w nim pomieszczone często same rozpoznają bliskość zwiedzających i mówią do nich, nawet nie trzeba niczego naciskać, ale jednak nie sposób takiej interakcji nazwać rozmową czy głęboką relacją – mówią przecież zawsze to samo. Mimo to, jest w nich pewne piękno, które autor książki zdaje się dostrzega. I płynie z ich wypowiedzi pewna nauka, mniej lub bardziej abstrakcyjna, zaś same wypowiedzi mogą być i bywają wieloznaczne. Żeby nie być zupełnie gołosłownym w sprawie istnienia muzeum przywołam postać kobiety z pierwszego wiersza w tomie (Chuda Kobieta), która „ma klucze do wszystkich pomieszczeń”. Przywołam ją jako tę, która w naszym muzeum sprząta. Którym z jej wielu znanych imion będziecie chcieli Państwo ją nazywać, to już Państwa sprawa.
Pozostaje wskazać, kto muzeum naszej rzeczywistości zwiedza. Jednak naprawdę nie wiem, kim jest ów – milczący zasadniczo – obserwator, ciepły – albo i nie – ironista. Programistą? Kosmitą? Kimś innym na „k”? Może po prostu jest „młody” w tym sensie, że jeszcze potrafi słuchać. Bo pewnie gdyby był naprawdę młody, także w sensie metrykalnym, publikowałby nagrania tego, co mówią eksponaty, jako statusy na Facebooku, a nie produkował wiersze. Lub nawet nagrywałby filmiki i wpuszczał je w swój kanał na YouTube.
Nie potrafię także odpowiedzieć na powiązane pytanie – co może być poza muzeum? Może jest tam jakaś inna symulacja rzeczywistości, wykreowana przez ludzi tęskniących za Realnym? A w niej z kolei inne interaktywne muzeum?
Pozostawiam Państwa z tymi kwestiami.
[recenzja została zamówiona i ostatecznie ukazała się w „Nowej Dekadzie Krakowskiej”, jednak ze sporym opóźnieniem, stąd gościnne występy Jana Szaketa u felietonisty C.K. Kędera]