Jeśli to kogo przebywającego w literackich przestrzeniach interesuje, to pierwsza faza, nazwę ją fazą łapania, o co chodzi w uprawianiu literatury czy też w poetyckiej maszynerii (ale była to po prostu faza buntu wobec tego, co mnie w poezji otaczało, czy też wobec tego, do czego miałem dostęp), skończyła mi się po napisaniu na początku 1987 r. utworu, który można nazwać poematem, choć nim raczej nie jest. Prolog i epilog opublikowany został w pierwszym historycznym numerze kwartalnika „FA-art” w 1988 r.
Ta pierwsza faza nie trwała bardzo długo, jakieś okołoutwory przypominające wiersze zacząłem pisać z większą regularnością raptem parę lat wcześniej, poskładałem z nich nawet tomiki „Kwestia miejsca i czasu” oraz „Dedykacje”, które się na szczęście mało komu ukazały, choć ze zgubnej chęci dokumentowania tego dziwnego, martwego czasu drugiej połowy lat 80. XX w. przygotowałem wtedy i później kilka ręcznie robionych egzemplarzy. W tamtym czasie, to jest przed Prologiem i epilogiem, napisałem jeszcze dłuższy utwór o tytule 4 lub Czwarta i kilka tekstów dla napędzanego przeze mnie zimnofalowego zespołu DZPC.
Wszystko, co udało mi się zdziałać w drugiej fazie, już jako tako przytomnej, podczas której starannie unikałem jakiegokolwiek „piękna” i nawiązań do jakiejkolwiek „dykcji” czy „tradycji” pod żadnym pozorem nie podejmując na przykład sygnalizowanych cytatami bądź mottami „dyskusji” poetyckich, mieści się w tomach Chwile myślenia (1989), Ja (1991) oraz Sekwencje (1994 – wydanych, jak wszystkie pozostałe książki, z pewnym opóźnieniem w stosunku do czasu pisania), a kończy na czymś w rodzaju poematu pt. & lub Et lub And albo Ampersand, który został opublikowany w „FA-arcie” w pierwszej połowie 1992 r. Wraz z tą ostatnią publikacją, którą z pewnymi zastrzeżeniami mógłbym nawet uznać za ciekawy eksperyment, dotarło do mnie, że dotarłem do ściany.
Okazało się otóż, a przynajmniej wtedy to zrozumiałem ze wszystkimi konsekwencjami, że nie tylko wierszy współczesnych, ale także książek już prawie nikt nie potrafi czytać. Nieco szerzej zaś rzecz ujmując, okazało mi się, że działania w więcej niż trzech wymiarach wymagają nieco innej teorii i nieco innej praktyki. Jakkolwiek zasadniczo książki nie są czymś złym.
Trzy wspomniane przed chwilą tomy wynikły jednak z wizji pisywania i produkowania, bo to były jednocześnie autorskie artefakty, „większych cząstek poetyckich” jakimi były dla mnie książki, chodziło mi bowiem w tamtym czasie o książkę jako swego rodzaju totalną formę artystyczną, pozwalającą przede wszystkim pominąć wynalazek „wiersza”, określać kontekst używanych słów, ale też po artystycznemu próbować panować nad odbiorem. Czyli brać pod uwagę głupie odczytania, jak wtedy o tym myślałem. Przygotowanie Sekwencji wraz równoległym pisaniem & wyprowadziło mnie z tej fazy. Wydanie Sekwencji wynikało zaś już raczej z konsekwencji sytuacji, w której się znalazłem, niż na przykład z chęci ekspresji artystycznej.
Po dziesięciu latach różnorakich doświadczeń - byłem w tamtym okresie czynny jako prozaik, krytyk, redaktor i wydawca – ukazał się w wydawnictwie Świat Literacki tom Najnowszy model (2004), a później z tego czasu, czyli z lat 90. XX w. oraz w ramach biblioteki kwartalnika „Opcje”, tom Straszny melodramat (no i to serduszko) (2010).
Co to wszystko ma wspólnego z tomem Alojz Trompka prezentuje polemiki, wąsy i piosenki? Otóż poszukiwanie formy głupocoodpornej, któremu się na przełomie lat 80. i 90. XX w. oddawałem, przywiodło mnie w pewnym momencie do pomysłu wykorzystywania „na poważnie” tych tekstów, które czytelnicy już mogą znać, by je modyfikować w celu własnym, zwykle nieco odmiennym od pierwotnego. Można nazwać to kabaretem literackim, można parodią, czyli swoistym wyznaniem miłości oryginałowi, można postmodernizmem albo strategią wirusa. Dla mnie po napisaniu Skomlenia (które też powinien firmować Alojz Trompka, ale przy pierwodruku w 1992 r. wyszło inaczej i tak już zostało przy kolejnych publikacjach – w 1994 r. w „Twórczości”, w 2004 r. w książce Najnowszy model i w 2014 r. jako tekst na EP Fantazmana) stało się jasne, że to najlepsza forma dotarcia do współczesnego mi odbiorcy poezji, a niedługo potem, że właściwie jedyna. Być może dlatego jedyna, że uparta odmowa bycia „autorem” wedle wyobrażeń współczesnych odbiorców poezji czyli - w większości - właśnie jej „autorów” oraz czynne podważanie ich prowadzących do „autorstwa” wysiłków, musiała się dla Cezarego K. Kędera skończyć nie najlepiej. Alojz Trompka i Jan Szaket, mimo że tak jak Cezary K. Kęder bezcieleśni, budzili jednak znacznie mniejsze opory.